Najdzielniejsi spośród nas
Mówiąc o Powstaniu Wielkopolskim, zazwyczaj myślimy - jedyne zwycięskie powstanie, łatwe, bo Niemcy i tak już chcieli się wycofać, zmęczeni wojną, a do tego krótkie, bo kojarzące się z Poznaniem i kilkoma zaledwie mniejszymi bitwami. Nic bardziej mylnego. Była to wojna, w której na bok odkładano troskę o jeńca i cywila, w której fortel zmagał się z wojskowym drylem, a technika spotykała się z wyszkoleniem, a przede wszystkim z odwagą.
We wspomnieniach sprzed stu lat pojawia się niezwykle często motyw ochotniczego przystąpienia do powstania. Z jednej strony zryw był przygotowywany, szkolono do niego skautów, żołnierzy Straży Ludowej, Służby Straży i Bezpieczeństwa, zbierano broń i wyposażenie, a z drugiej - zgłosiło się do niego spontanicznie bardzo wielu ludzi. Zdemobilizowani żołnierze i dezerterzy polskiego pochodzenia organizowali lokalne komendy i oddziały, do których zgłaszali się im podobni weterani, ludzie, którzy dotąd nie mieli w ręku broni, starcy i ludzie bardzo młodzi. Powstawały miejscowe kompanie, które pieszo, furmankami, albo - jeśli to było możliwe - pociągami, bez zwłoki ciągnęły na front.
Powstanie wzywało bardzo mocno i byli żołnierze, którzy nie mogąc zdezerterować, po prostu legalnie zwalniali się ze służby, by się jak najszybciej meldować u władz powstańczych. Generał Kazimierz Raszewski w ten sposób zastąpił siodło dowódcy pułku huzarów na stanowisko organizatora i dowódcy w pułku wielkopolskich ułanów. Alfons Trybuszewski, weteran spod Verdun, nabierał jeszcze sił w wojskowym lazarecie, gdy dowiedział się o wybuchu powstania w Poznaniu. Zgłosił się do niemieckiego lekarza, oficera w stopniu pułkownika, prosząc o jak najszybsze wypisanie ze szpitala. Ten nie utrudniał - jak powiedział ku zdziwieniu młodego żołnierza - „twoi bracia się tam biją, więc i ty musisz pojechać, by im pomóc”… Trybuszewski nie tylko walczył później o Nakło, Ślesin i Mroczę, ale przeszedł na teren opanowany przez Niemców, zwerbował 19 żołnierzy i wrócił z nimi do swoich.
Nie wszystkim się tak łatwo udało: Franciszek Bartkowiak z Kościana nie mógł się zwolnić - uciekł zatem ze swojego macierzystego 58 Pułku Piechoty, ale w drodze do domu został złapany przez żandarmerię i osadzony w areszcie. Udało mu się jednak ponownie zbiec, zaopatrzyć w ubranie cywilne i… namówić do udziału w powstaniu 14 ludzi, z którymi zgłosił się do kompanii kościańskiej.
Szturmowiec ze skrzydłami
Do powstania zgłosił się też Wiktor Lang, pilot, któremu braku odwagi zarzucić nie można. W czasie I wojny światowej był żołnierzem kompanii szturmowych, a po przeszkoleniu w charakterze lotnika obserwatora, a później pilota zestrzelił, w siłach austro-węgierskich, trzy, a wobec innych źródeł - cztery nieprzyjacielskie samoloty. Nie musiał - ale zameldował się na stacji Ławica, prosząc o przydział na powstańczym froncie. Latał później nad Wielkopolską i nad Śląskiem, zginął w wypadku podczas startu z Ławicy.
Świst kul przed Bazarem nie był obcy 15-letniemu Stanisławowi Brzósce, skautowi z rozwiązanej drużyny Stanisława Powalisza. Wraz z kolegami pracował jako goniec, przenosząc meldunki między oddziałami powstańczymi, ale też - jak zachowała się informacja w jego rodzinie - miał broń i z nią był pod Bazarem. Widział, jak odrodziła się polska Wielkopolska i to zasiane wówczas ziarno dało plon w czasie okupacji. Wstąpił do Organizacji Jedności Narodowej i Narodowej Organizacji Wojskowej, a na przełomie lat 1940 i 1941 przeprowadził dla Armii Krajowej udaną akcję sfotografowania miejsca kaźni w rejonie Chełmna nad Nerem. Później, będąc w lokalu gastronomicznym, w którym Niemcy śpiewali pieśni ku czci Hitlera, odmówił przyłączenia się do śpiewu i zaproponował, że jako Polak może im zaśpiewać polski hymn. Został ciężko pobity, aresztowany przez gestapo i oskarżony o szpiegostwo, a po torturach wywieziony do obozu w Żabikowie, gdzie stracono go po kilku miesiącach.
Nie dał się gestapo
Inny powstaniec, weteran spod Verdun, Wincenty Przybyła, walczył pod Wolsztynem, Grójcem, Nową Wsią i Babimostem. Po wojnie polsko-rosyjskiej w 1920 roku na jego mundurze pojawił się medal „Za Honor i Odwagę”. Pracując w Straży Granicznej na odcinku nowotomyskim, a więc przy zachodniej granicy, był dobrze znany Niemcom.
Gdy do jego domu przyszło gestapo, Przybyła nie dał się przestraszyć, odepchnął funkcjonariuszy i uciekł im przez okno. Później go złapano, trafił do obozu, ale przeżył wojnę.
Idźcie, gdzie wasz obowiązek
Wiele odwagi musiał mieć dwudziestoletni Franciszek Sójka z Odolanowa, śmiertelnie ranny 14 stycznia w czasie zwycięskiego boju o Granowiec. Wyniesiony z pola walki przez Stanisława Paducha i Leona Dymalskiego, nie myślał o sobie, lecz zachęcał kolegów do dalszej walki. Przypisuje się mu wypowiedzenie takiej kwestii, w chwili gdy koledzy wynosili go pod ogniem wroga: „Dla sprawy Ojczyzny i jej wolności nic mnie już nie boli. Pozostawcie mnie w spokoju, gdyż z Bogiem moim sam już rozmawiam, a idźcie, gdzie jest wasz obowiązek wobec Ojczyzny, pamiętajcie i wypełnijcie go święcie”…
I nie zapominajmy o Józefie Stacheckim, urodzonym w1873 roku, który wraz z synem Andrzejem walczył w powstańczej kompanii o Babimost, Nowe Kramsko i Kargowę, a którego gospodarstwo po rozejmie znalazło się w państwie niemieckim. Stachecki za powstańczą działalność trafił na półtora roku do więzienia, ale gdy wrócił, nadal odważnie przyznawał się do polskości. Przeznaczył swój dom w Podmoklach Małych na polską szkołę. Do polskiej szkoły zgłosiło się wówczas 70 dzieci, a do niemieckiej - tylko troje. Józef Stachecki w 1939 roku został aresztowany i trafił do obozu w Sachsenhausen, jednak po pewnym czasie zwolniono go. Odebrano mu jednak cały majątek, a dwóch synów wcielono do Wehrmachtu...
Odwaga z fortelem
W czasie wojny - a Powstanie Wielkopolskie wojną było, ze swoimi frontami, zaangażowaniem dużych sił, wspartych bronią maszynową, artylerią, lotnictwem, przy wykorzystaniu nawet broni pancernej i gazów bojowych - odwaga szła w parze z fortelem. Dla zwycięstwa powstańcy niejednokrotnie zachowywali zimną krew i upodabniali się zewnętrznie do wrogów. Nosili przecież te same mundury, więc wystarczyło zdjąć polskie odznaki, opaski, przypomnieć sobie nie tak dawno używane komendy, i w ten sposób można było zaskoczyć wroga, czy wyjść z okrążenia.
Józef Przybył, z Robczyska koło Pawłowic, w powiecie leszczyńskim, urlopowany z armii niemieckiej, zgłosił się do oddziału pawłowickiego 8 stycznia 1919 roku. Już 22 stycznia Niemcy przypuścili atak na Robczysko - Pawłowice, jednak Polakom udało się utrzymać zajmowane pozycje. Mimo że atak został odparty, to żołnierze Grenzschutzu nie wycofali się i przygotowywali się do następnego uderzenia. Polacy musieli uzyskać inicjatywę strategiczną i uderzyć pierwsi.
W tym celu postanowili wykorzystać znajomość języka niemieckiego i przeprowadzić skuteczny wypad na sztab niemiecki, który zajmował pałacyk w pobliskim folwarku Przybiń. Żołnierzom udało się poznać hasło obowiązujące w Przybiniu w nocy z 27 na 28 stycznia. Pluton - około 30 ludzi - pod dowództwem sierżanta Wozimierskiego wyszedł z Robczyska, zdjął cicho niemieckie posterunki i otoczył oświetlony pałacyk. Oficerowie niemieccy wydawali się nie pamiętać, że trwają działania wojenne, być może tak lekceważyli przeciwnika. Grupa powstańców w równym szyku, niczym regulaminowe wojsko, zbliżyła się do ganku, a dowódca wydał głośny rozkaz: „Erste Kompanie nach rechts, zweite Kompanie nach links. Umschlissen!“ ("Pierwsza kompania na prawo, druga kompania na lewo. Otoczyć!"). Fortel się udał, bo na głos komendy kilku oficerów, nie podejrzewając niczego, bez broni wyszło na ganek. Tutaj usłyszeli, że są otoczeni przez powstańców polskich i wszelki opór jest daremny. Powstańcy zabrali broń, przygotowywane przez oficerów dokumenty związane z planami natarcia, odesłali jeńców wraz ze zdobytą armatą do Pawłowic. Zajęty pałacyk pozostał w rękach powstańców.
Nie tylko powstanie
Przykładów odwagi u tych, którzy sto lat temu rozbrajali na dworcach niemieckie transporty, zajmowali w boju koszary i magazyny, którzy zdobywali armaty, samoloty i ciężkie karabiny maszynowe, można szukać bardzo wiele. Tym bardziej, że później ci powstańcy, którzy dożyli do września 1939 roku, zgłaszali się ochotniczo, zakładając mundury jednostek regularnych i batalionów Obrony Narodowej i też zapisywali kolejne piękne karty. Po klęsce kampanii wrześniowej byli wyłapywani przez okupanta, dysponującego dokładnymi listami swoich wrogów sprzed dwudziestu lat. Ale ci, którzy nie zostali aresztowani przez Niemców, w wielu przypadkach nadal walczyli - we Francji i w szeregach PSZ w Wielkiej Brytanii, albo w konspiracji w okupowanej Polsce.
Wielkopolanie mają powody do dumy z powodu swojej historii, także przedstawiając sylwetki odważnych ludzi, którzy do walki weszli już po tym zrywie. Udział wielkopolskich jednostek w wojnie obronnej 1939 roku, bitwa nad Bzurą, witaszkowcy - na czele z legendarnym doktorem Franciszkiem Witaszkiem, czy genialni matematycy Marian Rejewski, Jerzy Różycki i poznaniak Henryk Zygalski, którzy uczestniczyli w kursie kryptologii na Uniwersytecie Poznańskim, a którzy złamali kody niemieckiej maszyny szyfrującej Enigma - oni wszyscy mogą być stawiani w jednym szeregu z polskimi pilotami Dywizjonu 302, rozpoczynającego polski udział w bitwie o Anglię, czy cytadelowcami, którzy często bez broni szli szturmować szczeliny strzeleckie niemieckich fortyfikacji poznańskiej Cytadeli. I tak samo możemy podziwiać odwagę uczestników zrywu Poznańskiego Czerwca 1956 roku.
Dzięki nim mówimy po polsku
Dlatego teraz w czasie okrągłej setnej rocznicy upamiętniających ludzi, którzy odzyskali dla Polski Wielkopolskę, możemy mówić nie tylko o powstańcach wielkopolskich, ale też o bohaterach późniejszych czasów. Dzięki nim możemy kibicować planom tramwaju na ulicy Ratajczaka, a nie na Ritterstrasse i myśleć o przysiędze wojsk wielkopolskich na placu Wolności, patrząc na upamiętniające je tablice, a nie na pomnik cesarza Fryderyka III, jaki stał sto lat temu na placu dziś noszącym miano... Wolności!