Nauczycielka: Oszczerstwa niszczą mi życie
Policja prowadzi postępowanie mające wyjaśnić, czy nauczycielka znęcała się nad autystycznym chłopcem. Pedagog twierdzi, że to pomówienia.
Przypomnijmy, że sprawę bada policja po tym, jak rodzice chłopca zarzucili nauczycielce wspomagającej, że stan zdrowia ich dziecka bardzo się pogorszył w wyniku jej metod pracy. Do zarzutów odniosła się sama pedagog. Jak nam zdradziła, od pierwszego dnia pracy dbała o bezpieczeństwo i godność 10-latka. Przygotowała pomoce dydaktyczne, dopasowane do potrzeb i możliwości chłopca. Chcąc pogłębić swoją widzę z zakresu autyzmu, rozpoczęła nawet studia podyplomowe, przygotowała dla niego odrębny, autorski program nauczania.
- Najważniejsze, że udało mi się nawiązać bardzo ciepłą relację z chłopcem, który się do mnie tulił, szukał ciepła i bliskości, trzymał za rękę, głaskał, siadał na kolana - opowiada. - Świadczy to o zaufaniu i poczuciu bezpieczeństwa dziecka. Oskarżenia rodziców psują mi opinię i pozbawiają poważania społecznego, na które ciężko pracowałam całe życie. Dotkliwie wpływa to na moje zdrowie i życie osobiste - powiedziała nauczycielka, która pozostaje na zwolnieniu lekarskim.
Jak dodaje, podstawę konfliktu między nią a rodzicami chłopca stanowił fakt, że nie zgodziła się na kontynuowanie zajęć z chłopcem poza salą lekcyjną, na co miała naciskać matka chłopca. Nie zgodziła się, bo chłopiec nie miał orzeczenia o kształceniu indywidualnym, ale specjalnym. Oznacza to, że przysługuje mu nie 17, a 8 godzin indywidualnej pracy z nauczycielem. Kiedy nauczycielka oświadczyła to rodzicom, miała spotkać się z agresją i złością. Pracę z uczniem sam na sam poza klasą realizowała na polecenie dyrektorki.
- Wizytator z kuratorium podczas kontroli znalazł uchybienia dotyczące wspomnianej organizacji procesu kształcenia chłopca, ale tą zajmuje się dyrektor placówki, a nie nauczyciel - tłumaczy pedagog. - Ja odpowiadam za swoje metody pracy, a tu nie stwierdzono nieprawidłowości - dodaje.
I zaznacza, że światełko w domku sensorycznym było łagodne i nie mogło zaszkodzić żadnemu dziecku, które nie ma nadwrażliwości wzrokowej lub epizodów epileptycznych. W wywiadzie medycznym rodzice chłopca nie zgłaszali takich dolegliwości. Nie było zatem przeciwwskazań do stosowania tej metody. Z kolei, jak tłumaczy, w szkole w Trzebosi (poprzednia szkoła, w której pracowała - przyp. red.) nie przywiązywała dziecka do krzesła pasami, ale unieruchamiała je używając rzepu pasmanteryjnego.
- To jeden ze sposobów ograniczenia ruchliwości dziecka z nadpobudliwością psychoruchową oraz z deficytem koncentracji i uwagi. Było to za wiedzą i zgodą jego matki - tłumaczy. - Być może u niektórych budzi to kontrowersje, ale wiele metod je budzi. Dziecko przyswoiło normę zachowania i nie zachodziła potrzeba powtórzenia tej metody - dodała.
Zaznaczyła też, że nie jest pierwszym terapeutą, do którego rodzice 10-latka mają pretensje. Wylicza trzech, z którymi też mieli się rozstać na wojennej ścieżce.
- Działania rodziców skoncentrowane są nie na rzeczywistych faktach, a na kimś, kto ich zdaniem przeszkadza w realizacji ich wyobrażenia o edukacji syna - dodaje.