Natasza Urbańska: Jestem artystką, więc nie boję się i idę jak w ogień
Natasza Urbańska podsumowuje mijający rok swoją nową płytą – „Rajd 44”. W rozmowie z nami deklaruje, że mając 44 lata, czuje, iż jest w życiowej formie.
- Niedawno odbył się pierwszy koncert promujący wydanie „Rajdu 44”. Jak było?
- Dla mnie to było prawdziwe święto – kulminacja tego wszystkiego, na co pracowałam dwa lata. Pierwszy raz weszłam do studia w maju 2019 roku. I meta była właśnie na tym koncercie. To był piękny moment dla mnie, ale też dla moich słuchaczy i widzów. Na takie chwile po prostu się czeka. Po to przecież tworzymy: żeby móc potem dzielić muzyką z innymi.
- Będziesz chciała kontynuować te występy w nowym roku?
- Jasne. Scena to mój żywioł. Ta płyta nie powstała, żeby ją schować do biurka, tylko z potrzeby zagrania dźwięków, które gdzieś we mnie tkwiły. Mam swój zespół, z którym śpiewam od lat. I to jak wspaniale ten materiał zabrzmiał na żywo, było dla mnie momentem prawdziwego spełnienia. Wszyscy czekamy więc, aż sytuacja pandemiczna się uspokoi i będziemy mogli zaplanować koncerty. Chcemy grać i myślę, że z nowym rokiem ruszymy w Polskę.
- Do tej pory występowałaś głównie w musicalach. Solowy koncert z własnymi piosenkami to coś zupełnie innego. Jak się w tym odnajdujesz?
- Pierwsze koncerty tego rodzaju dawałam przy okazji pierwszej płyty sprzed siedmiu lat. I muszę przyznać, że było to dla mnie potwornie stresujące. Bo nagle okazało się, że to ja sama o wszystkim decyduję. Czułam się trochę nieporadnie - jak debiutantka, chociaż przecież dobrze znałam materiał. Nie potrafiłam po prostu jeszcze wszystkiego ogarnąć. Teraz jestem już kilka lat później. Daję koncerty ze swoją muzyką i z coverami. Występuję solo po całej Polsce. Sytuacja więc trochę się zmieniła. Dojrzałam i czuję się pewniej. Sama komponowałam i pisałam teksty. Taki występ to jednak zupełnie inna bajka niż spektakl. Tym razem to ja byłam reżyserką – ale wszystko odbyło się z pomocą moich współpracowników. Nie jestem więc sama, bo wspólnie pracujemy na ostateczny efekt.
- Co sprawiło, że postanowiłaś opuścić „strefę komfortu” i poza karierą musicalową, rozpocząć działalność piosenkarską?
- To wynika z moich poszukiwań artystycznych. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła stanąć w miejscu. Czegoś się już nauczyłam i coś zagrałam, coś fajnie wyszło, ale to nie jest koniec drogi. Jest jeszcze tyle kolorów, barw i dźwięków, które mogę odkrywać i nie chcę tego zatrzymywać. Dlaczego miałabym nie próbować i skręcić w tę stronę?
- Co ci w tym pomogło?
- Z tych wszystkich moich nowych piosenek wylewa się blues. Co prawda ubrany, przez producentów z duetu Sampler Orchestra w elektronikę – ale mimo wszystko to mocny zakręt stylistyczny w mojej karierze. I to właśnie ten blues dał mi możliwość otwarcia się i opowiedzenia o sobie. Dzięki temu mogę pokazać słuchaczom swój wewnętrzny świat, na co sobie wcześniej nie pozwalałam. To właśnie ten blues dał mi taką łatwość podzielenia się tymi moimi tęsknotami z innymi. To otworzyło mi nowe przestrzenie w głowie. Płyta się ukazała i to niby meta, ale tak naprawdę ja się dopiero rozpędzam. To nie jest moje ostatnie słowo.
- W jednym z wywiadów powiedziałaś: „Przyszedł moment, że wiem, co chcę robić i będę o to walczyć”. Skąd ta pewność, że to akurat teraz?
- Zawsze jest ten moment. Nie że dopiero teraz przyszedł. Ten moment był też kilka lat temu, kiedy tworzyłam inne piosenki. Wtedy wszystko było dla mnie nowe i stanowiło wielką niewiadomą jak to wyjdzie. Dla mnie najciekawsza jest droga, która mnie prowadzi do efektu końcowego w postaci płyty – to, czego się uczę, przez co muszę przebrnąć, ryzyko, które muszę podjąć. Wtedy czasem sama zaskakuję siebie swoimi decyzjami. I to jest piękne, że cały czas mam niedosyt poznawania i próbowania nowych rzeczy. Jestem artystką, więc nie boję się i idę jak w ogień. A co!
- No ale już nie raz się sparzyłaś. Twoja pierwsza płyta sprzed siedmiu lat nie została dobrze przyjęta przez media. Co zawiodło?
- To były moje pierwsze kroki. Chyba nie do końca pewne. Próbowałam wtedy swoich sił. Nigdy nie zakładam, że coś, co robię, ma być sukcesem. Po prostu pracuję i patrzę jak to wychodzi. Sama jestem ciekawa, dlaczego ta płyta została tak odebrana. Pierwszy pochodzący z niej singiel – czyli „Rolowanie” – był chyba za ostry i nazbyt w kontrze do tego wszystkiego, co wcześniej robiłam. Dlatego zwalił z nóg wszystkich i nie do końca został zrozumiany. Jestem przecież artystką i wydawało mi się, że mogę zrobić coś tak zaskakującego. A tu nagle nawet w telewizji organizowano debaty, podczas których dyskutowano nad tą piosenką. To było straszne. Mocno mnie uderzyło, że nie wolno mi czegoś robić. Wydało mi się to bardzo niesprawiedliwe. Muzyka może się jednemu podobać, a drugiemu – nie. Ja nikomu niczego nie narzucam. Ale ten zmasowany atak z wszystkich stron, był bolesny i po prostu nie fair.
- Co sprawiło, że się nie załamałaś?
- Dostałam po głowie, jednak mam w sobie mocną potrzebę tworzenia. Dlatego nie poddaję się. Wzmacniają mnie nie tylko sukcesy, ale i porażki. W mojej karierze było dosyć sporo jednego i drugiego. To wszystko jednak mnie buduje jako artystkę. Dzięki temu mam pokorę do tego zawodu. Wypracowałam ją w sobie przez lata spędzone w teatrze. Przecież tam również nie wszystko mi przychodziło łatwo, niczego nie dostałam ot tak. Małymi kroczkami sama sobie wydeptuję swoją artystyczną drogę. I wbrew temu, co się może wydawać, słucham krytyki – ale tej konstruktywnej. Na hejt reaguję po prostu wyłączając go. Nie czytam tego, bo to nie wnosi niczego nowego do mojego życia, tylko delikatnie mówiąc podcina mi skrzydła. Po co więc mam sama sobie to robić? Po drodze nabrałam grubej skóry i ona pomaga mi przetrwać. Mam dalsze plany i zamierzam je realizować, bo mam wokół siebie wspaniałych ludzi, którzy wierzą we mnie. To jest ogromnie budujące.
- Płyta „One” była jeszcze trochę aktorska – opowiadałaś na niej historie różnych kobiet. Tymczasem na „Rajdzie 44” przemawiasz od siebie. Trudno było się zdecydować na takie odsłonięcie przed słuchaczami?
- Jeszcze kilka lat temu nie byłam na to gotowa. Stąd też te opowieści o innych kobietach. One zahaczały jednak o mnie i trochę się za nimi kryłam. Tamta płyta ma dwa kolory. Jeden stworzył Jan Smoczyński – i w tym świecie dobrze się odnalazłam. Z drugiej strony uparłam się, żeby kilka piosenek na „One” stworzył mi Seweryn Krajewski. Bo uwielbiam te jego melodie. Chłopaki mnie ostrzegali: „Natasza, zostaw”, ale byłam uparta. W efekcie powstał album, który rozpadał się na dwie niemal zupełnie inne części. Nie umiałam odpuścić, bo myślałam, że to się da połączyć. Bardzo mi zależało na tych współczesnych brzmieniach i na kompozycjach Seweryna. Kiedy coś się tworzy, tracisz dystans i trudno dostrzec pewne rzeczy.
- Tym razem sama podjęłaś się skomponowania muzyki i napisania tekstów. Co ci łatwiej przychodziło?
- Tworzenie muzyki. Od tego się wszystko zaczynało. Pierwsze wersje piosenek śpiewałam po angielsku – bo ten język daje łatwość w śpiewaniu i frazowaniu. Wszystko brzmiało więc genialnie. A tu nagle przychodził moment, kiedy trzeba było napisać polski tekst. Pojawiały się więc te wszystkie nasze szumy „szy”, „ży” i „trz”. Wtedy niektóre słowa stają w gardle jak kołek. Trzeba się więc było zatroszczyć, aby to wszystko dobrze brzmiało, ale przede wszystkim miało sensowną treść. Boksowałam się więc trochę ze sobą. Nigdy nie było tak, że usiadłam i w jeden dzień napisałam jakiś tekst. Bo nie robię tego przecież na co dzień. Nad niektórymi pracowałam nawet po kilka miesięcy. Czasem siadałam z chłopakami w sali prób i wspólnie coś razem kombinowaliśmy. To były takie nasze burze mózgów. Jeden tekst napisał dla mnie też Ten Typ Mes.
- No właśnie: jak doszło do twojej współpracy z tym cenionym raperem?
- Pierwszy raz spotkaliśmy się kilka lat temu przy okazji jednego z telewizyjnych programów rozrywkowych. Coś tam w nim rapowałam – i on potem mówi: „Natasza, zróbmy coś razem”. Złapaliśmy fajny kontakt. Minęło kilka lat – i postanowiłam do niego zadzwonić. W efekcie powstał tekst do piosenki „Ile”, w której Mes przygląda mi się z zewnątrz.
- W sumie większość tekstów z płyty układa się w spójną opowieść o poszukiwaniu prawdy w sztucznym świecie. To trochę o twoich własnych doświadczeniach?
- Jasne. To jest opowieść o mnie i otaczającym mnie świecie. O tym, co jest dla mnie ważne, a co kiedyś było, a już nie jest, bo zupełnie inaczej patrzę teraz na rzeczywistość. O tym, że czas może zwolnić na chwilę, jak w czasie pandemii, ale nigdy się nie zatrzyma. Trzeba więc zastanowić się kim jesteśmy i dokąd tak gonimy. To oczywiście przyszło z wiekiem, z doświadczeniem, z obserwacją świata naokoło. Tekst do piosenki „Nieuchronne” napisałam na długo przed pandemią, a miał premierę kilka miesięcy po jej wybuchu. I okazał się bardzo aktualny, bo opowiadał o tym, że nie mamy czasu na najprostsze, a najważniejsze gesty: złapanie się za rękę czy przytulenie się do siebie. Aby poczuć coś prawdziwego. Bardzo za tym tęskniłam, pisząc ten tekst. A potem przyszła pandemia – i wszyscy zobaczyliśmy, że najważniejsza jest bliskość drugiego człowieka. Że nigdy nie wiadomo ile nam czasu zostało, więc powinniśmy starać się wykorzystać go jak najlepiej.
- Nagrywałaś materiał na „Rajd 44” w czasie pandemii. Trudno było pracować, kiedy na wszystkich padł blady strach i pozamykaliśmy się w swoich domach?
- To nie było łatwe. Nie jeździłam codziennie do studia. My też się baliśmy. „Natasza, mamy małe dzieci, na razie nie nagrywamy” – powiedzieli w pewnym momencie chłopaki. A potem z miesiąca nagle się zrobiły trzy i wszystko stanęło w miejscu. Wtedy stwierdziłam, że skoro mam gotowe single, to będę je po kolei wypuszczać. Uznałam, że nie mogę całkowicie opuścić. Do skończenia płyty brakowało jeszcze 2-3 numery. Wypuściłam więc najpierw „Nieuchronne”, a potem „Psie łzy”. W ten sposób małymi kroczkami przebrnęliśmy przez tę pandemię. Gorzej było w teatrze - to odsunięcie od pracy wpływało na mnie bardzo destruktywnie. Wstawałam rano i kiedy okazywało się, że nie mam gdzie biec.
- Powiedziałaś, że na płycie jest sporo bluesowych nut. Skąd taki pomysł? W końcu to nie jest jakiś modny obecnie gatunek.
- Ja zupełnie nie myślę tymi kategoriami – co jest modne i że trzeba wpisywać się w tę rzeczywistość. To, co śpiewam, wychodzi ode mnie. Jeżeli chcę opowiadać o moich tęsknotach, to nie będę robiła dance’u, bo to byłoby co najmniej głupie. To ma być w zgodzie ze mną. We mnie siedzi blues, bo ja się wychowywałam na takiej muzyce. Mój tata zaraził mnie miłością do muzyki. Kiedy woził mnie na treningi, wkładał kasety i puszczał swoje ulubione nagrania na cały regulator. Mam tę gitarową muzykę w sobie od małego. Teraz też słucham podobnych rzeczy: Two Feet, Matta Maesona czy Lianne La Havas. Tego rodzaju brzmienia są bardzo w moim klimacie. To wszystko się zazębiło i stworzyło bazę. Przez kilka ostatnich lat mocno poszukiwałam: nagrywałam z różnymi producentami i wiele nagrań trafiło do szuflady, bo to były rzeczy nie do końca moje. Musiałam jednak wykonać tę pracę: miałam też szansę pośpiewać w różnych stylach i rozwijać się przez to. W końcu przyszedł moment, że to blues dał mi szansę zabrzmieć po swojemu.
- Jak blues, to oczywiście Maciek Maleńczuk. Jak ci się śpiewało z tym krakowskim bardem w „Psich łzach”?
- To było bardzo zaskakujące spotkanie. Przekazałam mu gotową piosenkę, a on po kilku dniach zasugerował jakieś małe zmiany w tekście. Tymczasem kiedy przyjechał do studia w Warszawie, gdzie mieliśmy nagrywać, okazało się, że ma zupełnie nowy tekst i melodię. Daje mi kartkę i mówi: „Proszę bardzo, to jest nasza piosenka”. A ja na to: „Wow”. Z jednej strony było to fajne, bo pokazywało jak jest bezkompromisowy, a z drugiej niespodziewane, bo to przecież ja go zaprosiłam do swojej piosenki. Ostatecznie wyszło bardzo dobrze. Jestem zachwycona jak zabrzmieliśmy wspólnie. Większego prezentu nie mógł mi zrobić.
- Odkrywasz dzięki temu swoje nowe możliwości wokalne: nie słyszeliśmy jeszcze Nataszy Urbańskiej śpiewającej z taką rockową chrypką. To było wyzwalające?
- Fantastyczne. Możliwość pracy z moimi producentami, dała mi okazję do zaśpiewania tak, jak czuję. Ta chrypa w musicalowych rzeczach by nie zadziałała. Stylistycznie by nie pasowała i nie mogłabym sobie na nią pozwolić. A tu nagle mogłam pośpiewać w zupełnie inny sposób. To zupełnie nowy kolor mojego głosu. Mogło się to wydarzyć tylko wyłącznie dzięki tej płycie. To sprawia, że nie stoję w miejscu. Gdybym nie miała możliwości takiego rozwoju, to bym chyba zwariowała. Ale lubię też wracać do musicalowych spektakli, które gram już od 20 lat. Cały czas nad nimi pracuję. W każde przedstawienie staram się wchodzić na nowo. To też jest ogromna praca. Żeby to nie było „odgrzewanie kotletów”, tylko teraz, tu i na świeżo. Bo publiczność to natychmiast wyczuwa.
- Nie dość, że sama stworzyłaś i nagrałaś swoje piosenki, to też sama je wydałaś. To wybór czy konieczność?
- Jestem na takim etapie rozwoju artystycznego, że nie pozwoliłabym sobie, aby ktoś stanął nade mną i powiedział: „Tego nie robimy, teraz idziemy w tę stronę”. Chciałam sama mieć pieczę nad wszystkim. To jest mój język, moja muzyka i ja chcę odpowiadać za nią w 100 procentach. I do tego doprowadziłam. Dojechałam do tej mety – lekko poobijana, ale uśmiechnięta. Stoję na tym rozbitym aucie i marzę już o kolejnych rajdach.
- No właśnie: co prawda kobietom nie powinno się wypominać wieku, ale nie jest tajemnicą, że w tym roku kończysz 44 lata. To dlatego „Rajd 44”?
- Tak. Ten rajd to moja droga do tego momentu – do dzisiaj. Taka jestem teraz. Bo nie wiem jaka będę za 10 lat. Może się mocno zmienię i będę chciała rozmawiać o kompletnie innych rzeczach? Dlatego skupiam się na tym, co się wydarzyło w moim życiu do dzisiaj. We mnie – jako człowieku, ale też jako artystce. Miałam dużo zakrętów, dużo przyspieszeń i dużo ścian, na których się rozbijałam. To symbolicznie był mój rajd – trochę ucieczka, trochę gonitwa, a trochę fajne rozpędzanie się i parcie do przodu. Świetnie czuję się jako czterdziestka. Mam zupełnie inną świadomość, zupełnie inaczej myślę o sobie i o świecie, odpuszczam pewne sprawy, niektórymi w ogóle się nie przejmuję, a kiedyś bardzo się na nich skupiałam.
- To ma odbicie w twoim wyglądzie, bo prezentujesz się fantastycznie. To zasługa ćwiczeń, diety czy genów?
- To chyba mieszanka tego wszystkiego. Na pewno nie jem byle czego, stronię od fast foodu, od pół roku jestem na diecie Tajm i bardzo sobie chwalę ta kuchnię, chociaż lubimy też sobie czasem z córką zjeść pizzę. Uwielbiam owoce i warzywa. Prowadzimy z mężem swoje gospodarstwo, mamy więc sporo własnych produktów ekologicznych. Bardzo na to stawiamy – bo przecież jesteśmy tym, co jemy. Pielęgnacyjnie mam zaufanie do Kliniki La Perla, którą odwiedzam systematycznie i dbam o kondycję skóry. Ważne jest też zdrowie psychiczne. Mam cudowną rodzinę i fantastycznych współpracowników. Oni dają mi poczucie odwzajemnionej miłości i przyjaźni, że aż chce się codziennie rano wstawać z łóżka. To jest ogromny atut – dlatego mam dla bliskich zawsze dużo swojego czasu. No i wysypiam się. To też jest bardzo ważne.
- W mediach regularnie co pół roku pojawiają się sensacyjne doniesienia o kryzysie u Józefowicza i Urbańskiej. Jak na to reagujesz?
- Śmiechem. Pewnie za pół roku będzie kolejny „kryzys”. Tak naprawdę to nie śledzę tego i nie mam zamiaru komentować. Nie chcę nikomu tłumaczyć się z mojego prywatnego życia. To, że ja pracuję nad swoimi nowymi projektami, a Janusz realizuje swoje, jest piękne – nie jesteśmy na siebie skazani zawodowo, budujemy i rozwijamy swoje własne artystyczne przestrzenie. Dajemy sobie nawzajem siłę, wierząc w siebie i wspierając się.
- Twoja piosenkarska działalność to twój pierwszy duży projekt, który tworzysz bez udziału Janusza. Czułaś trochę jego brak u swego boku?
- Przyszedł taki moment w moim życiu, że zdecydowanie postawiłam na siebie. Nie mogę stać w rozkroku. Dlatego już od kilku lat decyduję sama, jak wyglądają moje koncerty, co chcę śpiewać i jakie płyty nagrywać. To oczywiście działo się bardzo powolutku. Płyta „One” była moją pierwszą próbą samodzielnego myślenia na swój temat. Od tamtego momentu minęło 7 lat. Przez ten czas nagrywałam single i szukałam swoich własnych dźwięków. W ten sposób zaczynałam się realizować – jako Natasza. I w końcu „Rajd 44” zamyka kolejny etap. To jest piękne, kiedy Janusz dzisiaj patrzy się na mnie i mówi: „Jestem z ciebie dumny”. Przygląda mi się jak kreuję swój świat, tym samym wspiera mnie jego wiara we mnie.
- Tworząc piosenki na „Rajd 44” w ogóle nie konsultowałaś się z Januszem?
- Janusz poznawał te piosenki przy każdym kolejnym singlu. Teraz zaprezentowałam mu efekt końcowy. „Rajd 44” to nie jest płyta, którą musiałam konsultować z kimkolwiek. Chciałam mu ją pokazać, kiedy będzie w pełni gotowa – to, co we mnie jest. To nie tylko muzyka, ale też choćby grafika i okładka. To jest mój projekt, moja kreacja. Tak chciałam, żeby to wyglądało. Wręczyłam mu więc płytę z dedykacją. „Kawał dobrej roboty” – powiedział po przesłuchaniu.
- A córka lubi twoje piosenki?
- Kalina lubi „Psie łzy” – mimo, że jest trzynastolatką i słucha zupełnie innej muzyki. Chociaż mamy wspólną playlistę i nagrania, które obu nam się podobają. Choćby utwór „I Feel Like I’m Drowning” Two Feets, który śpiewamy na cały regulator, kiedy jedziemy razem autem. Kalina lubi moją muzykę, ale nie boi się skrytykować: „E, to nie, przełącz mama!”. To jest fajne, bo przecież nie musi lubić wszystkiego, co ja robię. Cieszę się, że ma już własne zdanie. Ale potem, kiedy czasem puszczam swoje nagrania, widzę, że ona zna je na pamięć. To jest dla mnie wielka radość, że mam u niej wsparcie, ale cieszę się też, że ma swój gust.
- Nie myślałaś, żeby zaprosić ją do zaśpiewania z tobą w którymś z utworów?
- Gdyby powstał taki utwór, że miałoby to sens, to pewnie bym ją próbowała namówić. Kiedy nagrywałam „Rajd 44”, z Kaliną był taki czas, że ona trochę buntowała się przed śpiewaniem. No bo tata reżyser, mama tworzy płytę i występuje na scenie, więc nie wiedziała jak sobie z tym poradzić. Teraz jednak widzę, że kliknęło jej w drugą stronę. A ja już zdążyłam wydać „Rajd 44”. „Kalina nie mogłaś wcześniej się zdecydować?” – śmieję się. Nie chcę za nią decydować, jednak czuję, że muzyka to też jej świat. Dlatego chętnie bym z nią zaśpiewała, bo ma niezwykły talent.
- Na koniec chciałbym cię zapytać o aktorstwo. W zeszłym roku oglądaliśmy cię w filmie „365 dni”. Pojawisz się też w kontynuacji?
- Już w wakacje mieliśmy nagrania do drugiej i trzeciej części. Moja rola została rozbudowana. Obecnie Anna to zdecydowanie czarny charakter.
- Nie obawiałaś się wziąć udziału w takim kontrowersyjnym przedsięwzięciu?
- O „365 dniach” trzeba mówić przede wszystkim w kontekście wielkiego sukcesu, jaki ten film odniósł. Nie w kategoriach czy komuś się podoba czy nie. To erotyk i jest skandalizujący – ale dzięki Netfliksowi obejrzało go miliony widzów na całym świecie. Nic i nikt nie jest w stanie tego podważyć. Cieszę się, że mogłam być częścią tej przygody.
- Ciągnie cię do kina?
- Jeżeli mogę się realizować aktorsko, wokalnie czy tanecznie, to zawsze jest dla mnie ciekawe. To mój świat. Marzy mi się dobre kino musicalowe, bo na tym wyrastałam. Jestem teraz w najlepszej kondycji ever – więc czemu nie? Polscy twórcy jednak boją się trochę tej konwencji, bo to bardzo trudny gatunek. Kino muzyczne a kino w ogóle, to dwie różne rzeczy. Baz Luhrmann jest tutaj bezkonkurencyjny. Czekam więc na kogoś takiego jak on w Polsce.