Natalia Kukulska: Życie z muzyką jest piękniejsze
Natalia Kukulska opublikowała niedawno bez zapowiedzi nową płytę. "Jednogłośna" celebruje 25-lecie wydania jej pierwszego "dorosłego" albumu – "Światło". Z tej okazji piosenkarka podsumowuje dla nas swą dotychczasową karierę.
Skąd pomysł na wydanie płyty „Jednogłośna” bez żadnej wcześniejszej zapowiedzi?
Tyle jest ostatnio różnych strategii promocyjnych wokół projektów artystycznych, że pomyślałam, iż ominę to wszystko i po prostu zaskoczę fanów. Chciałam im zrobić niespodziankę – bo lubię sama niespodzianki. Do tego w tym roku minęło 25 lat od wydania mojej pierwszej dorosłej płyty – „Światło”.
Nie przygotowałam z tej okazji żadnego wydawnictwa, które by podsumowywało ten okres. Zamiast tego postanowiłam zrobić coś innego: wydać minialbum z czterema nowymi utworami w limitowanej edycji 1000 sztuk, z których każda jest przeze mnie odręcznie numerowana i podpisana. I z tego, co wiem, niewiele już ich zostało. To trochę też działanie na przekór obecnej tendencji do publikowania muzyki wyłącznie w świecie cyfrowym. To konkretny nośnik fizyczny – CD, ale w opakowaniu płyty winylowej i jednocześnie moje „the best of” na ten moment w życiu.
„Jednogłośna” to czytelny znak dla twoich fanów, że pomimo ubiegłorocznej przygody z Chopinem, nadal inspiruje cię muzyka pop.
To mój powrót do „świeckiej” muzyki. (śmiech) Owszem: współczesny pop potrafi być dla mnie interesujący, ale niestety rzadko. Jakbym miała spojrzeć na obecne listy przebojów, to większość tych piosenek nie jest czymś, co mnie przekonuje w żaden sposób. Kiedy czasem zastanawiam się, dlaczego moje utwory nie są grane w radiu, to gdy posłucham aktualnych hitów, wiem już dokładnie dlaczego.
Broń Boże nie wywyższam siebie w ten sposób, bo to tylko kwestia gustu. Dla mnie w piosence ważny jest tekst i nieoczywiste rozwiązania muzyczne – i w tej kwestii też rzadko znajduję w popie coś ciekawego. Lubię, kiedy piosenka mnie czymś zaskakuje: brzmieniem, harmonią, melodią. Nie znaczy to, że każdy utwór ma coś nowego odkrywać. Wystarczy, żeby miał fajny „flow”. Nie trafiam jednak zbyt często na takie nagrania. Dlatego współczesny pop średnio mnie interesuje. Częściej słucham muzyki alternatywnej. I widzę, że coraz więcej słuchaczy zwraca się w tę stronę.
Na pewno inspirują cię inni artyści – jak Archie Shevsky, z którym zrobiłaś piosenki na płytę „Jednogłośna”. Postać producenta jest dla ciebie ważna przy tworzeniu nowych piosenek?
Oczywiście. To, jak ważny jest realizator, który mnie nagrywa, zrozumiałam, kiedy pracowałam nad albumem „Czułe struny”. Leszek Kamiński, który ma na swoim koncie wiele znanych i cenionych produkcji, kiedy rejestrował mój wokal, bardzo zwracał uwagę na prawdę interpretacji, a nie tylko na poprawność intonacyjną czy sprawy techniczne. Leszek prowadził mnie inaczej – i dzięki temu osiągnęliśmy wyjątkowe rezultaty. Podobnie było z Archie Shevskym, który bardzo zwracał uwagę na tekst piosenek i sposób ich zaśpiewania.
Czyli?
Na przykład, kiedy nagrywaliśmy chórki do utworu „Lepiej nie pytaj”, choć wszystko było poprawne, zrobiliśmy to jeszcze raz. Archie słusznie zauważył, że były za ładne, za dokładne i za mało charakterne, więc nagraliśmy bardziej nonszalancką wersję. Rezultat był znacznie ciekawszy. I na tym polega rola producenta: spojrzał na całość z dystansu. Nie każdy wokalista jest w stanie od razu weryfikować rezultaty swojej pracy. W przypadku tej płyty byliśmy z Archiem jednogłośni. Stworzyliśmy w sumie pięć utworów i potrzebowaliśmy na to tylko siedmiu spotkań. Szło nam więc bardzo płynnie.
Byłam w szoku, że wchodzę jednego dnia do studia i wychodzę z prawie gotową piosenką. To dlatego, że rozumieliśmy się doskonale.
Od dłuższego czasu sama bierzesz udział w produkcji swoich piosenek. Co cię fascynuje w tej studyjnej dłubaninie?
Kreowanie brzmienia jest fascynujące: dostaje się czystą kartkę i można zapisać na niej, co się chce. Nie jestem na tyle biegła, by siąść przy pianinie i wymyślać harmonie. Dlatego lubię mieć przy sobie zdolnego muzyka, który czuje, w którą stronę idą moje myśli, kiedy śpiewam. Wtedy powstają moje melodie. Produkcja oznacza w praktyce to, co kiedyś kryło się pod terminem aranżacja – dobieranie instrumentów i tworzenie formy piosenki.
Ja lubię w tym uczestniczyć, bo jestem „pani kontrola”, czyli lubię panować nad całością wyrazu artystycznego. To wynika z tego, że jestem wizjonerką i kiedy mam coś w głowie, lubię dopilnować, by wszystko było takie, jakie sobie wyobraziłam.
Możesz się temu oddawać bez presji czasu, bo masz studio w swoim domu. Daje ci to duży komfort pracy?
I tak, i nie. „Jednogłośną” nagrywałam w studiu Archiego. Celowo to zrobiłam, bo chciałam swojemu mężowi zostawić w naszym domowym studiu pole do działania. Michał pracuje nad swoją solową płytą i robi to już całe wieki. Pomyślałam więc, że jak dam mu trochę przestrzeni, to ją wreszcie dokończy. Działa teraz intensywniej w naszym studiu. A ja nawet teksty tym razem pisałam poza domem. Jakoś był u nas totalny harmider: dzieci, ich koledzy i koleżanki, psy szczekające. A ponieważ miałam deadline, spakowałam się i... pojechałam do Domu Pracy Twórczej ZAIKS.
Podróż trwała całe 25 minut, bo tyle się jedzie z mojego Komorowa do Konstancina. Ale tam w peerelowskim budynku z firankami w oknach usiadłam przy stole, miałam święty spokój i udało mi się napisać prawie dwa teksty. Ta chwila samotności była więc bezcenna.
Wspomniałaś o mężu – i faktycznie jest on od dwóch dekad twoim głównym partnerem na scenie i w studiu. Prywatna bliskość pomaga wam w porozumieniu artystycznym?
Różnie bywa. Kiedy Michał zamyka się w naszym studiu i jest kompletnie nieobecny w domu, ja wchodzę w rolę żony i matki i oczekuję jego pomocy w codziennych sprawach. (śmiech) Tak naprawdę doskonale jednak rozumiemy swoją muzyczną pasję i ona też nas łączy. Często podoba nam się to samo, mamy podobny gust, więc „żywimy się” w sumie tym samym. Ale cóż: cała nasza rodzina jest monotematyczna. My z mężem nagrywamy razem, syn zaprasza swoich kolegów i razem muzykują, w efekcie w każdym pomieszczeniu jest inna próba. (śmiech) Ale kochamy to – bo życie z muzyką jest piękniejsze.
A działa to też w drugą stronę: wspólna pasja artystyczna pomaga się wam lepiej poznać i być fajniejszym małżeństwem?
Na pewno uczy nas wzajemnego szacunku. Doceniamy to, co robimy i to pozwala nam urosnąć w swoich oczach. Pewno gdybym była laikiem, nie potrafiłabym dostrzec, jaki Michał jest dobry w swoim fachu. I na odwrót.
Dzieci idą w wasze ślady. Nie kusi was, żeby zrobić coś wspólnego?
Ja przede wszystkim bym chciała, żeby moje dzieci miały swoje życie. Swoich ziomali, z którymi będą miały wspólny język. Nie mam żadnych zakusów, żeby dzieci robiły coś dla naszej muzycznej firmy. Chociaż trochę już tak się dzieje. Jasiek zagrał przecież na moich „Czułych strunach” na klasycznych instrumentach perkusyjnych. Podobnie na koncertach z tym materiałem. To było dla niego wspaniałe doświadczenie.
Poza tym nagrał z kolegą Bogdanem Sekalskim płytę „Majama”, którą bardzo lubię. To totalnie szalony materiał. Teraz przygotowuje kolejną z innym kumplem, gra też w zespole w młodą piosenkarką Zalią. A przede wszystkim rozpoczął dzienne studia na Akademii Muzycznej w Katowicach. Wyjechał więc z domu i było to dla nas trudne przeżycie.
A córka Ania?
Chodzi do szkoły muzycznej drugiego stopnia na Bednarskiej w Warszawie. Uczy się rytmiki i śpiewu operowego, ale jak sama zastrzega - „na pewno nie chce śpiewać”. (śmiech) I na studia chciałaby iść do akademii musicalowej za granicą. Szczerze mówiąc nie dziwię się jej wcale, że mówi, iż „nie chce śpiewać” – bo te wszystkie pytania, czy będzie drugą mamą i trzecią babcią, mogą być irytujące. Ja bym na jej miejscu chciała od tego wszystkiego uciec.
Podobnie się czułaś, kiedy 25 lat temu wydałaś „Światło”?
Tak. Miałam wielką ochotę na zrobienie czegoś swojego i na własnych warunkach. Spotykałam się więc z moimi rówieśnikami w różnych domach kultury, salach prób w piwnicach i robiłam swoje piosenki. Mój tata jednak cały czas był ciekawy co to są za piosenki, czy są wystarczająco dobre. A mnie strasznie wkurzało, że on chce w to wchodzić. Dlatego ja swoim dzieciom nie będę tego robiła. Zostawiam im wolną rękę.
Piosenki na „Światło” napisali dla ciebie zawodowi autorzy. Nie czułaś się wtedy jeszcze na siłach, by sama tworzyć?
Nie. Ale z tymi piosenkami było bardzo różnie. Na płycie „Światło” jest kilka piosenek, które zrobiłam z młodymi ludźmi z Lublina. Tak się bowiem złożyło, że do mojego liceum przyszedł nauczyciel gry na gitarze. Kiedy zapisałam się na jego lekcje, od razu wylądowaliśmy na pizzy i zaczęliśmy ustalać, kiedy się spotkamy, by tworzyć piosenki na moją pierwszą płytę. Grzegorz Kloc, bo o nim mowa - był ode mnie niewiele starszy, pomógł mi też znaleźć muzyków do mojego zespołu. Pracowałam więc z młodym pokoleniem.
Jest jednak na „Świetle” sporo piosenek napisanych przez zawodowych autorów z tamtych czasów – w tym i mojego tatę. Oczywiście to ja dobierałam te utwory i decydowałam o szczegółach, ale nie był to jednak mój autorski materiał.
Lubiłaś śpiewać wtedy piosenki taty?
Średnio - powiem szczerze. Tata bardzo chciał dla mnie pisać. A ja się wtedy buntowałam przeciwko takiej muzyce. Miałam inne fascynacje, choćby muzyką R&B, których mój tata nie podzielał. Ale ponieważ był bardzo ambitny, próbował coś napisać w takich klimatach. Tak samo było z moją mamą.
Kiedy Romuald Lipko napisał dla niej „Nic nie może wiecznie trwać”, tata stworzył jej równie nowoczesny i inny dla jego twórczości utwór „Wielka dama tańczy sama”. Kiedy zobaczył, że chcę pracować z młodymi ludźmi, zaczął pisać coś bardziej pode mnie. Siadałem z nim do pianina i modyfikowałam jego pomysły. W jakimś sensie były to wspólne utwory, ale czuć w nich myślenie taty.
Ale to tata napisał twój wielki przebój – „Im więcej ciebie, tym mniej”.
Tak. Wtedy moja menedżerka Katarzyna Kanclerz doradziła, aby zrobił to pod pseudonimem. By zaoszczędzić nam zjadliwych komentarzy o kumoterstwo czy robienie czegoś po znajomościach. Takie pozostałości po Peerelu. Dlatego tata podpisał się jako „Robert Kirlej – młody kompozytor z Krakowa”. (śmiech) Że niby Kraków, to ambitnie. (śmiech) Ale ta piosenka obroniła się sama. Radia grały ją na okrągło, W Sopocie zdobyłam nagrodę publiczności oraz drugie miejsce w konkursie. To był mój dobry zawodowo czas.
No właśnie: stałaś się wtedy gwiazdą polskiego popu. Jak się czułaś w tej roli?
Nie mogłam narzekać. (śmiech) Czułam się jak w bajce, aż oczy przecierałam ze zdumienia. Pamiętam, jak podpisywałam płytę w Empiku, to przychodziło 2 tysiące osób. Ochrona musiała pilnować, żeby szyb nie powybijali. Wytwórnia zatrudniła mi ochraniarza, który mi nieustannie towarzyszył. Bo był totalny szał. Nie mogłam wtedy uwierzyć w to, co się dzieje i czułam się z tym jakoś niezręcznie.
Chciałabyś, aby twoje życie dzisiaj tak wyglądało?
Nie. To bardzo niewygodna i męcząca pozycja. Choć oczywiście świadomość, że słuchają cię tłumy była przyjemna. Najfajniejsze było to, kiedy wychodziło się na scenę i widziało się morze ludzi, śpiewających twoją piosenkę. Choćby podczas koncertu “Era z Natalią” na krakowskich Błoniach.
To wtedy poczułaś, że wyszłaś z cienia mamy i wreszcie przestano cię z nią porównywać?
To płyta „Puls” dała mi poczucie, że stoję pewnie na własnych nogach. Słuchali mnie bowiem wtedy moi rówieśnicy. A oni nie wiedzieli często nawet kim jest moja mama. Miałam poczucie, że na moje koncerty nie przychodzą ludzie dlatego, że jestem czyjąś córką, tylko dlatego, że chcą śpiewać moje piosenki. To był przełomowy moment. Dlatego kiedy na swoją trzecią płytę nagrałam „Tyle słońca w całym mieście” z jej głosem, mnóstwo ludzi z mojego pokolenia zaczęło sięgać po nagrania mojej mamy. To było bardzo ciekawe. Czekała mnie jednak jeszcze długa droga do tego, by zacząć samemu pisać muzykę i teksty, a tym samym przemówić w pełni własnym głosem.
Stało się to przy okazji płyty „Sexi Flexi”, która ukazała się w 2007 roku. Wielu fanów uznaje ją do dziś za twój najlepszy album. Ty też?
Co fan, to inna opinia. Na pewno ta płyta pozwoliła mi dotrzeć do zupełnie innej publiczności. Część ludzi odeszła, bo nie rozumiała tych piosenek. „Sexi Flexi” wyprzedziła trochę swój czas – modę na muzykę z lat 80. Stało się to dopiero w następnej dekadzie. A wtedy był 2007 rok i niektórzy ludzie patrzyli na mnie jak na wariatkę. Ale inni zaczęli darzyć szacunkiem. Współpraca w studiu z Markiem Piotrowskim i Bartkiem Królikiem pokazała mi inny sposób patrzenia na produkcję muzyki. Działaliśmy wtedy na totalnej zajawce, siedzieliśmy godzinami w studiu, gdzie powstawało wszystko, łącznie z tekstami. Niby była to zespołowa praca, ale to właśnie wtedy zaczęłam w pełni świadomie operować swoim autorskim językiem. I z płyty na płytę byłam coraz bardziej odważna.
Przy „Sexi Flexi” po raz pierwszy tak mocno postawiłaś też na oryginalny image.
To prawda. Do „Sexi Flexi” powstała bardzo bogata sesja zdjęciowa. Dopracowana pod względem stylizacji. Wtedy zrozumiałam jak ważny jest sceniczny wizerunek. Działo się to właściwie jednak już wcześniej – nigdy nie wychodziłam na scenę tak, jak chodzę po domu czy ulicy. Muzycy rockowi mają taki zwyczaj, czym chcą potwierdzić swoją „autentyczność”. A mnie interesowała kreacja, spójność z muzyką trochę z innego świata. Dopilnowałam wtedy też, by płyta miała odpowiednią szatę graficzną. Podobnie było z teledyskami. Zrozumiałam bowiem, że to wszystko są elementy jednej wspólnej opowieści i pewnego świata, do którego zapraszam swoich słuchaczy. Dlatego chciałam, żeby był on dopracowany: jednorodny i świadomy.
Kto pomaga ci dzisiaj w wyborze strojów na sesje i na scenę?
Już od lat towarzyszy mi jako stylista Paweł Talaga, który również pracuje w moim menagemencie. Nasza relacja rozwijała się i dojrzewała. Początkowo Paweł nie nadążał za moimi pomysłami, bo kiedy wydawało mu się, że już zrozumiał czego oczekuję, to ja już chciałam czegoś innego. (śmiech) Jestem dość przekorna. Teraz Paweł wie, że jak mówię, że czegoś nie chcę, to znaczy, że w końcu to założę.(śmiech) W każdym razie przy ostatnich trzech płytach bardzo mi pomógł stylistycznie.
Oczywiście czasami są to nasze wspólne pomysły. Paweł jednak doskonale mnie teraz wyczuwa i zaskakuje swoimi stylizacjami, znajdując ciekawe źródła i projektantów. Sama nie miałabym czasu, żeby to wszystko ogarniać i zdobywać. Mam więc w nim wielkie wsparcie.
Pierwsza płyta, którą zrealizowałaś wspólnie z mężem – „CoMix” – zwróciła cię w stronę bardziej alternatywnego popu. To momentami niewdzięczna droga, bo choćby radia nie chcą grać twoich piosenek. Nie żałujesz, że poszłaś w tę stronę?
Nie. Bo dzięki temu nagrywam ciekawe płyty. Dla mnie w moim zawodzie najważniejsze jest pielęgnowanie pasji. A to się dzieje, kiedy otwieram przed sobą nowe przestrzenie. Wychodzenie ze swojej strefy komfortu powoduje, że mogę siebie poznać z nieco innej perspektywy. Tak naprawdę nie robię jednak jakichś radykalnych ruchów – i nie nagrywam nagle choćby heavy metalu. Dotykam jednak przestrzeni, które nie są oczywiste. Bo takie lubię w muzyce.
Odwaga jest niezwykle ważną cechą w sztuce. Ja wolę, kiedy coś jest kontrowersyjne niż nijakie. A nigdy nie będzie tak, że coś będzie się podobało wszystkim. Dzisiaj podważany jest każdy autorytet i każda prawda. Taką mamy naturę.
Obecnie masz inną publiczność niż ta, którą miałaś w latach 90.?
Na pewno. Wtedy byli to głównie ludzie w moim ówczesnym wieku i nawet trochę młodsi. Teraz moja publiczność jest bardzo różnorodna wiekowo. To są ci, którzy mnie słuchali te 25 lat temu, ale też tacy, którzy zaczęli mnie słuchać później – przy okazji „Sexi Flexi” czy nawet „Ósmego planu”. Bo dopiero tamte płyty ich przekonały. Gdybym w kółko robiła to samo, to nie wiem czy bym zdobywała nowych fanów. Nawet ci, którzy mówią, że chcieliby, żebym nagrywała dzisiaj to, co kiedyś, też się rozwijają i pewnie z czasem by się znudzili, gdybym pozostała taka sama przez te 25 lat.
Na pewno artysta nie może polegać na oczekiwaniach publiczności. To jest pułapka. Bo publiczność jest bardzo różna. Trzeba po prostu robić swoje w prawdzie. Odpowiedni ludzie na pewno to docenią. I w ten sposób przyciągnę do siebie ludzi o podobnej wrażliwości do mojej.
Odważnym eksperymentem była twoja zeszłoroczna płyta z piosenkami do kompozycji Chopina – „Czułe struny”. Byłaś zaskoczona, że została tak dobrze przyjęta?
Powiem nieskromnie, że zaskoczyłoby mnie, gdyby ten projekt przeszedł bez echa. (śmiech) To było bardzo szeroko zakrojone przedsięwzięcie. Wzięło w nim udział wielu wspaniałych artystów, powstały niezwykłe aranżacje do tej muzyki. Choć sama napisałam połowę tekstów, o resztę poprosiłam moje koleżanki-piosenkarki, które cenię i podziwiam.
Oczywiście miałam świadomość, że dotykam czegoś pomnikowego, z drugiej strony czułam jednak wielką radość spełniania swego marzenia, bo zawsze chciałam nagrać płytę z orkiestrą symfoniczną. Poza tym te tematy są tak piękne i czułe, że miałam ogromną przyjemność obcowania z tą muzyką. Bardzo ucieszyło mnie pozytywne przyjęcie tego projektu, a szczególnie osobiste opinie ludzi, którzy pisali, że te utwory są dla nich tak ważne.
Podobno nauczyciele puszczają tę płytę dzieciom w szkołach. Cieszysz się, że trafiłaś z „Czułymi strunami” pod strzechy?
(śmiech) Szkoła to nie taka znowu strzecha. Ale faktycznie dla dzieci, które mają przyswoić sobie klasykę, ten pierwszy krok w postaci melodii podanych z tekstem, może być rzeczywiście łatwiejszy. To, że możemy sobie zanucić czy pośpiewać Chopina pod postacią piosenek, jest czymś wspaniałym. Bardzo mnie to cieszy, choć tworząc tę płytę nie miałam w głowie żadnej misji narodowej.
Na początku przyszłego roku w Krakowie i Wrocławiu odbędą się twoje dwa duże koncerty z tym chopinowskim repertuarem. Te wykonania na żywo będą się różnić od tych, które znamy z płyty?
Tutaj mamy partytury – pole do popisu stwarzać więc będzie interpretacja i jak najlepsze wykonanie tego, co jest zapisane w nutach. Te koncerty są o tyle wyjątkowe, że będzie w nich uczestniczyć pięciu dyrygentów – czyli wszyscy ci panowie, którzy stworzyli te symfoniczne aranżacje utworów Chopina na album “Czułe struny” - Adam Sztaba, Krzysztof Herdzin, Paweł Tomaszewski, Nikola Kołodziejczyk i Jan Smoczyński. A to rzadkość, że podczas jednego występu solisty zmieniają się dyrygenci. To wcale nie jest ułatwienie dla orkiestry. Zagra jednak znakomity zespół - Orkiestra Akademii Beethovenowskiej.
Niedawno odbył się pierwszy koncert w Bydgoszczy. Bardzo się bałam tego występu, ale przyjęcie było wspaniałe. Liczę, że tym bardziej w ICE Kraków (29 stycznia) i w Narodowym Forum Muzyki (31 stycznia) we Wrocławiu utwory te zabrzmią jeszcze lepiej. Serdecznie zapraszam.