Nawet rodzina nie do końca znała historię rybnickiego Jamesa Bonda
Był troskliwym ojcem, sympatycznym, starszym wujaszkiem, stryjem. Dla mniej licznej grupy harcerzy, przyjaciół, był patriotą, który uratował setki ludzkich istnień. Jego męstwa i odwagi nie poznał wcześniej nawet jego rodzony syn. Poznajcie Jerzego Malchera, pochodzącego z Rybnika bohatera czasów wojny. Takim życiorysem pochwalić się może niewielu...
Nazywany jest rybnickim Jamesem Bondem. Choć był bohaterem z czasów II wojny światowej, uratował setki istnień, a pochodził z rybnickiej dzielnicy Chwałowice, nawet w naszym mieście jego nazwisko zna niewiele osób. Teraz Jerzy Malcher - bo o nim mowa - w swojej rodzinnej dzielnicy, w szkole podstawowej do której uczęszczał, ma swoją tablicę. Z wyraźnym wzruszeniem symboliczną biało-czerwoną wstążeczkę z tablicy zdjął syn Jerzego Malchera - Andrzej. Na tę uroczystość przyleciał wraz ze swoim synem, członkami najbliższej rodziny aż z Anglii.
Żałował, że nie może wrócić
- Wiem, że ojciec byłby bardzo zadowolony z tego, że się o nim pamięta. Cieszyłby się z tego - mówił pan Andrzej. - Część tej historii życia mojego ojca, którą tu w Rybniku się odkrywa, ja sam nie znałem. Ojciec często wspominał Polskę, Rybnik, bardzo żałował, że nie mógł tutaj wrócić na stałe - dodaje.
Właśnie w tym roku mija 100 lat od dnia, kiedy w jednym z familoków na górniczym osiedlu w Chwałowicach na świat przyszedł Jerzy Malcher. Jego życiorys to idealny materiał na scenariusz dobrego hollywodzkiego filmu. Był niezwykłym człowiekiem, patriotą, harcerzem. W 1933 roku, już po zdanej maturze, wraz z pięcioma kolegami z drużyny im. T. Kościuszki, popłynął Wisłą ze Strumienia do Gdańska, na zbudowanych samodzielnie kajakach. Gdy wybuchła wojenna zawierucha, rybniczanin był żołnierzem w Samodzielnej Grupie Operacyjnej "Polesie" i brał udział w walkach zarówno z Niemcami jak i Sowietami. Trafił do Budapesztu, gdzie podjął się zadania nawiązania kontaktu z zakonspirowanym harcerstwem w kraju.
Harcerski ruch oporu
- Wyruszył jako kurier i nawiązał łączność z tworzącym się harcerskim ruchem oporu. Jerzy Malcher dostarczył im wówczas przeniesione w plecaku 10 milionów polskich złotych, dzięki którym sfinansowano powstanie Szarych Szeregów - mówi Jan Krajczok, nauczyciel historii z Chwałowic, który wraz z uczniami miejscowego liceum odkrywa tajemnicę Malchera.
Bohater z Chwałowic, wraz z innymi żołnierzami z Polski, bronił bezskutecznie Francji przez 6 tygodni. Niemcy wygrali i wszystko co pozostało, to ucieczka morzem do Anglii. Tam dostrzeżono jego wiedzę i niesamowite zdolności organizatorskie. Skierowano go na kurs cichociemnych. Na krótko skierowano go do sztabu Naczelnego Wodza w Londynie. Nie zagrzał tam jednak długo miejsca, bo pojawiły się nowe wyzwania dla armii polskiej i brytyjskiej. Niemcy zaczęli przegrywać w Afryce i alianci dysponowali tysiącami ich jeńców, z których wielu pochodziło ze Śląska i Pomorza. Jerzy Malcher zaczął się zajmować ich weryfikacją w Algierze i przerzucaniem do wojsk alianckich, początkowo do Anglii, później do oddziałów armii generała Władysława Andersa we Włoszech. Po wojnie, w komunistycznej Polsce, nie miał czego szukać. Zdecydował się więc pozostać w Anglii, przyjął brytyjskie obywatelstwo. To tam przez długie lata szkolił agentów, jakich znamy z brytyjskich filmów o agencie Bondzie. - Stworzył system pracy, z którego do dnia dzisiejszego się korzysta - mówi nam Jan Krajczok.
O wojnie nie opowiadał
O wojennych losach nie opowiadał na co dzień. - Był zwykłym ojcem, pomagał mi, wspierał, wychowywał na dobrego człowieka - dodaje dumny z ojca pan Andrzej. Choć historia Jerzego Malchera, jest niezwykła, jeszcze kilka lat temu niewielu ją znało. Jakiś czas temu Józef Musioł, prezes warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Śląska napisał książkę, w której zawarł historie śląskich bohaterów, w tym także Jerzego Malchera. Książka przeleżała lata na regałach w bibliotekach. Historię swojego wuja "odkurzyła" Sonia Stożek, wówczas uczennica IV LO, przygotowują pracę na szkolny konkurs.
- Byłam zaskoczona, kiedy nauczyciel języka polskiego w moim liceum, pan Krajczok, wspominał o Janie Malcherze na lekcji. Przecież to mój wujek - pomyślałam - wspomina Sonia. - Po jakimś czasie pojawiła się propozycja wzięcia udziału w konkursie. Napisałam o wujku. Trochę posiłkowałam się książką Józefa Musioła, ale głównie polegałam na relacjach rodziców, babci. Sama Jana Malchera nie poznałam, w Anglii nie byłam, ale rodzice odwiedzali wujka. Chętnie rozmawiali o jego życiu - mówi Sonia.
Wstępu do Polski nie miał
Sam Jerzy Malcher do Polski i do rodzinnego Rybnika tęsknił przez całe życie. Bywał w kraju trzy razy. - Pierwszy raz przyjechał w roku 1990. Wcześniej, ze względu na fakt, iż pomagał aliantom, wstępu do Polski nie miał. Potem był jeszcze dwa razy, ostatni raz w 1997 roku. Zawsze przyjeżdżał z gotową listą osób, przyjaciół, znajomych, których podczas tej wizyty chciał odwiedzić. Spotykał się z przyjaciółmi z harcerstwa, gimnazjum, wiem, że Józef Musioł też raz spotkał się z nim w swoim rodzinnym domu w Rybniku. Podczas ostatniej wizyty spotkał się z wszystkimi przyjaciółmi, których tu jeszcze miał. Wiem, że przez lata utrzymywał z nimi kontakty - mówi Jerzy Lazar, siostrzeniec Jerzego Malchera. O swoich przyjaciołach z harcerstwa, rodzinnych stronach pamiętał zawsze.
- Pierwsze 20 lat życia mieszkałem w Chwałowicach. Z trzema Pukowcami łączyły mnie więzy przyjaźni. (…) Jednak o ich postawach w godzinie próby dowiedziałem się po raz pierwszy w 1943 roku w północnej Afryce i na froncie włoskim. Pochodzący z powiatu rybnickiego jeńcy niemieccy, wtedy jeszcze w niewoli angielskiej, opowiadali o Pukowcach, Kożdoniach i Tkoczach. Słuchałem, potem powiedziałem sobie - Jeżeli takich ludzi wydały takie sobie Chwałowice, to musimy wygrać - czytamy w jego wspomnieniach spisanych przez Józefa Musioła, znanego propagatora śląskiej kultury, szefa Towarzystwa Przyjaciół Śląska w Warszawie.
Rodzina rozsiana dziś po całym Rybniku nie kryje radości z faktu, iż ich krewnego śmiało można nazwać bohaterem.
- Był niezwykle otwartym człowiekiem, bez problemu mówił po polsku, interesował się tym, co się w mieście dzieje. Jego kondycję fizyczną, nawet gdy miał 84 lata, można było podziwiać. Pamiętam, że ludzie zadawali mu wiele pytań, interesowali się jego życiem, więc podczas jednej z wizyt, żeby dać mu trochę spokoju, zabrałem go na basen. Pływał przez całą godzinę. Dał się też namówić na spacer szlakiem Jana Pawła II, od Bazyliki, aż do Stodół, do domu papieskiego - wspomina Jerzy Lazar.