Najlepiej niech każdy spędza święta tak jak umie
Kayah na płycie „Gdy pada śnieg” śpiewa kolędy, bo są one dla niej synonimem bezpiecznego, szczęśliwego dzieciństwa, za którym tęskni. To one sprowokowały artystkę do opowiedzenia nam w szczerym wywiadzie, jak celebruje Boże Narodzenie w gronie swoich najbliższych.
„Kayah i kolędy? To mi nie pasuje” - usłyszałem od koleżanki z redakcji, kiedy powiedziałem jej, że właśnie nagrała pani płytę „Gdy pada śnieg”. Jak pani sądzi - skąd taka reakcja?
Nie wiem, chyba trzeba zapytać o to koleżankę, nie mnie (śmiech). Wydałam już parę lat temu płytę z kolędami, na której, co mówię z dumą, między innymi znalazła się „Cicha noc” a cappella na 80 głosów (własnych). Także co roku śpiewałam kolędy w Pałacu Prezydenckim w ramach akcji „Świąteczna Paczka”.
Dzięki temu gościłam w święta w polskich domach za pośrednictwem telewizji, a nawet napisałam piosenkę „Ding Dong”, która już na stałe weszła do repertuaru świątecznych audycji radiowych. Nie umiem zatem odpowiedzieć na to pytanie, bo dla mnie kolędy są piękne i bardzo do mnie pasują.
Ja natomiast ucieszyłem się, że nagrała pani płytę z bożonarodzeniowymi piosenkami, bo wiedziałem, że podejdzie pani do nich w niestereotypowy sposób. I nie zawiodłem się. Trudno dzisiaj zaśpiewać kolędy inaczej niż inni?
Na innych się nie oglądam, śpiewam, jak czuję i umiem. Mam własną wrażliwość, wypracowałam własne środki wyrazu, poruszam się we własnej przestrzeni, ale nie wolno zapominać, że Jaś Smoczyński, producent muzyczny, z którym nagrywałam płytę, pokierował nasze kolędy na konkretne tory, tak więc była to praca zespołowa, efekt zatem jest wypadkową naszych wyobraźni i uczuć.
Śpiewamy nasze polskie kolędy właściwie od urodzenia - i to czasem do znudzenia. Pani jednak udało się wyciągnąć z nich głębokie emocje. Co odnalazła pani bliskiego w tych starych pieśniach?
Nigdy lekceważyłam kolęd. Dla mnie są one synonimem rodzinności, jaką pamiętam z dzieciństwa i tej świętości, która wiąże się z bliskimi, których już niestety między nami nie ma. To czar wspomnień. To także zaklęcie, które sprawia, że złorzeczący i zazdrośni ludzie, porzucają na chwilę swój wrogi język i pod jemiołą zamieniają się w łagodne baranki.
To czas rozejmu, zawieszenie broni w zgęstniałym od refleksji czasie i nadzieja, że ta refleksja potrwa jeszcze trochę dłużej niż trzy dni świąt. Że się opamiętamy i pojmiemy matnię obłędu codzienności, w której nie tylko nie ma miejsca na Jezuska, ale na miłość do bliźniego, którego jest on symbolem.
Kolędy mają przede wszystkim metafizyczny wymiar, bo głoszą narodzenie Zbawiciela. Nie brak tego wymiaru i w kolędach wybranych przez panią. Czy to znaczy, że chrześcijańska duchowość jest pani bliska?
Duchowość w ogóle jest mi bliska. Blisko mi do Boga, którego kocham w każdym małym kwiatku, ptaszku czy innym człowieku. W dogmaty się nie bawię. Wierzę w jeden bardzo mocny przekaz - kochaj bliźniego, jak siebie samego. To załatwia wszystko.
Takie kolędy jak „Lulajże Jezuniu” czy „Nie było miejsca dla Ciebie” to także pierwszy sygnał odrzucenia, z jakim później musiał spotkać się Chrystus - i właściwie często spotyka się do teraz. Dlaczego tak się dzieje - pani zdaniem - skoro przecież niesie On przesłanie miłości, wybaczenia i pokoju?
Dlatego, że pycha nie zostawia miejsca na miłość w ludzkich sercach. Egoizm, zazdrość, a w końcu nienawiść bez powodu leżą w naturze człowieka. Naturze, z którą nie walczymy, bo tak nam wygodniej. Praca nad sobą wymaga zachodu, wysiłku, a wielu z nas żyje tylko po to, by zapewnić sobie najprymitywniejsze warunki bytu: by było niegłodno, ciepło, sucho.
Nigdy nie zdarzyło mi się spędzać świąt poza Polską, bo zawsze o to bardzo się staram
Wystarczy nam włączyć telewizor i wyłączyć wszystkie szlachetne zmysły, poczytać ploteczki o cudzym nieszczęściu i lepiej się poczuć, może jeszcze samemu rzucić kamieniem w komentarzu, dając tym samym anonimowy upust codziennej frustracji. Niektórym mam wrażenie duchowość jest niepotrzebna. Niektórzy nawet nie są na takim mentalnym poziomie, by stać ich na nią było. Nie możemy się jednak na nich za to gniewać. Możemy jedynie pracować nad sobą samym i dawać przykład.
Zmarły niedawno ks. Kaczkowski powiedział, że gdyby dzisiaj Maryja, Józef i Dzieciątko szukali schronienia w Polsce, nie przyjęlibyśmy ich, bo wyglądają podejrzanie jak arabscy imigranci. Dlaczego jesteśmy tacy zamknięci na innych, skoro tak głośno zawsze deklarujemy się jako chrześcijanie?
Dlatego nie wszystkich chrześcijan rozumiem. Albo przyjmuje się przykazania, albo nie. A ks. Kaczkowski był jedną z najwybitniejszych postaci w Kościele: trafnie mówił o hipokryzji, wygodnictwie i ułomnej ludzkiej naturze, sam zaś swoją postawą udowadniał, jak wielkie jest człowieczeństwo i jak wielka jest siła miłości do bliźniego. Jego odejście to wielka strata.
Wydaje się, że tutaj w Polsce często zapominamy, że Jezus był Żydem i chrześcijaństwo narodziło się na Bliskim Wschodzie. Pani często bywa w Izraelu: to pomaga wrócić do autentycznych korzeni naszej duchowości?
Mój Izrael to szlaki wyznaczane grobami cadyków, duchowych mędrców, rabinów, ale też chrześcijańskie dzieje, odciśnięte w kamieniu oraz muezini nawołujący do modlitwy z nielicznych meczetów. Wszystko razem, współistnienie, jeden świat, jedna miłość, upragniona jedność, wymarzony pokój w tym niespokojnym tyglu.
Jedyna refleksja, jaka mi przychodzi do głowy to pytanie, jak wstrząsnąć ludźmi, by wreszcie zrozumieli, że nie mamy innego świata niż ten, innej planety niż ta, że jeśli się nie obudzimy, stracimy wszystko, co mamy, w imię przekonania, że to właśnie my mamy rację.
Z drugiej strony coraz częściej dochodzą do nas wiadomości, że w niektórych państwach Europy Zachodniej w imię laickości państwa zabrania się ubierania choinek czy śpiewania kolęd - by nie urazić ateistów czy wyznawców innych religii. Myśli pani, że to dobry trend?
Jestem za świeckim państwem, bo to nikomu nie narzuca wiary, religijnych zasad, nie ogranicza wolności i szanuje odmienność. Myślę, że jeśli w nas samych będzie zgoda na inność, pozwolimy i sobie na wolny wybór, to w komforcie będziemy celebrować własne święta. Żeby żyć pełną piersią bez wyrzutów sumienia, bo tym są dla mnie wspomniane przez pana akty, trzeba dobrze i szczerze traktować innych.
Boże Narodzenie w zachodniej cywilizacji uległo już niemal całkowitej komercjalizacji. Wielu ludziom święta te kojarzą się teraz z szałem zakupów i prezentów, a nie z ich chrześcijańskim przesłaniem.
Niech każdy spędza święta jak umie. Nie da się zmierzyć każdego jedną linijką, bo różnimy się od siebie. Przecież to Bóg stworzył nas różnych, czyż nie? Jedni postrzegają święta, jako cudowny symbol zbawienia, dla innych zbawieniem jest ujrzenie dawno niewidzianych bliskich. Dla innych źródłem radości jest sprawienie radości innym, choćby pyszną strawą, postną kapustą czy pierniczkami, a jeszcze dla innych - to właśnie magia prezentów.
I co w tym złego? Może tylko żal, że jeszcze tym razem nie wykluła się ta refleksja, zaduma nad egzystencją, ulotnością, może jeszcze nie teraz. W końcu są i tacy, którzy w ogóle nie lubią świąt z różnych powodów, choćby złych wspomnień, bo ojciec upijał się przy wigilijnym stole i bił matkę, bo są samotni, zapomniani przez cały świat i boją się pierwszej gwiazdki, bo są „antysystemowi”, niewierzący, wierzący w coś innego. No i co? Nie mają do tego prawa?
„Gdy pada śnieg” przywołuje nastrój Bożego Narodzenia, jakie wszyscy zapamiętaliśmy z dzieciństwa. Jak wyglądały te święta w pani młodych latach?
No właśnie tak jak to opisuję. Młoda i piękna mama, w pamięci zawsze taka zostaje, zdrowa i uśmiechnięta, chciałoby się zatrzymać taką na zawsze. Do tego rodzina w komplecie, żyjący dziadkowie, babcia czekająca na nas w oknie. Zapach kapusty wigilijnej, szarlotki, pasty do podłogi i dorodnej choinki, którą dziadek sam przynosił z lasu, a na niej cukierki, choć niedługo wykradane przez dzieci po kryjomu, które, żeby nie było widać, wkładały do papierków watę.
Nasze dziecięce noski przyklejone do szyby w oczekiwaniu na pierwszą gwiazdkę, wypad na pasterkę, a potem grzanie stóp o kaflowy piec. Wspólne kolędowanie i dziadka donośny głos, jaki wykształcił sobie w kościelnym chórze. I coś niezastąpionego: poczucie bezpieczeństwa w jedności rodziny, którą jako dziecko idealizowałam. Na tym polega magia dzieciństwa, słodkiej nieświadomości, która tak upraszcza świat.
Kiedyś wszyscy wierzyliśmy, że prezenty pod choinkę przynosił Mikołaj lub Gwiazdka. I każdy ma chyba taki jeden wyjątkowy prezent, który niegdyś w dzieciństwie znalazł pod choinką. Co to było w pani przypadku?
(śmiech) Miałam chyba zawsze skłonności do biurokracji, ponieważ prezentem, który najbardziej zapamiętałam była... „Mała Poczta”. Pudełko, które po otwarciu zamieniało się w okienko pocztowe, a w przegródkach były druczki, stemple, pieniążki, znaczki i moja twarz, jako pani z okienka.
Jak wyglądały święta, które organizowała pani już w dorosłym życiu, gdy jeszcze pani syn Roch był mały? Udało się pani zaszczepić mu zachwyt nad magią polskich świąt?
Miałam chyba zawsze skłonności do biurokracji, ponieważ prezentem, który najbardziej zapamiętałam była... „Mała Poczta”.
Oj tak, po śmierci dziadków przejęłam obowiązek scalania rodziny. I to uwielbiam. Czekam praktycznie na to cały rok. Ubieranie choinki to rytuał, tzw. próbę stołu robię już na kilka dni przed. Co roku jest inny akcent kolorystyczny, pakowanie prezentów traktuję już jak sam prezent i nieraz opakowanie przerasta zawartość. (śmiech)
Mój syn chyba bardziej czuje się Polakiem niż Holendrem. Polski jest jego pierwszym językiem, tu się wychowywał jeżdżąc do rodziny w Holandii sporadycznie. Czasem myślę, że jego ojciec, Rinke, też uważa się już za Polaka, śmiesznie było obserwować ten jego proces asymilacji.
Jest pani gwiazdą piosenki: czy to oznacza, że co roku rodzina i przyjaciele żądają od pani śpiewania kolęd w domu przy choince?
Strasznie nie lubię słowa „gwiazda”. Dla mojej rodziny nie jestem żadną „gwiazdą”. Cieszą ich moje sukcesy, ale wciąż jestem tą samą Kasią, która marzyła o śpiewaniu od małego. Przy wigilijnym stole zresztą zasiada wiele takich „gwiazd”. Mój brat jest cenionym scenografem, współpracującym z laureatem Oscara Allanem Starskim.
Siostra z kolei jest wokalistką w zespole Noodles, obieżyświatem, który w łupince przepłynął ocean. Ale nie trzeba być aktywnym publicznie, by mieć swoje wielkie osiągnięcia: moja mama wychowała mnie na człowieka - to większa zasługa niż zdobywanie laurów na międzynarodowej arenie i proszę mi wierzyć, że dla mojej rodziny mogę być jedynie „gwiazdą” sałatki śledziowej, bo jest najpyszniejsza na świecie. (śmiech)
W życiu każdego z nas trafiło się na pewno jakieś smutne Boże Narodzenie. Pani też przeżyła kiedyś takie?
Najtrudniejsze są chyba święta po stracie kogoś bliskiego. Staramy się doceniać naszą obecność przy stole, doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że nigdy nie wiadomo, czy w przyszłym roku nie pozostanie któreś krzesło puste. Może dlatego wszyscy bardzo płaczemy przy opłatku. To najbardziej wzruszający moment.
Tradycją stało się, że muszą wybić dzwony rurowe i rusza Mazowsze z „Bóg się rodzi”, a my ze łzami i opłatkiem padamy sobie wzajemnie w ramiona.
Na pewno zdarzyło się pani niejeden raz spędzić Boże Narodzenie w jakimś egzotycznym miejscu na świecie. Jak się przeżywa takie święta z dala od Polski?
A nie, nie zdarzyło się! Tak się postarałam. I nie chcę inaczej!
Boże Narodzenie to też czas niezwykłych przysmaków kulinarnych na wigilijnym i świątecznym stole. Lubi pani przygotowywać takie potrawy? Jakie są pani specjalnością?
Uwielbiam kulinarne wygibasy, ale uwielbiam też jeść, niestety. (śmiech) Niestety, bo święta wypadają przed Sylwestrem, który, jak co roku, spędzam na scenie i wszyscy oczekują ode mnie, że zmieszczę się bez przeszkód w estradową kreację. A to nie takie oczywiste. Dzielimy się obowiązkami w kuchni.
Do mnie należą śledzie, sałatka warzywna i donoszenie z kuchni, ciocia robi rybę po grecku, mama śledzie pod pierzynką, a wspólnie - kompot z suszu i kisiel żurawinowy. Jest karp w galarecie, ważona przez kilka dni kapusta z grzybami. Do tego piekę chleb, przelewam marynowane grzyby, które zbieram namiętnie jesienią. A wszystko z podkładem kolędowym.
Prowadzi pani wytwórnię Kayax i współpracuje z wieloma artystami. Zapewne organizujecie sobie co roku świąteczne spotkanie. To refleksyjny wieczór wigilijny na polską modłę czy raczej huczna zabawa w amerykańskim stylu?
To bardzo wesołe spotkanie towarzyskie, służące okazaniu wdzięczności za ciężką pracę naszym współpracownikom, jak i okazaniu ciepła naszym artystom, których uwielbiamy. My się naprawdę kolegujemy, przyjaźnimy, to miłe umieć stworzyć taką rodzinę. Bo to naprawdę wygląda na rodzinę. Wszyscy przychodzą z dziećmi, z psami, wpada nawet sam Mikołaj.
Uwielbiam kulinarne wygibasy, ale uwielbiam też jeść, niestety. (śmiech) Niestety, bo święta wypadają przed Sylwestrem, który, jak co roku, spędzam na scenie i wszyscy oczekują ode mnie, że zmieszczę się bez przeszkód w estradową kreację.
Co roku robię personalne prezenty dla każdego, piekę tematyczne ciasteczka, albo znajduję tematyczne, pasujące do osobowości każdego z gości bombki, które okraszam osobistym wierszem ze śmieszną puentą. Czasem robię też stroiki na stoły moich przyjaciół. Niestety, w tym roku nie będę mieć tyle czasu z powodu koncertów świątecznych.
Jak planuje pani odpoczywać w okresie świątecznym?
No, na odpoczynek nie mam szans. Po świętach jest Sylwester, który spędzam na scenie w Opolu, a potem koncerty kolędowe z materiałem z „Gdy pada śnieg” w innych miastach. Poza tym będą jeszcze zwykłe występy, podczas których wykonuję moje największe przeboje. Czasu na odpoczynek więc nie będzie. Nie przeraża mnie to jednak, bo kontakt z drugim człowiekiem jest dla mnie niezwykle cenny.