Nasi na Spitsbergenie, czyli stacja arktyczna Śląsk [POSŁUCHAJ, ZOBACZ FILMY]
Za co pokochałem Spitsbergen? Trudno powiedzieć. Może przez krajobraz, może spokój, jaki panuje na wyspie czy przez ludzi, których tam spotkałem. Nie odpowiem. Nie wiem. Jedno jest pewne, chcę wracać tam jak najczęściej. Wyspa stała się moim drugim domem. O swojej miłości do pokrytych lodem i śniegiem terenów norweskiego Spitsbergenu opowiada dr Dariusz Ignatiuk z Katedry Geomorfologii Uniwersytetu Śląskiego. Jeden z wielu mieszkańców Śląska, który pokochał wyspę od pierwszego wejrzenia.
Pierwsze wyjście z samolotu na lotnisku w Longyearbyen pozostawia niesamowite wrażenie. [Kliknij i posłuchaj] Otwierają się drzwi maszyny, a do płuc dociera krystalicznie czyste, mroźne powietrze. Wychodzisz na płytę lotniska, skóra na policzkach zaczyna szczypać od zimna. Na dworze jest minus 20, nieraz minus 30 stopni Celsjusza. Wieje wiatr o wiele silniejszy niż w Polsce. Musi minąć chwila, by człowiek odnalazł się w nowym świecie. – Kiedy poczujesz to wszystko na sobie masz dwa wyjścia, albo od razu zakochasz się na zabój albo znienawidzisz to miejsce i nigdy więcej tam nie wrócisz – podkreśla Ignatiuk.
W jego przypadku miłość do wyspy rozwijała się powoli. Nie była czymś nagłym, bo wcześniej chodził po górach, również zimą. Jak to się mówi, znał te klimaty. Ale na wyjazd czekał z niecierpliwością. Był rok 2008, miał wtedy 26 lat i był na pierwszym roku studiów doktoranckich na Uniwersytecie Śląskim. – To była prawdziwa partyzantka. Wiedziałem, że muszę przygotować się na zimno. Od kolegi, który zimował na Spitsbergenie rok wcześniej pożyczyłem ciepłe ubranie, spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechałem na wyprawę – wspomina. - Wtedy dziwiłem się, że bardziej doświadczeni koledzy, o których wiedziałem, że kochają zimne rejony, na wakacje zawsze wyjeżdżają do ciepłych krajów. Po latach zrozumiałem dlaczego. [Kliknij i posłuchaj] Po kilku miesiącach spędzonych w pracy na lodzie i śniegu, człowiek marzy jedynie o tym, by wygrzać kości na słońcu – śmieje się.
Najedź kursorem na mapę, przeglądaj zdjęcia i filmy
Longyearbyen, to stolica Svalbardu, norweskiej prowincji, której największą wyspą jest właśnie Spitsbergen. Historia Polskiej Stacji Polarnej Hornsund im. Stanisława Siedleckiego, która się tam mieści rozpoczęła się w latach 50. XX wieku. Naukowcy z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach wyjeżdżają tam regularnie od 1978 roku. Dla Stacji był to rok przełomowy. Instytutowi Geofizyki Polskiej Akademii Nauk, który jest właścicielem stacji udało się otrzymać stałe dofinansowanie na badania. Budynek został zmodernizowany, doprowadzono zimną wodę. Od tego roku nieprzerwanie do dziś prowadzone są tam badania naukowe. Dziś Ignatiuk zna każdy szczegół z historii stacji polarnej. Baa, zna jej każdy zakamarek. Z zapałem opowiada o czasach, gdy w budynkach nie prowadzono badań, a wynajmowano je norweskim traperom. Pokazuje archiwalne zdjęcia, podaje kolejne książki do przeglądania, wskazuje na mapach, gdzie dokładnie leży wyspa. Zresztą część Spitsbergenu zabrał ze sobą do Polski. Jego gabinet naszpikowany jest pamiątkami z norweskiej wyspy. Na ścianie wisi skóra foki. – Dostałem ją w prezencie, sam nie kupiłem – podkreśla glacjolog. Na półkach stoją zdjęcia, kamienie, fragmenty skał jakieś dziwne przyrządy. Spora część podłogi zajęta jest sprzętem badawczym, butami narciarskimi czy nartami i kijkami. Wszystko musi być pod ręką, bo Ignatiuk już w marcu chce znów wyjechać. Stacja polarna jest dla niego drugim domem.
[Kliknij i posłuchaj] Kiedy mówi o drugim domu, ma na myśli atmosferę, jaka tam panuje. – Na stacji pracują niesamowici ludzie, zazwyczaj są to Polacy. Potrafią stworzyć niesamowitą atmosferę, pełną ciepła i przyjaźni – przyznaje polarnik. Na całym Spitsbergenie mieszka najwięcej Norwegów i Tajów, którzy zostali tam sprowadzeni i pracują w hotelach lub restauracjach. – Jednak jeżdżąc po wyspach spotykamy ludzi z całego świata, którzy nie tylko są naukowcami – opowiada dr Ignatiuk. Działalność na Spitsbergenie dzieli się na trzy główne nurty: 1. badania naukowe, 2. górnictwo (są tam kopalnie rosyjskie i norweskie) 3. turystykę (obecnie stanowi ważne źródło utrzymania na Svalbardzie). Jest to jedyna wyspa, na której można prowadzić działalność komercyjną. Pozostałe wyspy z archipelagu Svalbard to ścisłe rezerwaty przyrody.
Wygląd stacji polarnej daleki jest od typowych polskich domów. To niski, drewniany budynek w kształcie litery T. Niedaleko stoi blaszany hangar, w którym polarnicy trzymają traktory, silniki czy pontony. – Śmiejemy się, że jest jasna i ciemna strona stacji. Po jednej widok z okna jest na fiordy, po drugiej widać podwórze stacji i agregatownię – opowiada Ignatiuk. Co rusz z ziemi wystają przyrządy badawcze czy tyczki z latarniami. O ściany oparte są łopaty do śniegu. Niedaleko jest krzyż, pod którym święci się jajka na Wielkanoc. [Kliknij i posłuchaj] Życie w stacji dzieli się na dwa okresy: zimowy i letni. Podczas pierwszego na stacji zostaje jedynie 10 osób. Jest to najtrudniejszy czas dla polarników. Zostają na stacji przez 13 miesięcy. Muszą przetrwać noc polarną. Święta Bożego Narodzenia czy Nowy Rok spędzają w gronie 10 osób. Wtedy każdy z nich ma swój pokój. – To trochę za dużo powiedziane. Ma on wymiary 2,5 na 2,5 metry kwadratowe, mieści się w nim jedynie łóżko, szafka, biurko. Zostaje trochę miejsca, by postawić gdzieś nogi na podłodze – opowiada Ignatiuk. Już wiosną na stację zjeżdżają ekipy badaczy z całego świata. Wielkanoc obchodzi się w większym gronie. Nieraz polarnicy goszczą jednocześnie 30 – 40 osób. Wtedy uruchamiana jest część letnia. Są to pokoje wieloosobowe, z piętrowymi łóżkami. Łazienka, kuchnia czy laboratoria są ogólnodostępne. Polarnicy z Polski jako jedyni na wyspach mają własną oczyszczalnię ścieków. Mieszkańcy stolicy swoje nieczystości spuszczają do fiordów. Na stacji działa też mała spalarnia śmieci. Trafiają do niej papiery i odpadki organiczne. Reszta zgnieciona i zapakowana do beczek trafia na polskie wysypiska. Stacja ma własne agregaty prądotwórcze. Dzięki temu z kranów płynie ciepła woda. Jednak Ignatiuk zapytany czego mu brakuje od razu odpowiada – wanny.
Za to nigdy nie brakuje jedzenia. [Kliknij i posłuchaj] Dostawy przypływają na Spitsbergen dwa razy w roku – w lipcu i sierpniu. O to, by niczego nie zabrakło, nawet, jeśli statek spóźniłby się lub w ogóle nie dotarł, dba logistyk. On wylicza ile i jakie produkty trzeba zamówić. Jedzenie trafia do trzech gigantycznych pomieszczeń zastawionych półkami i zamrażalkami. – Wchodzimy do nich jak do hipermarketu i wybieramy, na co mamy ochotę – opowiada Ignatiuk. Mimo to nie da się uniknąć niespełnionych zachcianek. Kiedy tylko skończą się pomidory, każdy z polarników akurat ma na nie ochotę. - Śmiejemy się, że każdą wyprawę dotyka „widmo głodu”. Kiedy ja byłem kierownikiem XXXV Wyprawy Polarnej Instytutu Geofizyki PAN zabrakło kminku – opowiada. Czasem Norwegowie przyjeżdżają do nich. Zabierają pocztę i paczki. Dwa razy do roku polarników odwiedza pastor i katolicki ksiądz. Oni również mogą przywieźć coś ze sobą. Pewne jest, że nigdy nie zabraknie wody. Latem pompują ją z pobliskiego jeziorka. Zimą produkują ją sami z lodu i śniegu. By ją otrzymać muszą sporo namachać się łopatami i wrzucić śnieg do zbiorników, które zamieniają ją w destylowaną. Taka woda nie ma smaku.
Zanim dr Ignatiuk wyjechał na Spitsbergen musiał przejść serię badań oraz zdobyć sporo pozwoleń, m.in. na korzystanie z broni palnej. [Kliknij i posłuchaj] – Jeśli jest się na Svalbardzie, to poza kilkoma kilometrami wokół stolicy nie wolno poruszać się bez broni palnej i odstraszającej – wyjaśnia. Jest to zabezpieczenie, m.in. przed niedźwiedziami polarnymi. Samych budynków i sprzętu pomiarowego wokół stacji przed nimi bronią psy. [Kliknij i posłuchaj] Kiedyś były cztery. Dziś zostały dwa. Jednego zjadł niedźwiedź. Drugi przeżył atak niedźwiedzia. Po tym zaczął się panicznie ich bać i musiał zostać odwieziony do Polski. Białe miśki są częstymi gości u polarników. – Dziś jest ich zdecydowanie mniej, niż kilkanaście lat temu. Czasem podchodzą bezpośrednio pod okna, czasem rano widzimy ich ślady wokół stacji – wspomina Ignatiuk. Zadaniem psów jest ostrzeganie polarników przed niechcianymi gośćmi. – Starsze niedźwiedzie wiedzą, że nic dobrego ich u nas nie spotka, z ciekawości podchodzą młode okazy. Groźnie jest, gdy towarzyszy im matka. Młode niczego się nie boją, a matka może nas zaatakować w ich obronie – opowiada.
Hobby. To jest coś, co powinien mieć każdy polarnik. – Nieważne jakie. Może być sklejanie modeli samolotów, układanie puzzli czy gra w karty – wymienia Ignatiuk. Niejednego polarnika uchroniło przed załamaniem psychicznym. Polarnicy są ze sobą 24 godziny 7 dni w tygodniu. Kiedy jest praca, czy to badawcza czy na rzecz stacji, jest dobrze. Człowiek nie ma czasu myśleć. Gorzej, kiedy przychodzi załamanie pogody. Trzeba siedzieć w budynku i czekać na poprawę. Na dworze minus 30 stopni i wiatr wiejący z prędkością 130 – 140 kilometrów na godzinę. - W takich warunkach nieraz trudno znosić samotność, jednak i tak jest dużo łatwiej niż na początku pracy na Spitsbergenie - przyznaje dr Ignatiuk. - Dziś mamy stały dostęp do internetu, możemy kontaktować się z rodziną, wtedy łatwiej jest znosić samotność. Jednak przyznaje, że bez zajęcia można zwariować. By rozładować napięcie zlecał malowanie stacji. Sprawdziło się. Ale na stacji są też gry planszowe, karty, siłownia, stół do ping ponga (ustawiony w nieogrzewanej hali, trudno na nim grać, gdy na dworze jest -15 stop. C). Ignatiuk dodaje: przez tak długi czas niemożliwym jest, by ktoś nie miał gorszego dnia. – Ważne, by człowiek miał dobry charakter, potrafił przyznać się do tego i przeprosił – podkreśla. Dla laika krajobrazy Norwegii są bardzo monotonne. Szaro – białe. Pochmurne. Ponure. Depresyjne. Ignatiuk nigdy nie zgodzi się z tym. – Wbrew pozorom krajobraz na Spitsbergenie jest bardzo dynamiczny – podkreśla naukowiec. Po nocy polarnej każdy dzień jest dłuższy aż o 15 minut. Z dnia na dzień zmienia się oświetlenie. Roślinność, choć jest skromna, to w czasie rozkwitu jest bardzo kolorowa. - Nawet są drzewa, ale jak to się mówi na Spitsbergenie, grzyby są od nich wyższe. Można natrafić na sosnę, która mierzy … 4-5 centymetrów. Trudno ją wypatrzeć, ale jest – podkreśla polarnik. Za to fauna zachwyca. Są niedźwiedzie, lisy, renifery czy niesamowita ilość ptactwa. – Kiedy kończy się zima polarna a nad stacją pojawiają się pierwsze ptaki, człowiek cieszy się całym sobą, ma wrażenie, że życie zaczyna się od nowa – wspomina.
Naukowcy, którzy od 1978 roku jeżdżą na Spitsbergen głównie prowadzą tam badania. Dzięki badaczom z UŚ lodowiec Hansa, który znajduje się 4 km od stacji jest najlepiej zbadanym lodowcem w Arktyce. Ignatiuk dodaje, że ich praca bezpośrednio przekłada się na nasze życie. – Obecnie u wybrzeży Spitsbergenu widzimy dużo dorszy, kiedyś ich nie było. Dotarły tu wraz z prądem, który zmienił temperaturę wody. Przez tę zmianę cena dorsza może być niebawem dużo wyższa. By go złowić Norwegowie muszą dalej wypłynąć. A co się stanie, gdy dorsze wpłyną na teren chronionego parku? – wyjaśnia badacz. Wyniki ich badań wpływają nie tylko na ceny. Golfsztrom to ciepły prąd, który opływa od zachodu Spitsbergen. - W latach 2005-2006 obserwowaliśmy przesunięcie tego prądu o kilka stopni na północ - opowiada. - Wtedy nie do końca wiedzieliśmy, jakie będą tego skutki. Okazało się, że w Polsce było to najcieplejsze lato w Tatrach, w trakcie którego zniknęły płaty śnieżne leżące tam od wieków. Bowiem zjawiska, które dzieją się w Arktyce, bezpośrednio wpływają na pogodę w innych rejonach kuli ziemskiej.- Arktyka jest wyznacznikiem zmian klimatycznych na świecie - podkreśla Ignatiuk. - Obserwując jakieś zjawiska klimatyczne na Spitsbergenie, wcześniej czy później odnotujemy je i u nas. Jeśli poznamy je lepiej, będziemy mogli przewidywać ich skutki. I to jest najważniejszy cel wyjazdów dra Ignatiuka i innych naukowców z Uniwersytetu Śląskiego.
Zdjęcia i filmy: D. Ignatiuk, A. Kies, M.Błaszczyk, M.Karwat, M.Kondracka