Natalię Szroeder ujrzymy w „Tańcu z gwiazdami”. A teraz debiutuje albumem pt. „NATinterpretacje”.
Podobno babcia zawsze zapala świeczkę w Twojej intencji, kiedy coś ważnego dzieje się w Twym życiu. W dniu premiery Twojej pierwszej płyty też tak było?
Mam to szczęście, że mam dwie babcie, a nawet jeszcze prababcię. Ale faktycznie ta od strony mamy, która mieszka w tej samej miejscowości co ja, zawsze kiedy czeka mnie jakieś istotne wydarzenie, zapala świeczkę w mojej intencji. W dniu premiery płyty też tak zrobiła.
Z tego, co wiem, debiutanckie płyty młodych artystów to jednak przeważnie pewien kompromis między komercyjnymi apetytami koncernów a ambicjami wykonawców. W Twoim przypadku też tak było?
Tak. Nie boję się do tego przyznać, bo przecież nie pracuję sama na swoje nazwisko, ale robi to cały sztab ludzi. Liczę się z ich zdaniem, bo gramy w jednej drużynie. Był więc kompromis - ale materiał w większości jest mój.
Jestem generalnie bardzo kochliwa. No, może to złe słowo, raczej szybko ulegam zauroczeniu
Jak to możliwe?
To jest moja debiutancka płyta, ale już nie jestem debiutantką. Funkcjonuję na polskim rynku muzycznym czwarty rok. Mam więc już pewne doświadczenie. Być może, gdybym nagrywała tę płytę w pierwszym roku swojej działalności, nie byłoby na niej nic mojego.
Tak naprawdę zaczynałaś niemal dwadzieścia lat temu - bo mając cztery lata wystąpiłaś w programie „Od przedszkola do Opola”. Już wtedy ciągnęło Cię na scenę?
To prawda: za dwa lata będę świętować dwudziestolecie działalności. (śmiech) Cóż - nie potrafiłam jeszcze mówić, a już śpiewałam i tańczyłam. U mnie w domu zawsze było pełno muzyki. Kiedy występowałam w folklorystycznym zespole mojego dziadka, ktoś mnie wypatrzył i zaproponował udział w castingu do programu „Od przedszkola do Opola”. Rodzice zapytali, czy mam ochotę - a ja oczywiście byłam bardzo chętna. W ogóle nie czułam stresu i byłam szczęśliwa, że mogę wziąć udział w czymś, co wcześniej oglądałam tylko na ekranie telewizora.
Większość młodych ludzi uważa występy w folklorystycznych zespołach za obciachowe. Dlaczego Ty nie miałaś takich oporów?
Mieszkam na Kaszubach - i na zajęcia z języka kaszubskiego chodziła w mojej szkole tylko garstka uczniów. Zawsze bardzo mnie to dziwiło. Kaszubski to nie gwara, tylko język, to piękna odrębność, z której wszyscy Kaszubi powinni być dumni. U mnie w rodzinie od pokoleń tradycja była bardzo pielęgnowana. Byłam więc w zespole ludowym i teatrze inspirującym się regionalnym folklorem.
Pierwsze piosenki śpiewałaś też w języku kaszubskim. Nie obawiałaś się, że skazuje Cię to na wąski krąg odbiorców?
Było to dla mnie zupełnie naturalne! Teraz zresztą też jest, ale zaczęłam podchodzić do tego jak do misji. Chciałabym pokazać moim rówieśnikom, że tradycja to coś bardzo ważnego i fascynującego. Wszędzie, gdzie mogę, staram się podkreślać moje pochodzenie. Dużo się mówi w mediach o góralach czy Ślązakach - a o Kaszubach bardzo niewiele. Dlatego nawet na płycie jest jedna piosenka w tym języku.
Jak rodzice odbierali Twoje dążenie do zaistnienia na profesjonalnej scenie?
Rodzice od zawsze wiedzieli, że muzyka jest moją największą pasją i ogromnym marzeniem. Pochodzę z małej miejscowości, która liczy 1500 mieszkańców, więc szanse na to, że mi się uda, nie były duże. Ale miałam w sobie dużo determinacji, wsparcie najbliższych - i udało się. Bardzo sobie cenię to, że mam takie relacje z moimi rodzicami.
Może dlatego, iż wiedzą, że jesteś rozsądną dziewczyną. Bo poza śpiewaniem zdałaś maturę i zaczęłaś studia.
Maturę zdałam bardzo dobrze - matematykę nawet najlepiej w klasie. Bo bardzo się zawzięłam. W liceum było różnie: czasem miałam mocno pod górkę, wracałam z koncertów padnięta w nocy z niedzieli na poniedziałek, a nazajutrz miałam trzy sprawdziany. I raczej nie traktowano mnie z taryfą ulgową. W pewnym momencie zaczęłam nawet myśleć o liceum wieczorowym, ale ostatecznie postanowiłam wszystkim udowodnić, że jak się chce - to można. Uczyłam się w busie czy w przerwach między koncertami - i zdałam wszystko bez problemu. Od razu potem zaczęłam studia, ale niestety bardzo szybko je przerwałam, bo jednak nie starczało mi na nie czasu.
Ważną postacią w karierze każdego artysty jest menedżer. Trafiłaś na kogoś takiego?
Tak. To właściwie dwie osoby - Marcin Górecki z żoną Agnieszką. Prowadzą mnie od samego początku, znamy się bardzo dobrze i wzajemnie się wspieramy. Oni przede wszystkim we mnie wierzą - a to fundamentalna sprawa w każdej współpracy. Mamy do siebie duże zaufanie i świetnie się rozumiemy. Myślę, że nie mogłam lepiej trafić.
Zawsze, kiedy kogoś poznaję, daję mu na wstępie sto procent zaufania. To czasem zaleta, a czasem wada.
Chronią Cię również przed zasadzkami show-biznesu?
Starają się, ale zdarza się wielokrotnie, że sama muszę się uczyć reguł panujących w tym środowisku. Czasem na swoich błędach, czasem intuicja mi coś podpowiada. Zawsze, kiedy kogoś poznaję, daję mu na wstępie sto procent zaufania. To czasem zaleta, a czasem wada. Ale mimo że raz czy drugi zawiodłam się na kimś, dobrze mi się żyje z takim optymizmem.
Masz za sobą występy na najważniejszych festiwalach telewizyjnych: w Sopocie, w Opolu, na Eska Music Awards. Jak wypadła konfrontacja Twoich wyobrażeń o tych wydarzeniach z rzeczywistością?
Cztery lata temu zaśpiewałam po raz pierwszy w Sopocie - i zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Te festiwale to ogromna produkcja. Ciągle ktoś za mną biega: a to przypina mikrofon, a to poprawia słuchawkę, a to podłącza jakieś kable. Nagrania w studiu telewizyjnym trochę się różnią. Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy kręciliśmy „Szansę na sukces”. Studio było niewielkie - a na ekranie robiło wrażenie ogromnej przestrzeni.
Popularność przyniosły Ci występy w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”. Które wcielenie najlepiej wspominasz?
Ten program był dla mnie ogromną lekcją, wiele się na jego planie nauczyłam. Miałam tam trzy swoje ulubione role. Wcielenie się w Whitney Houston było dla mnie ogromnym wyzwaniem, ale też marzeniem, które spełniłam. Świetnie bawiłam się też jako Taylor Swift, a występ w roli Edyty Górniak w ostatnim odcinku był emocjonalny, stąd polało się mnóstwo łez.
Dojrzewałaś z dziewczyny w kobietę w świetle reflektorów i fleszy. Jakie to było doświadczenie?
Bardzo się zmieniłam przez ten czas. Jako artystka i jako człowiek. To, co nas otacza, ma przecież ogromny wpływ na to, kim jesteśmy. Mam wrażenie, że przeszłam ten proces szybciej niż moje koleżanki. Musiałam podejmować bardzo dorosłe decyzje, których konsekwencje będę odczuwać przez wiele lat. To była spora presja - ale dobrze mi z tym. Wybrałam taką drogę - i choć wiem, że jest trudna, nie żałuję, że nią idę.
Masz nadal przyjaciółki ze swego miasteczka?
Tak. Przyjaźnimy się od podstawówki, a nawet od przedszkola i regularnie spotykamy. Słabszy kontakt mam z ludźmi z liceum, bo wtedy już często brakowało mnie w szkole i trudno mi było złapać z kimś bliższe relacje.
Jesteś w wieku, kiedy młodzi ludzie tworzą pierwsze poważne związki...
Pierwsze związki to już w przedszkolu tworzyłam (śmiech). Jestem generalnie bardzo kochliwa. No, może to złe słowo, raczej szybko ulegam zauroczeniu. Ale szybko mi też te fascynacje przechodzą. Teraz nie jestem w żadnym związku. I wcale mi jakoś tego mocno nie brakuje.
Jesteś bardzo piękną młodą kobietą. Uroda pomaga w karierze?
Uroda to pojęcie względne. Wygląd jest ważny na scenie, ale chyba nie tak bardzo sama atrakcyjność, jak bycie kimś charakterystycznym.