Nauczycielka w Chinach - nie do wiary!
Kiedy Kinga Lityńska kończyła anglistykę, nie w głowie jej była włóczęga z plecakiem po świecie. Dziś niedawnej belferce nie w głowie... nauczanie angielskiego. A jeśli już, to chińskie dzieci. Albo hinduskie. Zależy, gdzie rzuci ją zew przygody.
Którego dnia uznała Pani, że żyje rutynowo? Praca, dom, znajomi. Albo odwrotnie: dom, znajomi, praca. No i ta rutyna i monotonia okazały się nudne. Więc Pani, nauczycielka języka angielskiego, pewnego dnia rzuca dosłownie wszystko. Zmienia całe życie.
Rzeczywiście. Ale nie tak gwałtownie, choć całkowicie. Najpierw była podróż do Meksyku - jak dla mnie esencja piękna i egzotyki. Wtedy jeszcze pracowałam w szkołach językowych w Poznaniu i by wziąć miesiąc urlopu bezpłatnego, nie stanowiło problemu. Pojechałam ze znajomą - daleko od Polski, daleko od Europy. Koniecznie z plecakiem i na własną rękę. Żadna zorganizowana wycieczka nie wchodziła w grę. Przemieszczałyśmy się z miejsca na miejsce, nocując u meksykańskich rodzin, korzystałyśmy z portalu dla podróżników couchsurfing, którzy sobie wzajemnie użyczają gościny.
I ta niepewność jutra, niewygody, ryzyko tak zadziałały na Panią, że już nie chciała Pani wracać do tego, co znajome, zaplanowane, bezpieczne i przewidywalne?
No właśnie - wolność, przygoda i pasja odkrywania, jaką wtedy poczułam, wędrując wśród krętych meksykańskich uliczek, były przełomowym momentem w moim życiu. No i do Polski wróciłam z depresją. Nie, nie dlatego, że było tak beznadziejnie. Przeciwnie: że było tak cudownie. A nie było to takie załamanie nastroju, które mija po tygodniu powrotu do pracy. Podróż do Meksyku sprawiła, że zdałam sobie sprawę z tego, czego nie chcę: nie dam już rady żyć w rutynie, monotonii. Musiałam je odrzucić. Pragnęłam zrobić ze swoim życiem coś twórczego, kreatywnego, nadać mu bieg, odkrywać, przeżywać, doświadczać…
Tak po prostu? Mając 33 lata, kiedy kobiety właśnie zakładają rodziny, rodzą dzieci… A Pani akurat robi woltę.
Ależ dla mnie tą stabilizacją była także wiedza o swoich potrzebach! Pięć lat temu zdałam sobie sprawę z tego, czego nie chcę. I niech nikomu nie przyjdzie do głowy, że byłam samotną sfrustrowaną starą panną, na którą żaden mężczyzna nawet nie popatrzył. Nie! Ja musiałam wyruszyć w drogę - realnie i symbolicznie. Dlatego dziś wiem już, czego chcę: podróżować!
Bo w podróży poznajemy siebie, a każdy dzień może być przygodą, wyzwaniem, nowym doświadczeniem.
Dziś wiem, że moje spełnienie nie wynika z otaczania się przedmiotami w jednym punkcie przestrzeni. One są martwe. Potrzebuję do oddychania emocji, a tych dostarczają doświadczenia, wciąż nowe. Gdzież jest ich więcej, jeśli nie w podróży?
Więc pracę Pani rzuciła i zaczęła przygotowania. Chciała Pani podróżować sama?
No nie, jeszcze nie. Pięć lat temu nie byłam do tego jeszcze gotowa. Bałam się. Zamieściłam ogłoszenie w Internecie, że poszukuję towarzysza wspólnej doli i niedoli, jak się wkrótce okazało - zwłaszcza niedoli, by wspólnie pojechać w stronę Australii: przez Rosję, Mongolię i Chiny.
Byli chętni?
Tak - kilka osób, ale głównie marzycieli, którzy nie myśleli o wyjeździe na serio - wystarczało im godzinami rozmawiać o podróżowaniu. No cóż, ludzie boją się zrobić coś, co łączy się z ryzykiem, zderzyć się z tym, co nieznane, nieoswojone, dalekie. Boją się utraty tego, co mają, boją się braku akceptacji ze strony rodziny, znajomych, a najbardziej boją się samych siebie - że się nie sprawdzą, że im coś nie wyjdzie. Ja wtedy też się bałam, ale coś mi nie pozwalało zamknąć się i tkwić w tym strachu. Postanowiłam spróbować. Przecież każdy zasługuje na to, by żyć tak, jak chce. I doczekałam się takiej osoby.
Pojawiła się w końcu Dana z Sulejowa, z którą zdecydowałam się na wspólną podróż - była przygotowana, miała przemyślane detale, zaplanowane, wiedziała, czego chce.
Pierwszą piękną prawdziwą podróż Poznań - Pekin, odbyłyśmy autostopem, trwała trzy i pół miesiąca. Jechałyśmy przez Augustów, Litwę, Łotwę, Estonię, Petersburg, Moskwę, jezioro Bajkał, Mongolię.
Szmat czasu i drogi. Czego Panią nauczyła ta droga?
Przekonałam się, że droga sama w sobie jest bardzo często ważniejsza, bardziej interesująca i dostarcza nam więcej przeżyć i emocji niż cel, który znajduje się na jej końcu. Bardzo wyraźnie poczułam różnicę między turystą a podróżnikiem. Turysta skupia się na atrakcjach, nowych, ładnych, wartych odwiedzenia miejscach, jest selektywny i wymagający, czasem wręcz roszczeniowy. Podróżnik jest jego przeciwieństwem: akceptuje wszystko, co spotyka go po drodze, nie narzeka, jeśli coś pójdzie niezgodnie z planem, jest odporny na porażki i przeciwności. Nie irytuje się, że nie dojechał do gór Ałtaj - tak jak my z Daną - bo ktoś wskazał mu drogę w przeciwnym kierunku, tylko cieszy się tym, co spotkał, bo wielka przygoda czeka na nas w najmniej oczekiwanym momencie.Droga uczy szybkiego podejmowania decyzji, pokory, cierpliwości, dystansu do świata i wyzwala prawdziwe, często bardzo silne uczucia: zmęczenia, złości i radości. Nigdzie nie będą one prawdziwsze niż właśnie w podróży. I wcale nierzadko prawdziwego głodu, pragnienia. Podróż przez bezkresną Syberię to nie jest jazda europejskimi drogami, gdzie co chwilę są bary i sklepy. Tam, jak się wsiadało rano do samochodu, dowiadywałyśmy się, że pierwszy posiłek będzie np. najprędzej jutro koło południa, bo wtedy pojawi się pierwszy sklep.
To posiłki. A bagaż? Jak spakować plecak na trzymiesięczną podróż autostopem? Jak zebrać pieniądze, przecież na takie podróżowanie miesiącami potrzeba ich sporo.
Szybko przekonałam się, ale już w drodze, ile niepotrzebnych przedmiotów zabrałam! Kable, przedłużacze, kabelki, ręczniki, ciuchy, śpiwór, namiot, karimaty… I po co to wszystko?! Po co komu na przykład dwa ręczniki? Po co śpiwór czy namiot np. w Wietnamie, kiedy do spania na plaży wystarczy prześcieradło, bo i tak najpóźniej o godzinie 7 trzeba wstawać, gdyż słońce już wtedy tak piecze, że trzeba się chować w cień. No więc mój plecak ważył wtedy… 23 kilogramy. Za kilka dni wybieram się do Indii, na długo, bardzo długo i mój plecak już jest prawie spakowany - nie waży nawet połowy tamtego. A pieniądze? Turysta by pewnie ich potrzebował krocie, ale podróżnik? Przecież jedziemy stopem, śpimy u poznanych ludzi, nie żywimy się krabami… Proszę mi wierzyć, aby dotrzeć do Pekinu, wystarczyło mi około 6-7 tys. złotych. Dlatego zostałam w Chinach - musiałam zarobić na dalszą podróż. I tu rozstałam się z Daną, która mogła sobie pozwolić na jazdę do zaplanowanej Australii.
Jest więc Pani w Chinach. Miała Pani jakieś wyobrażenie o nich?
Staram się zawsze mieć jak najmniej oczekiwań, a teraz po moim pobycie w Chinach idzie mi całkiem nieźle. Spodziewaj się najgorszego, dużo się uśmiechaj i miej nadzieję, że nic złego się nie wydarzy - o tym powinien pamiętać każdy podróżnik nowicjusz. Oczekiwania rodzą rozczarowania i frustracje, a nie o to nam przecież chodzi w podróży.
Więc po prostu powiem, jakich Chin ja doświadczyłam: są ogromne, przepastne, bardzo zróżnicowane.
Z punktu widzenia różnic kulturowych są egzotyczne, szokujące, śmieszne, irytujące, fantastyczne i beznadziejne jednocześnie. Chiny można kochać albo można ich nie cierpieć, a najczęściej jedno i drugie. Przyciągają i odpychają. Działają jak magnez, by za chwilę nas zdegustować.
Poproszę więc o przykłady.
Nigdy nie zapomnę, kiedy stojąc na uliczce smaków i „aromatów”, byłam jak zahipnotyzowana, a byłam świadkiem czynności nadzwyczajnych, jakie się wtedy działy na moich oczach, a wszystkim tym czynnościom towarzyszył równie nadzwyczajny zapach. Zapach chińskiej ulicy. Wylewanych pomyj, ścieków, unoszącego się w powietrzu odoru, wydobywającego się z kanalizacji i toalet. Na chińskiej ulicy dzieje się wszystko, co w Polsce działoby się za zamkniętymi drzwiami: wykonywanie porannej toalety, mycie zębów, włosów, a nawet załatwianie potrzeb fizjologicznych. Nieprzyjemny zapach łączy się z aromatem gotowanego jedzenia, przygotowywanego w kuchniach polowych, na wózkach na ulicy. Takie hot poty, huo guo, czyli gorące garnki są pozostałością rządów Mao, który chciał zbudować potęgę komunistycznych Chin na stali. Zarządził, by przetopić wszystkie sprzęty gospodarstwa domowego na stal. Tak powstał gorący kociołek, do którego za czasów wielkiego głodu wrzucano wszystko, co było pod ręką do jedzenia. Do tego dochodzi ogłuszający hałas. Samochody trąbią na skutery, a skutery na samochody i rowery, rowery na riksze, tylko riksze nie trąbią, bo nie mają klaksonów. Nikt nie korzysta z lusterek, a pieszych wszyscy ignorują, bo... nie mają kółek ani klaksonów. Wszystkie te elementy traktowane z osobna są odpychające, lecz wszystkie razem współgrają ze sobą fantastycznie.
A jakieś szczególne obyczajowe zachowania Panią poruszyły, irytowały albo zachwycały?
Mnóstwo. Ot, pierwsze z brzegu. Kto pyta, nie błądzi? Akurat! Nie w Chinach. Błądzi, i to długo, a poszukiwanie odpowiedzi może trwać wieki. Zwłaszcza jeśli zapytamy Chińczyka, oczywiście znającego choć trochę angielski... O cokolwiek. Bez względu na to, czy zna odpowiedź, czy też nie, zdanie rozpocznie od słowa maybe - być może. Wydawałoby się, że maybe oznacza zwątpienie, niepewność. Otóż nic bardziej mylnego. W Chinach praktycznie każda wypowiedź zaczyna się od magicznego słowa maybe, a to dlatego, że Chińczycy obawiają się kompromitacji spowodowanej niewiedzą, zwłaszcza w oczach obcokrajowców. Co będzie, jeśli w ostatniej chwili okaże się, że informacja, którą nam podali, jest nieprawdziwa? Będą musieli się z tego tłumaczyć nie tylko przed nami, ale także przed swoimi zwierzchnikami. Jednak nie to jest najgorsze. Najgorsze będzie to, że się pomylili.
Przyznanie się do pomyłki jest w Chinach czymś absolutnie niedopuszczalnym. Dlatego, aby zachować twarz, zamiast sprawdzić wiarygodność odpowiedzi, Chińczycy wolą asekuracyjnie dodać maybe, nie biorąc tym samym odpowiedzialności za udzieloną nam informację.
Maybe stało się tak popularne, że obecnie, nawet jeśli ktoś jest czegoś pewien, to i tak wepchnie je, jak nie na początek - dając nam złudną nadzieję, że tym razem informacja będzie rzetelna - to na koniec zdania, zapewne po to, by tradycji stało się zadość. Gdy pytamy o coś nieistotnego, maybe nie jest aż tak irytujące…
Ale mówiła Pani, że Chińczycy to ludzie pełni przeciwieństw i paradoksów.
Rzeczywiście. Są pomocni, ale natarczywi. Sprzedawczyni tak bardzo chce nam pomóc, że uśmiechając się miło, śledzi nas przez cały czas naszego pobytu w sklepie, maszerując tak blisko, że możemy poczuć, czy dziś myła włosy. Kobieta stara się być pomocna i ściąga z wieszaków kolejne sukienki, podstawiając mi je pod nos, a ja jestem już spocona brakiem klimatyzacji i uprzejmością sprzedawczyni. Co bardzo ważne i przydatne dla nas - są wyrozumiali i pomocni dla turystów, a krytyczni, nieczuli dla pracowników. Chińczyk wysiądzie z autobusu dwa przystanki wcześniej czy w ogóle pojedzie w przeciwną stronę, po to tylko, by upewnić się, czy dotrzemy na miejsce bezpiecznie i się nie zgubimy. Niebywałe. Parę razy zostałam odwieziona prywatnym samochodem prosto do domu, tylko dlatego, że taksówki jeździły zapchane w sobotnią noc. Cała rodzina zatrzymała się, by mnie zabrać. Dodam, że nikt nie rozmawiał po angielsku, a ja nie znałam chińskiego. To nie stanowiło przeszkody, by okazać serdeczność i pomoc.
Umiałaby Pani w kilku słowach zamknąć fenomen Chin?
Chiny są wielkie, przepastne, niezmierzone i bardzo zróżnicowane. Jeśli spytałaby mnie pani, jakie są z punktu widzenia różnic kulturowych odpowiedziałabym pytaniem: „Widziałaś kiedyś ludzi w piżamach i bamboszach przemierzających ulice miasta? Mężczyzn z jednym długachnym paznokciem? Wiedziałaś o tym, że tort można jeść w jednorazowej rękawiczce, choroby leczyć gorącą wodą i nie mieć pojęcia o tym, co to jest dezodorant?”.
Tak przecież zaczyna się Pani książka: „Chiny - nie do wiary”.
Właśnie. Odsyłam do niej, bo
Chiny to kraj zjawisk niepojętych, których trzeba doświadczyć, by w nie uwierzyć.
Choć może komuś wystarczy lektura… na początek, zanim sam wyruszy… w podróż.