Nasza chata z kraja?... Niekoniecznie, popatrz - czarnoskórzy, muzułmanie, Ukraińcy są już obok
Mijający tydzień zaczął mi się bardzo sympatycznie. I bardzo, powiedziałabym, serdecznie. Bo tyle miłych reakcji wywołała moja publikacja poświęcona dzielnej „fajterce” z Bydgoszczy, pani Annie Szczudlińskiej!
To jej osobowości należy przypisać w stu procentach ten odzew, bo dziewczynie, która zadeklarowała, że kiedyś wyrzuci swój wózek inwalidzki do Bałtyku, sekunduje mnóstwo ludzi. I to nie tylko w Bydgoszczy, bo z jej niezłomnego dążenia do samodzielności wzór czerpie bardzo wiele, głównie młodych, kobiet. Ma też w tej swojej walce oryginalną sekundantkę.
Ewa Chodakowska-Kavoukis, ikoniczna trenerka fitness (co zauważyłam jednak z pewnym zdziwieniem), cieszy się w internecie, w tym zwłaszcza na Facebooku, popularnością i emocjonalnym odbiorem porównywalnym do... Beatlesów. Lajki pod wspólnym zdjęciem pań, które wykorzystałam na okładce Expressu, szybko przyrastały w tysiące... I taką popularność, którą przyniosło to pani Ani - lubię, kocham, szanuję. I cieszę się, że tak wielką estymą darzymy kobietę, która ze swej niepełnosprawności zrobiła siłę.
To najlepsze lekcje tolerancji.
A kiedy tak sobie obserwuję życie miasta z tramwajowego krzesełka (czasu mam mnóstwo, z Fordonu do redakcji szmat drogi), coraz częściej nabieram przekonania, że i w Bydgoszczy trzeba się zacząć przyzwyczajać do inności na co dzień. Ciągle nam się wydawało, że nasza chata z kraja, a tu już niekoniecznie. Nie dalej jak wczoraj, jechałam do pracy w towarzystwie przesympatycznej pary - ciemnoskóry chłopaczek w drodze do przedszkola z czarnoskórym tatą prowadzili zabawny, polsko - angielski dialog. W wagonie, w którym jechało kilkoro Ukraińców (i tak niewielu, bo w drodze powrotnej do fordońskich blokowisk potrafi ich jechać większość), już chyba zasiedziałych, bo - polsko-ukraińskimi siłami próbowali wytłumaczyć kolejnemu (nowicjuszowi), jakimi tramwajami dotrzeć do dworca kolejowego. Ale kiedy podczas tej samej jazdy zobaczyłam jeszcze na przystanku na Placu Wolności dziewczynę w hidżabie, zaczęłam podejrzewać, że biorę udział w jakiejś reklamówce na temat równości i braterstwa (o Boże, może to było naprawdę...)... Proszę mi wierzyć, nie ma w tym ani cienia jakiejś egzaltacji albo niezdrowej ekscytacji tym, że zobaczyłam kogoś innego „w wielkim mieście”. Cieszę się tylko, że dzięki takim (rzadkim ciągle jeszcze) „pierwiastkom” zaczyna być i u nas wielokulturowo, i różnorodnie.
Kiedy kilka lat temu wsiadłam do (a jakże) tramwaju w Brukseli, w drodze do otoczonej złą sławą dzielnicy Schaerbeek, już po dwóch przystankach byliśmy z mężem i córką jedynymi białymi w całym wagonie. W stolicy Unii Europejskiej proporcje mogły okazać się całkiem odwrócone. To, że miewa to i inną konotację, to już materiał na całkiem inne rozważania. Więc... Taką klamrą komunikacyjną zamknął mi się ten gazetowy tydzień. Może i całkiem nieprzypadkowo w sobotę ustanowioną Europejskim Dniem bez Samochodu. Bo jazda tramwajem to nie tylko zysk dla środowiska naturalnego. Jak widać, również dla środowiska publicystycznego, które z okien tramwaju może dostrzec znacznie więcej. Choć akurat może nasz sztandarowy tramwaj do Fordonu to nie jest najlepszy przykład…