Narciarsko-motocyklowy gang z Kościeliska. Jedyny w swoim rodzaju
W tej rodzinie wszystko kręci się wokół dwóch rzeczy: nart i harleyów. Prędkość i wolność to jest to, co Kłusakowie lubią najbardziej.
Gdyby zrobić o nich serial, to pasowałby do niego tytuł „Synowie anarchii”, szkoda, że jest już zajęty przez amerykańską produkcję o motocyklowym gangu. Mariusz Kłusak, głowa rodziny, mógłby zagrać z marszu, bez charakteryzacji - zwalisty harleyowiec, broda, skórzana kamizelka, tatuaże. W cywilu - nigdy byście nie zgadli - od lat szef narciarskiego teamu. Teamu dość niezwykłego, bo złożonego z jego dzieci: Michała (26 lat), Jakuba (24) i Magdaleny (22). Sponsor główny: Ewa Kłusak, żona i mama. Pasjonaci.
- Na tatę w narciarskim świecie mówią Obeliks - zdradza Magda. Pasuje jak ulał. Również dlatego, że tak jak bohater słynnego komiksu, ignoruje mnożące się przeszkody.
Na psiej smyczy
Zanim Mariusz wylądował pod Tatrami, poznał Ewę i zamieszkali w jej rodzinnym Kościelisku, jego życie kręciło się wokół Beskidu Żywieckiego. Miał pięć lat, gdy zamieszkał w schronisku na Wielkiej Raczy. - Wylądowaliśmy tam, żeby zejść z oczu władzy ludowej. Nasz dziadek był kapitanem AK, tata okupację przetrwał w innej rodzinie. Nazwisko w księgach zmieniono na Kłusak, a naprawdę powinniśmy nazywać się Płanik - opowiada Mariusz.
Jego ojciec Józef był pasjonatem narciarstwa. Postawił na Wielkiej Raczy pierwszy wyciąg, wyrwirączkę, napędzał ją silnik motopompy. Potem była Hala Miziowa na Pilsku, pięć wyciągów i ośrodek narciarski z prawdziwego, jak na lata 70., zdarzenia. Mariusz razem z bratem i kuzynami zimą jeździli na nartach całymi dniami. Startował w zawodach, chciał zostać profesjonalnym alpejczykiem. Ale jakoś się nie złożyło. Kiedyś podsłuchał taką rozmowę ojca z trenerami, którzy na Pilsko przyjeżdżali z klubami: „Wiesz co, Józek, nie macie układów, wejść, szkoda się w to pchać”.
Nie pchali się. W nim została jednak chyba tęsknota za tamtym marzeniem. Swoim dzieciom nie pozwolił zrezygnować z własnych. Wręcz pilnował, żeby mogły realizować pasję. Nie od razu jednak było jasne, że to będzie narciarstwo, że stworzą rodzinny team i będą razem podróżować.
Najpierw były interesy. Mariusz ma do nich głowę. Za Butorowym Wierchem prowadził dwa wyciągi, do tego miał największą w Polsce wypożyczalnię skuterów śnieżnych. Dwa ratraki, 50 km tras. Biznes się kręcił. Do tego pensjonat, działający do dziś. Dzieci stawiali na nartach z Ewą, kuzynką Jana i Andrzeja Bachledów, gdy nie miały jeszcze trzech lat. Na Kasprowym Wierchu tata holował Michała na psiej smyczy. W ich rodzinie jednak równie ważne jak narty są motocykle.
Zakaz jazdy na motorze
Michał miał pięć lat, Kuba trzy, gdy przyjaciel ojca podarował im motorek crossowy.
- Taki malutki pierdzioszek, w baku mieściła się niecała szklanka benzyny. Uczyli się na tym jeździć - opowiada tata.
Chłopcy rośli, rosły motory. Mieli do tego dryg. - Jeździli tak, że na mistrzostwach Polski w motocrossie niespodziewanie wjechali w dziesiątkę. A nawet regularnie nie trenowali, bawili się tylko koło domu, gdzie mieliśmy zbudowany tor - przypomina sobie Kłusak senior.
Po zawodach podszedł do niego znajomy trener. - Słuchaj, biorę ich do siebie, daję sprzęt. Mają talent.
Mama tylko raz była z nami na torze i akurat Michałem tak prasło, że motor wylądował mu na plecach
Pojawił się dylemat, bo równolegle osiągali już pierwsze sukcesy w narciarstwie. Pociągnąć na poważnie dwóch sportów by się nie dało, trzeba było podjąć pierwsze poważne decyzje w sprawie przyszłości. Chłopcy wybrali narty. Było jedno „ale”.
- Nie chcieliśmy rezygnować tak całkiem z motocrossu, więc na początku jazda na motorach była dla nas też elementem przygotowań do narciarskiego sezonu - opowiadają bracia.
Teraz mają jednak szlaban na jazdę w terenie. Nawiasem mówiąc, trochę za późno ustawiony. - Latem miałem wypadek na torze. Przeskoczyłem skocznię i złamałem obojczyk - wzdycha Kuba. - Po takiej kontuzji nie jest łatwo wrócić do formy. No i trzeba było motor odstawić. Jeździć delikatnie? Nie da się delikatnie - śmieje się.
To jest też powód, że mama - choć sama zapalona motocyklistka - nie lubi oglądać zawodów z udziałem swoich dzieci.
Magda: - Raz była z nami na torze i akurat Michałem tak prasło, że motor wylądował mu na plecach. Od tego czasu już z nami nie jeździ.
Dzieci żartują, że teraz mama tylko sponsoruje ich szaleństwa i dosyła kasę.
Pasja ważniejsza od pieniędzy
Przygotowania, podróże, hotele. Wszystko kosztuje. Dużo. Roczny budżet? Twierdzą, że nie liczą, bo lepiej nie wiedzieć. - Staramy się dostosowywać finanse do planów treningowo-startowych, a nie na odwrót. Czasem brakuje - nie ukrywa Michał.
- Poprzedniej jesieni było tak: jesteśmy w połowie zgrupowania w Austrii, a Michał dostaje telefon z klubu, że do końca sezonu zostało nam tysiąc złotych. Siadamy, liczymy, przecież tysiąc nie wystarczy nawet na powrót do Polski ze wszystkimi manelami. To co robimy? Chyba trzeba zadzwonić do mamy - opowiada ze śmiechem Magda.
Ewa już się przyzwyczaiła, choć z prowadzenia pensjonatu całej narciarskiej ekipy utrzymać się nie da. Czasem pomagają przyjaciele, a czasem… - Kiedyś dostałem pieniądze od jednego księdza. Powiedział: podoba mi się, co robicie, dobrze je spożytkujcie - opowiada Mariusz.
Ale to ciągle mało. Michał: - Doszliśmy do momentu, w którym ciężko będzie zrobić coś więcej bez wsparcia z zewnątrz.
Od lat funkcjonują poza systemem, nie otrzymują pieniędzy z Polskiego Związku Narciarskiego, z jego decydentami Mariusz bywał na kursie kolizyjnym. W narciarskim środowisku rodzinne teamy nie są niczym dziwnym, ale funkcjonują w symbiozie z kadrami narodowymi. Robiący wszystko na własną rękę Kłusakowie są jedyni w swoim rodzaju. Nawet narty smarują sobie sami.
- Nie od razu poszliśmy w narciarstwo stuprocentowo. Tu biznesy, tu dzieci, szkoła, klub. Pływali, biegali, na nartach jeździli, żeby tylko bąków nie zbijali - opowiada tata. - Cieszyło nas, że się tym bawią. W pewnym momencie jednak zaczęliśmy działać tak, żeby to miało ręce i nogi. Nagle zaczęli wygrywać wszystko wokół.
Zebrane wszystkie medale, puchary, nagrody zajmują pół salonu.
Mariusz to taki typ, że lubi mieć nadwszystkim kontrolę. - Szybko doszedłem downiosku, że jeżeli sam tego nie przypilnujesz, to wszystko będzie takie nijakie - opowiada.
Zaczął jeździć z dziećmi, poznawać ludzi, łapać kontakty. Z czasem stał się trenerskim samoukiem. Trochę jak Ante Kostelić, Chorwat, który dekadę wcześniej wyszkolił swoje dzieci - Janicę i Ivicę - na wielkich mistrzów. - Znamy się. Zapytałem go kiedyś, czym dla niego jest talent. Odpowiedział, że najważniejszy jest talent do ciężkiej pracy. Jeżeli go nie masz, to nie osiągniesz wysokiego pułapu - mówi Mariusz.
Żywot zawodowego narciarza łatwy nie jest. Jako nastolatkowie musieli wstawać o piątej rano i jeździć na treningi na Słowację. - Ciągle w drodze. Już nawet nie pamiętam, od kiedy prowadzę takie życie - uśmiecha się Michał.
Wysiłek, zmęczenie, satysfakcja, ale czasem cierpienie. Magda straciła dwa lata z powodu kontuzji. Byli na obozie w Norwegii. To był już ostatni przejazd treningowy. Wypadła z trasy, skomplikowane złamanie nogi. Helikopter, szpital, bardzo poważna operacja. Zacisnęła zęby, wróciła na stok, ale teraz mówi, że ten sezon był już jej ostatnim.
- Z jednej strony wpływ ma na to brak wyników, z drugiej - chłopcy mają siebie, ja jestem sama. Kondycyjny trening też jest z nimi megaciężki. Czasami musiałam się tak zajechać, że nie wiedziałam, jak się nazywam - opowiada. Teraz sama będzie trenować dzieciaki. - I poczekam na chłopaków, aż sami skończą jeździć. Razem na pewno coś rozkręcimy.
144 km/h na nartach
Bracia ciągle walczą. Kuba, zwany przez całą rodzinę Izo (na drugie imię ma Izydor, po dziadku), na razie próbuje odbudować się po kontuzji, Michał chce pojechać na igrzyska w Pjongczangu. - Gdybyśmy tego nie kochali, tobyśmy tego nie robili. Nie przy takim poświęceniu - mówią zgodnie.
Teraz będą trenować w międzynarodowej grupie, od kilku lat pomaga im też były trener norweskiej kadry Jan Wojtaszek. Norweg polskiego pochodzenia, który współpracował z wielkimi gwiazdami. Pomaga w zasadzie po kosztach, z sympatii.
- Różne zbiegi okoliczności nam pomagały - zauważa Mariusz. - Kiedyś przez przypadek poznaliśmy Jana Wojtaszka seniora, który w Norwegii prowadzi ośrodek narciarski, jego syna ciut później w Szczyrku, na zawodach dla młodzieży, gdy przyjechał jako szef norweskiej reprezentacji. Był taki moment, że już trochę brakowało nam sił, pomysłów, nie było widać postępów. Zwierzyłem się z wątpliwości Wojtaszkowi, ojcu. „A nie poprosiłbyś Jaśka, żeby ci na to popatrzył? On powie, czy to ich sufit, czy nie. Zorganizuję ci to”.
Werdykt był taki: są dobrze ułożeni technicznie, ale słabi fizycznie. Jeśli to nadrobią, to mogą pójść do przodu. Dla Wojtaszka też byli zagadką i wyzwaniem. - Ja jestem spełniony, pracowałem z najlepszymi na świecie, teraz jestem ciekaw, gdzie możemy dojść z takiego poziomu - mówił.
To właśnie on wykluczył im ze sportowej diety motocross, widząc, ile czasu przez kontuzję straci Kuba. A Michał się rozpędza. Powoli, ale przyspiesza. Coraz lepiej odnajduje się w konkurencjach szybkościowych, w których Polacy nigdy mocni nie byli.
- Największa zmierzona prędkość? 144 km/h w Wengen, ale myślę, że bywało szybciej - mówi bez emocji. - Hamulce się nie włączają, bo… Już tłumaczę na przykładzie: mam lęk wysokości, ale na wakacjach w Chorwacji skakałem do wody z 25-metrowych skał. Mimo że się boję, to lubię przełamywać własne granice. Zjazdy są trudne, ale na starcie nie myśli się o tym, jak przeżyć, tylko trzeba skupić się na optymalnej linii przejazdu.
Na harleyach do Afryki
Twierdzą, że mają najlepszą narciarnię w Polsce. Może to prawda, od dziesięciu sezonów mają podpisaną umowę z firmą Head. Kuba zajął wtedy 8. miejsce na mistrzostwach świata dzieci, rodziną zainteresowali się Austriacy. Pierwszą umowę dostali na cztery lata. - To też był moment zwrotny. Dowód, że to wszystko ma sens - zauważa Mariusz.
Narciarnia nie jest jednak jedynym miejscem w ich domu - a w zasadzie w kompleksie domów zbudowanych na zboczu Butorowego Wierchu - gdzie można znaleźć różne cudeńka. W jednym z garaży stoi pięć harleyów. Każdy ma własnego. - No, powiedzmy, że ja mam dwa, ale jednym dzielę się z Michałem - śmieje się Mariusz, który dzieciom na 18. urodziny kupował, a jakże, po motocyklu legendarnej marki.
Za chwilę gromadka harleyów się powiększy. - Znalazłem motocykl, którego szukałem 25 lat. Panhead z 1948 roku. Wyprodukowano 8171 sztuk i teraz ja mam jedną - oczy aż mu się świecą. Na razie pokazuje tylko miniaturkę tego modelu, która stoi na stoliku w salonie. Prawdziwa maszyna jest jeszcze w warsztacie.
To też jeszcze młodzieńcza miłość. Z bratem bawili się w enduro, a w pewnym momencie doszli do wniosku, że czas na harleye. Pierwszego składali u brata w domu, w Żywcu. Gdy był gotowy, musieli wykuć okno, aby wynieść go na zewnątrz.
Rocznie na motorze przejeżdża kilkadziesiąt tysięcy kilometrów. Gros z tego wspólnie z żoną, ona też ma własną - potężną - maszynę. - Motory lubiłam już zanim się poznaliśmy - przyznaje Ewa. - Wyprawa życia? Do Afryki, dwa lata temu.
Pojechali we dwójkę, 9,5 tysiąca km, trzy tygodnie w trasie. Noclegi w namiotach na plaży. Rok temu objechali Grecję. W ich pensjonacie motocykliści mogą liczyć na zniżki. - Jak to między nami harleyowcami. Wśród narciarzy też jestem przez to rozpoznawalny, bo nie tylko ja jeżdżę na harleyu. Dzięki temu łatwiej nawiązuje się kontakty, a czasem to one są ważniejsze niż pieniądze- przyznaje Kłusak senior.
Z Ewą mają też swoją grupę, z którą podróżują, organizują również motocyklowe zloty - w Charlejowie. - To taka wioska, którą odkryliśmy razem z Michałem - opowiada Mariusz. - Mamy wielu przyjaciół w tym środowisku, w nim już nie jesteśmy buntownikami - uśmiecha się.
To jednak nie na harleyach mogą zrealizować najważniejszy cel rodzinnej podróży. Na igrzyska olimpijskie są w stanie dojechać tylko na nartach.