Na tropie śląskich "frankowiczów" [DANE]
Co łączy Żory, Tychy i Bielsko Białą? Z całą pewnością nie Pendolino i nie wspólny kod pocztowy. Tym czymś jest frank. Tak, ów słynny frank, którego kurs spędza sen z powiek osobom spłacającym zaciągnięte w tej walucie kredyty. Właśnie w Żorach, Tychach i Bielsku Białej owych frankowiczów jest w naszym regionie najwięcej.
Dane takie przynosi ostatni raport Biura Informacji Kredytowej, instytucji gromadzącej i zarządzającej informacjami o tzw. historii kredytowej banków i SKOK-ów. Sprawdziło ono jak wielu frankowiczów (w przeliczeniu na każde 100 osób) mieszka we wszystkich powiatach Polski.
To, że najwięcej ich znaleziono w Warszawie, Trójmieście, Poznaniu, Wrocławiu zaskoczeniem raczej nie jest. To duże aglomeracje, przyciągające do siebie wyższymi zarobkami ludzi, którzy chcą poprawić swój standard życia (to często idzie w parze ze standardem mieszkania, a ten z kolei finansowany jest z kredytów). To, że w czołówce tej listy nie ma jednak żadnego z miast aglomeracji śląsko - zagłębiowskiej może już jednak nieco zastanawiać. Podobnie jak to, że najwięcej frankowiczów stwierdzono u nas w Żorach, Tychach i Bielsku Białej - od 4 do 6 procent ludności.
Dla porównania: w większości pozostałych powiatów Śląskiego ten odsetek nie przekracza 4 proc. a na północy regionu - dawne woj. częstochowskie - oraz w centrum aglomeracji mieści się nawet poniżej progu 2 procent (Bytom, Zabrze, Świętochłowice, Ruda Śląska, Chorzów, czy Piekary Śląskie to na mapie frankowiczów prawdziwa "biała plama").
Może tę zagadkę da się jednak wyjaśnić. Eksperci zwracają uwagę, że w centrum regionu, na obszarze aglomeracji występuje duża konkurencja mieszkań z rynku wtórnego, więc nie ma takiego zapotrzebowania na nowe lokale (i na kredyty). Nie bez znaczenia może być też czynnik wiekowy. Na tle demograficznej zapaści i starzenia się lokalnych populacji te trzy miasta jeszcze nie wyglądają najgorzej. Ba, Żory oraz Tychy należą wręcz do gmin o największym w regionie odsetku ludności w wieku produkcyjnym.
- Poza tym zarówno Tychy, jak i Bielsko Biała mają stosunkowo niski poziom bezrobocia, a przecież, aby uzyskać kredyt z banku trzeba było wykazać się odpowiednią zdolnością kredytową - zwraca uwagę prof. Marek Szczepański, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego.
- W przypadku kredytów frankowych owa zdolność kredytowa musiała być 20 procent większa niż normalnie - przypomina Jarosław Sadowski, główny analityk firmy Expander.
Istotnie, z punktu widzenia bankowców Tychy, gdzie pod koniec ubiegłego roku stopa bezrobocia nieznacznie przekraczała 5 procent, a np. Bytom, gdzie bez pracy pozostawał niemal co piąty mieszkaniec, to dwa, zupełnie różne światy. Owa różnica przekłada się także na dostępność kredytów. Jeśli w tym przypadku ta hipoteza jest słuszna, to paradoksalnie mieszkańcy gmin o niższym bezrobociu zapłacili "frycowe" za owe uprzywilejowanie.
Gdyby przyjąć jednak przewrotną tezę, że kłopoty z frankiem wystąpiły tam, gdzie nie ma kłopotów z pracą, to można oczywiście zapytać dlaczego w takim razie na kredyty w szwajcarskiej walucie nie dały się skusić się mające najniższe bezrobocie w regionie Katowice (poniżej 5 proc.), bądź dynamicznie rozwijające się Gliwice? Być może właśnie dały, ale efekty tego widać zupełnie gdzie indziej.
- Pytanie, czy kredyty w Bielsku Białej brały osoby tam zameldowane, czy może np. osoby spoza miasta, a kupujące tam drugi dom - podpowiada Marcin Uryga, analityk agencji nieruchomości Emmerson.