Nasze dzieci muszą wiedzieć, że chleb czy ser nie biorą się z Biedronki [WIDEO]
Władze województwa powinny wiedzieć, że mają taką perełkę, jak Brenna, o którą warto dbać – mówi Rafał Marchlewicz, z urodzenia Pomorzanin, z zamiłowania – góral beskidzki, nauczyciel geografii z wykształcenia, hodowca kóz i owiec z upodobania.
Skąd kozy w pana zagrodzie edukacyjnej?
Prezent ślubny od znajomych z Sosnowca. Taki psikus, ale mnie pasterstwo od dawna chodziło po głowie. Ilekroć przyjeżdżałem do Brennej, zawsze się dziwiłem, że tu nie ma owiec, a są góry.
Nie prościej było sprzedać te kozy i od razu zająć się owcami?
Gdy zacząłem sprawdzać, po co są kozy, znalazłem informację, że zanim przyszli pasterze z owcami na halę, był tam najpierw koziarz ze stadem kóz, by przygotować teren pod wypas. Może to nie jest przypadek, że najpierw pojawiły się u mnie, dwie kozy, ślubny prezent. Jak z żoną Beatą zbudowaliśmy w Brennej dla nich miejsce, razem z gospodą, nazwaliśmy je Kozią Zagrodą.
Dziś w tej zagrodzie uczy pan dzieci i dorosłych, jak na hali owce się pasły, jak bacowie wyrabiali ser i czym pachniał pieczony w domu chleb. Pan, przyjezdny z Gdańska, opowiada góralom beskidzkim jak u nich drzewiej bywało?
Nawet pochwaliły mnie za to panie z Koła Gospodyń Wiejskich, którym przypominałem te stare tradycje. Dodała mi skrzydeł nagroda Domu Narodowego w Cieszynie za kultywowanie lokalnej tradycji, przyznana w Roku Oskara Kolberga. Czerpię wiedzę z książek, ze spotkań z ludźmi, którzy pilnują, by tej kultury nie stracić.
Jest pan takim współczesnym Kolbergiem, który, jak on, chodzi po wsi, ale szuka zabytkowych chałup, sprzętów?
Przyjechałem do Brennej, żeby prowadzić kolonie. Z własnej woli pewnie bym się tutaj nie wybrał, bo Śląsk kojarzył mi się wyłącznie z przemysłem. Tatry, Bieszczady - tak, ale nie Beskid Śląski. Kiedy zobaczyłem Brenną, zmieniłem zdanie. Jest perełką. Mieszkam tu od 12 lat. Bez bólu zostawiłem Gdynię, gdzie się urodziłem i Gdańsk dzieciństwa oraz studiów geograficznych. Chatę, w której jest teraz nasza gospoda i sale do zajęć edukacyjnych, wyszukała moja żona pod szczytem Błotnego. Chcieliśmy ją postawić w dolince, blisko potoka Brennica i zachować od zniszczeń. Była z 1928 roku.
Została wam chyba tylko belka z datą. Dlaczego się nie udało?
Drewno nie wytrzymało czasu potrzebnego urzędnikom na wydanie decyzji. Trzeba było chatę rekonstruować ze świeżych belek.
Zagród edukacyjnych jest w Polsce ze 130. Mają upowszechniać wiedzę o pochodzeniu żywności, dziedzictwo wsi. Opłaca się edukacja regionalna?
Posiłkujemy się unijnym Programem Rozwoju Obszarów Wiejskich, projektami środowiskowymi. Działamy dopiero cztery lata. Najpierw planowaliśmy skupić się na kuchni regionalnej, by przywrócić jej dawne smaki i uczyć dzieci zdrowo jeść. Serwujemy jagnięcinę, baraninę, sery owcze i kozie, ale teraz czas wypełnia nam głównie edukacja.
Co to jest ten "francek"?
Zapiekane w piecu tarte ziemniaki z dodatkiem tego, co zostało w kuchni - mięsa, szpyrki czy innego tłuszczu. My dodajemy mięso wieprzowe, gulaszowe, żeby było bardziej po pańsku. Smarujemy po górze bryndzą owczą - to już mój pomysł i podkreślamy smak dania podlewając sosem z podgrzybków. W naszej dolinie jest to "francek", ale wystarczy pojechać do Wisły i tam na to mówią: "żebroczka", a w Istebnej - "kubuś".
Wyręcza pan szkołę w edukacji regionalnej?
Z zawodu jestem nauczycielem i mam przekonanie, że przy tablicy całego tego świata nie pokażemy. Utwierdziła mnie w tym także wizyta w zagrodach edukacyjnych w Szwajcarii, które tam funkcjonują dłużej. Dzieci, na każdym poziomie edukacji, odwiedzają gospodarstwa rolne i poznają, skąd bierze się jajko, mleko. W Szwajcarii te programy finansuje budżet państwa. U nas niektóre gminy, na przykład Żory, Jastrzębie Zdrój, dokładają się do wyjazdów dzieci na te warsztaty. A one uczą też szacunku dla pracy.
Osiem kóz jest w zagrodzie, a co z owcami?
Pasą się na hali z pozostałymi kozami. Hodujemy zwierzęta po to, aby dawały mleko i mięso. Tu mamy tylko zagrodę pokazową, żeby dzieci mogły kozy nakarmić pogłaskać. Prezent ślubny, koza Kaśka, wciąż przechadza się po zagrodzie.
Widok kozy chyba nie jest dzieciom obcy?
Ale są zdumione, że koza ma tylko dwa strzyki czyli cycki, a nie cztery.
Koza Kaśka ma tylko jeden.
Za młodu nam uciekała. Pewnej nocy poszła w krzaki i sobie jeden uszkodziła.
Jak były modne kożuchy, mówiło się: "Kto ma owce, ten ma co chce". A dziś?
Wartość skóry i wełny owczej jest znikoma. Odkrywamy za to wartość mleka i mięsa. Mleko kozie przerabiamy na sery dla naszych gości i na potrzeby prowadzonych zajęć edukacyjnych. Podczas warsztatów z dziećmi wyrabiamy ser w naszej kolibie, gdzie płonie watra, jak to dawniej bywało.
Ostatnia koliba z Brennej, z XVII wieku, jest w chorzowskim skansenie.
A u nas jest jej rekonstrukcja. Organizujemy głównie warsztaty pasterskie. Latem wyplatamy też z dziećmi różne figurki z siana - przeważnie kóz i owiec. Dzieci z miasta nie znają zapachu siana.
Niedaleki Koniaków słynie z koronek, Istebna z haftu krzyżykowego. A Brenna?
Skarbem Brennej była bryndza, dziś zapomniana. Troską gminy i nas, baców, jest to, żeby wrócić do jej produkcji. Chcemy w przyszłym roku zarejestrować bryndzę breńską jako produkt regionalny.
Bryndzę, a nie oscypki?
W Brennej nie robiło się oscypków. Nie było potrzeby serów wędzić, konserwować, bo na halę jest blisko. Można było parę dni poczekać i lekko skwaszony ser, po pierwszej fermentacji, zabierać do chałupy i dać gaździnie do dalszej obróbki. Ona wkładała go do małej beczki, kruszyła, zasypywała solą, ewentualnie zalewała masłem, żeby nie było dostępu powietrza, i chowała w spiżarni. Wytrwał do wiosny, choć pod koniec był już bardzo niesmaczny, ale coś trzeba było jeść. Każdy czekał pierwszego dojenia w maju, żeby był świeży ser.
Beskidy mają być zapleczem górnośląskiej aglomeracji. Czuje się pan na uboczu?
Dostrzegam wartość swojego miejsca i nie mam kompleksów. Na pewno nie powinniśmy być traktowani jako prowincja, bo to my jesteśmy wartością tego województwa. Dobrze by było, aby władze województwa wiedziały, że mają taką perełkę, jak Brenna, o którą warto dbać.
Myśli pan, że władza o tym nie wie?
Aglomeracja śląska korzysta z dóbr tego miejsca nie dając nic w zamian. W każdy słoneczny weekend Brenna jest rozjeżdżana tysiącami aut. Parkują na chodnikach, zastawiają bramy. Jest to dla nas problem. Niechby zapłacili po 2 zł za każde auto, mielibyśmy pieniądze na dalszą kanalizację gminy.
Świat żyje z turystyki, a Brennej się nie udaje?
U nas korzystają głównie trzy duże sklepy. Nie skarżę się, bo to są też moi goście. Turystyka musi być zorganizowana. Tysiące ludzi w weekendy oblega brzegi rzeki Brennicy ze swoimi grillami, a nie ma ani jednej toalety. Po takim weekendzie rzeka potrzebuje paru dni, żeby się oczyścić.
Nie brakuje panu miejskiego życia, morza?
Wiatr w górach - to jest żywioł, który mnie zawsze fascynował. Dużo mieszkańców musi wyjechać do pracy. My mamy tę pracę na miejscu i to jest nasze szczęście.