Naród wielki, tylko ludzie k..., czyli jakim językiem komunikują się z wyborcami politycy w Polsce

Czytaj dalej
Fot. Symon Starnawski/Polska Press Grupa
Krzysztof Ogiolda

Naród wielki, tylko ludzie k..., czyli jakim językiem komunikują się z wyborcami politycy w Polsce

Krzysztof Ogiolda

Język polityki coraz częściej przypomina język reklam. Słowo musi wpaść w ucho i zostać w pamięci. Powinno pobudzać emocje. A prawda? Prawdziwa ma być tylko nazwa produktu, czyli własnej partii.

Ostry cytat, który posłużył za początek tytułu powyżej, nie pochodzi z bieżącego życia politycznego. Zawdzięczamy go ojcu polskiej niepodległości Józefowi Piłsudskiemu. Czy powinno nas to pocieszać? Nie bardzo. Nie tylko dlatego, że dowodzi, iż nie było żadnych starych dobrych czasów. Przeciwnie, powinien niepokoić, bo stosujący agresję słowną marszałek, posuwał się, zwłaszcza w w drugiej połowie swego politycznego życia, do agresji bezpośredniej i do przemocy skierowanej w stronę politycznych przeciwników.

Trudno nie pytać, co może nas czekać w życiu społecznym w sytuacji, gdy o wiele ostrzejsze słowa padają z sejmowej mównicy i pokazują się na kontach polityków na ich portalach internetowych powszechnie. Prym wiodą politycy PiS-u, ale ich rywale chwilami boją się zostać za nimi w tyle. Z sezonu politycznego na sezon język staje się ostrzejszy, bardziej wulgarny, upraszczający rywala do wroga. Jaką Berezą to się skończy? Jakim skumulowaniem fizycznej przemocy.

Mamy jeszcze żywo w uszach sejmową wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, który mordercami brata i kanaliami nazwał posłów spoza swojej formacji politycznej. Od swoich dostał brawa. Członkowie klubu parlamentarnego PiS powitali jego pełne gniewu i ostatecznie niesprawiedliwe zarzuty stojącą owacją.

Co ma o tym myśleć prosty wyborca? Że jak my używamy języka i gestów nienawiści, to wszystko jest w porządku, a jak robi to przeciwnik, należy przybrać szaty świętego oburzenia? Przecież to moralność Kalego w czystej postaci. Tak dziś w polskiej polityce jest. Język agresji - w powszechnym użyciu. Słowa nieparlamentarne coraz częściej padają właśnie w parlamencie (i nie ma się co zasłaniać, że przecież Marszałek też). Wyborca głupieje.

Tylko czy na pewno? Czy w naszej polityce ryba psuje się od głowy? A może problem jest w tym, że politycy świetnie wiedzą, że jak użyją mowy bezwzględnej, jak przeciwnika zadepczą, to wtedy ich wyborca przed telewizorem wykrzyknie: Ale im przypier… I w następnych wyborach znów odda głos na agresora. To jest pytanie fundamentalne: czy społeczeństwo uczy się agresji, nienawiści, bezwzględnej walki od swoich liderów, czy to ci liderzy używają w życiu publicznym takiego języka i takiego stylu, którego używa i jaki akceptuje na co dzień ulica.

Kiedy kilkadziesiąt lat temu Wojciech Młynarski śpiewał o tym, co ludzie lubią i kupią, miał na myśli raczej rozrywkę niż politykę. Z prostego powodu, prawdziwej polityki wtedy w Polsce nie było, a język był nie do zniesienia, ale z innego powodu: Jedynie słusznej partii wystarczała nowomowa.

Dziś język politycznego sporu jest aż nadto żywy. Liderowi partii rządzącej uchodzą słowa o Polakach najgorszego sortu (w przeciwieństwie do Polaków prawdziwych, czyli swoich) albo o tych, co stali tam gdzie ZOMO. Rzeczniczka PiS każe dziennikarzom - a więc i obywatelom, których owi żurnaliści reprezentują - puknąć się w głowę. W trzeciej RP jeden polityk może powiedzieć publicznie drugiemu, że ten jest zerem (Leszek Miller o Zbigniewie Ziobrze), a były minister spraw zagranicznych z PO (tak, ten sam, który kilka lat temu zapowiadał dorzynanie watahy, nazywa dziennikarkę tępą propagandystką. Radna PiS uważa, że to coś „trzeba złapać i ogolić na łyso”. Przy czym coś, to jest posłanka na Sejm Rzeczypospolitej, tyle że z konkurencyjnej partii. Będący dziś na marginesie polityki Janusz Palikot jeszcze niedawno nazywał o. Rydzyka „Belzebubem z Torunia”. A Sejmowa Komisja Etyki Poselskiej orzekła, że to sformułowanie mieści się w poetyce publicznej polemiki, skoro redemptorysta kierujący Radiem Maryja nazwał śp. Marię Kaczyńską czarownicą.

Także porównania odzwierzęce są bardzo popularne. Opolski poseł Patryk Jaki bez oporów nazwał manifestację KOD-u kwiczeniem świń oderwanych od koryta. Przedstawiciel opozycji, Ryszard Wilczyński, pytany, co będzie po PiS-ie mówił: - Co po PiS-ie? Depisyzacja, tak jak była denazyfikacja i dekomunizacja. Już nie powiem o deratyzacji czy dezynsekcji.

Te dwie ostatnie czynności dotyczą, jak wiadomo, szczurów i robactwa. Na plus byłego wojewody trzeba zapisać, że starał się wyjaśnić, że miał na myśli wyłącznie zły stan państwa, a za inne interpretacje swoich słów przeprosił.

Język służy do walki

Repertuar agresji i pogardy w ustach polskich polityków jest wyjątkowo bogaty. Czasem uderza na odlew inwektywą: („Cała Polska z was się śmieje, komuniści i złodzieje!). Czasem kłuje pogardą. Bo jak polityk (Joachim Brudziński) wezwie Polaków, by kupowali paliwo tylko na polskich stacjach, to jak mu internauci wykażą, że się zagalopował, zawsze może ich nazwać polaczkami. No i niezawodnie sprawdza się w dyskursie politycznym atak na niemieckość. Jak choćby w wypowiedzi Jacka Żalka o Donaldzie Tusku: Polski premier jest zakładnikiem interesów niemieckich, przyjmuje narrację wybielania winy. Wniosek polityka PiS-u? Folksdojcze to tradycja zdrady. Bo wysmarować politycznego przeciwnika niemieckością to za mało. Trzeba go jeszcze ubrać w mundur nazisty.

To tylko mała próbka - przywołana z pamięci - możliwości współczesnych polityków w Polsce. Przypomniał mi się mój nauczyciel historii w liceum, żołnierz Września 1939, pamiętający dobrze czasy przedwojenne. Ślicznie zaciągając z wileńska zapewniał nas, że przed wojną szczytem agresji było nazwanie kogoś bolszewikiem. Dalej była już tylko ściana. Sędziwy profesor pewnie trochę idealizował młodość (patrz wypowiedź Marszałka). Ale trudno nie zauważyć, że od tamtych czasów ściana tego, co dopuszczalne w walce politycznej przesunęła się aż po horyzont.

- Od drugiej połowy XX wieku przedstawiciele różnych dziedzin zrozumieli, że język nie jest neutralnym, przejrzystym medium, tylko sposobem konstruowania wyobrażeń - uważa opolski politolog Kamil Minkner. - Więc może być także narzędziem walki politycznej. Język się brutalizuje, bo w nadmiarze bodźców i treści dostępnych w mediach, na portalach społecznościowych itd. wszyscy mają do siebie dostęp. Wszyscy mają wolność wypowiedzi, ale tym trudniej zwrócić na siebie uwagę.

Zwycięża słowo wyraziste, zdjęcie wyraziste. Trudno oprzeć się wrażeniu, że niektórzy politycy zachowują się dziś tak, jak część celebrytek w internecie. Koleżanka sfotografowała się w bikini? To ja zdejmę górę od kostiumu i dostanę więcej lajków. Spór polityczny, także w mediach, coraz bardziej przypomina wyścig reklam o zainteresowanie klienta. Słowo musi wpaść w ucho i zostać w pamięci. Powinno pobudzać emocje. A prawda? Prawdziwa ma być tylko nazwa produktu, czyli własnej partii.

- Jeżeli mamy 460 posłów, a jeden z nich powie o drugim, że jest kanalią, to właśnie jego pokażą w telewizji i na jakiś czas będzie bohaterem - mówi psycholog, dr Tomasz Grzyb. - Efekt jest taki, że granicę tego, co dopuszczalne przesuniemy coraz dalej. A od mówienia rzeczy okropnych jest już blisko do ich robienia. Język agresji może być wstępem do agresji fizycznej.

Za mało kindersztuby

- Kilka tygodni temu rozmawiałem z moim przyjacielem, Amerykaninem, zwolennikiem Republikanów - kontynuuje Tomasz Grzyb. - Rozmawialiśmy o Donaldzie Trumpie. Potwornie narzekał i mówił: „To wszystko przez brak dobrych manier. Dlatego możliwe jest, że prezydent światowego mocarstwa mówi wulgarnie o kobietach i obraża innych ludzi”. Myśmy zapomnieli, po co są dobre maniery. Jeszcze parę lat temu było w dobrym tonie narzekać na poprawność polityczną. A ja bym poprawności politycznej bronił, jako formy grzeczności. Bo ja mam prawo nie zgadzać się z kimś, ale nie mam prawa do obrażania. Niestety, zapomnieliśmy, że grzeczność się nam - jako społeczeństwu opłaca.

Socjolog, prof. Anna Śliz zwraca uwagę, że politycy nierzadko dodatkowo podnoszą poziom agresji społeczeństwa. - Porównuję miesięcznice z manifestacjami w obronie sądów - mówi. - W tych pierwszych ton nadają politycy. Tam pojawiają się szubienice i inne agresywne symbole i słowa. Pod sądami, nawet jeśli ktoś próbował wznosić okrzyki obraźliwe, tłum go zagłuszał. To były manifestacje obywatelskie i na nich obrażającego innych języka nie było. Bo i zabrakło polityków i napędzania do niechęci.

- Agresja jest wynikiem antagonizacji i podziałów politycznych, które już w latach 80. XX wieku amerykański myśliciel nazwał wojną kulturową - uważa profesor Janusz Majcherek, filozof, socjolog kultury i publicysta. - Jeśli wojna, to i metody skrajne, ostre i bezwzględne. W tej wojnie coraz trudniej o rycerskie formy prowadzenia walki. Górę biorą brutalizacja, agresja i bezwzględność. I trzeba uczciwie dodać: Ponieważ one są skuteczne. Powołuję się na przykład Pawła Kukiza, który ze względu na niewyparzony język i przekleństwa został okrzyknięty autentycznym, szczerym, bo nie oszukuje wyborców.

Na antypodach takich zachowań można umieścić choćby nieżyjących już polityków pokroju Tadeusza Mazowieckiego czy Bronisława Geremka. O drugim mówiono, że jak jest na schodach, to nie wiadomo, czy wchodzi czy schodzi. O pierwszym, że jest żółwiem, politykiem bez wyrazu. Bo co to za lider, który głosu nie podnosi i grubym słowem nie przywali.

Ci, co rządzą, nadają ton

We współczesnej Polsce trudno nie postawić pytania o rolę PiS-u w napędzaniu agresji w języku polityki.

- PiS jest w bardzo trudnej z punktu widzenia swojego środowiska sytuacji. Oni mają takie poczucie, że chcą skonstruować nową historię i nową rzeczywistość - dodaje dr Minkner. - Więc uważają, że muszą używać takich środków, żeby rozbić ścianę głównego nurtu, ścianę zdroworozsądkowego, potocznego myślenia. Bez tej zmiany - tak i uważają - ludzie nie zrozumieją, że Wałęsa nie był autorytetem, tylko zdrajcą. Język PiS-u bierze się z zakusów, żeby zrewolucjonizować rzeczywistość, historię i napisać na nowo przyszłość. To prowadzi do radykalizmu.

Efekt takiego rewolucyjnego myślenia bywa żałosny. Nie jestem bezkrytycznym piewcą Lecha Wałęsy. Uważam, że popełnił sporo błędów, do których pycha nie pozwoliła mu się przyznać, a różne życiowe i polityczne decyzje spokojnie i z klasą wyjaśnić. Ale od tego daleko do postawy posła na Sejm piszącego na twiterze byłemu prezydentowi Najjaśniejszej: Zapraszam cię na solo bydlaku.

To jest szarża. W akceptacji takich szarż jest coś bardzo społecznie niebezpiecznego. Istotę tego niebezpieczeństwa dobrze pokazuje anegdota opowiadana przez Tomasza Grzyba.

- Janusz Głowacki, znany dramaturg, zdawał do szkoły aktorskiej - mówi. - Na egzaminie miał odegrać scenę zabicia rycerza. Wymyślił sobie, że jak już go życia pozbawi, to wytrze buty o jego ubranie. W komisji egzaminacyjnej siedział Kazimierz Rudzki. „Myślę, że pan nie powinien być aktorem, mówił niedoszłemu studentowi. Bo panu nie wystarczyło, że pan zabił. Jeszcze pan przeciwnika poniżył”. Takich Rudzkich brakuje. Zachęcam, czepiajmy się słów i gestów polityków. I jeszcze coś. Na zachowania polityków nie zawsze mamy wpływ, ale na swoje mamy. Pilnujmy języka, dbajmy o życzliwość na co dzień. To ma znaczenie. Bo granice języka są często granicami naszej wyobraźni.

Tomasz Lis, przy okazji promocji najnowszej książki rozdzielił zachowanie Jarosława Kaczyńskiego od innych prominentnych postaci tamtej ekipy. - Żaden polityk - mówił - nie pozwoliłby sobie na nazwanie rodaków złodziejami czy ludźmi gorszego sortu. Dlaczego prezydent Duda nie używa takiego języka? Szydło też nie. Bo chcą być wybrani na drugą kadencję. Kaczyński wie, że nie musi się do nas zalecać. Bo będzie posłem do śmierci.

Agresywne postawy wielu Polaków gorszą. Narzekamy na brak klasy - także językowej - środowiska polityków. Tylko całe to gadanie przypomina trochę narzekanie polskich chrześcijan na księży. Powody do narzekania pewnie by się znalazły. Ale dobrze byłoby pamiętać, że - w przeciwieństwie do Niemiec czy Szwajcarii - nie mamy w naszych parafiach misjonarzy z Indii, Wietnamu, Rumunii itp. itd. Oni wyrośli w naszych domach, wychowali w naszych rodzinach i wykształcili w polskich szkołach. Z politykami jest tak samo.

- Politycy są częścią społeczeństwa, a społeczeństwo oddziałuje na polityków - uważa Kamil Minkner. - Ryba, oczywiście psuje się od głowy. Ale ta ryba już pływa w zatrutym jeziorze. Politycy to nie jest szczególna, wyalienowana kasta. Większość dzisiejszych parlamentarzystów to są ludzie, którzy jeszcze wczoraj byli kompletnie nieznani ogółowi. I odwrotnie. Część osób, których wypowiedzi komentowaliśmy osiem lat temu z wypiekami na twarzy, odeszła w zapomnienie. Wejdźmy do instytutu naukowego i do redakcji, do naszych firm. Jak mówimy na co dzień? Wejdźmy do autobusu i do dworcowej poczekalni. Język pod wpływem nowych mediów spowszedniał, zwulgaryzował, skomunalizował i nabrał agresji. Lewak, komuch czy pisior to są nie tylko słowa polityki, także codziennej komunikacji. Przy czym lewak, to nie ten, co ma poglądy lewicowe, tylko każdy, kto nie jest zwolennikiem PiS. Pisior to może być każdy, kto nie jest totalnym krytykiem tej partii. Manipulujemy słowami, nadajemy im dowolne znaczenia. Byle służyły walce politycznej.



Ryba psuje się od głowy. Ale ta ryba już pływa w zatrutym jeziorze. Politycy to nie jest szczególna, wyalienowana kasta. Większość dzisiejszych parlamentarzystów to są ludzie, którzy jeszcze wczoraj byli kompletnie nieznani ogółowi

- Jak ktoś głosował na polityka X, a potem słyszy w jego ustach język agresji, powinien być oburzony - uważa prof. Anna Śliz. - Tymczasem zwykle tę swoistą pauperyzację popiera. Język pełni inną rolę. Już nie służy komunikacji. Raczej temu, by drugiego poniżyć, a siebie pokazać jako zwycięzcę: Jestem do tego stopnia lepszy, że mogę sobie na poniżenie drugiego pozwolić. A że czynimy to często w emocjach, to siła oddziaływania jest jeszcze większa. Niestety, nie brakuje u nas ludzi, do których chamski język - używany zresztą przez wszystkie strony politycznego sporu - przemawia. To dociera zwłaszcza do twardych elektoratów. Ich członkowie zdają się wierzyć, że ten, kto jest chamem, ten jest silny. I to on ma racje.

- Analityk i komentator, który posługuje się merytoryczną wykładnią, próbuje tłumaczyć zawiłe zjawiska, zostanie ze studia telewizyjnego przegnany. Potrzebny jest ktoś, kto każde zjawisko potrafi skomentować w kilku prostych, dosadnych słowach. Wyborcy potem na tych wyrazistych, posługujących się brutalnym żargonem politycznym, głosują - zauważa Janusz Majcherek.

Zdaniem tego filozofa z gwałtowną polaryzacją polityczną mamy do czynienia w całym zachodnim świecie, nie tylko w Polsce, a kampania prezydencka w USA pokazała to bardziej drastycznie niż u nas. Wyzwiska, jakimi Donald Trump i jego wyborcy obrzucali Hillary Clinton i jej obóz polityczny, przekraczały często miarę dobrego wychowania i przyzwoitości.

Ostre podziały nastąpiły nie tylko w obozie dawnej „Solidarności”. Clintonowie też byli kiedyś jeśli nie przyjaciółmi, to wystarczająco dobrymi znajomymi, by gościć na weselu państwa Trump. A dziś polityka ich podzieliła. Język także.

Jarosław Kaczyński w Sejmie do opozycji: Nie wycierajcie swoich zdradzieckich mord nazwiskiem mojego brata!

Krzysztof Ogiolda

Jestem dziennikarzem i publicystą działu społecznego w "Nowej Trybunie Opolskiej". Pracuję w zawodzie od 22 lat. Piszę m.in. o Kościele i szeroko rozumianej tematyce religijnej, a także o mniejszości niemieckiej i relacjach polsko-niemieckich. Jestem autorem książek: Arcybiskup Nossol. Miałem szczęście w miłości, Opole 2007 (współautor). Arcybiskup Nossol. Radość jednania, Opole 2012 (współautor). Rozmowy na 10-lecie Ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych, Gliwice-Opole 2015. Sławni niemieccy Ślązacy, Opole 2018. Tajemnice opolskiej katedry, Opole 2018.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.