Nepalczyk i dziesięć lat by poczekał na powstanie ronda Kaponiera
Maciej Pastwa i Sylwia Jędernalik z Poznania, wolontariusze stowarzyszenia Lepszy Świat, w ciągu dwóch lat, zmagając się z nepalską mentalnością i biurokracją oraz starając się zrozumieć biegunowo odmienną kulturę w małej wiosce Bakrang 6, postawili szkołę dla nepalskich dzieci
Dwa lata temu, w kwietniu 2015 roku w Nepalu zatrzęsła się ziemia z siłą 7,8 stopni w skali Richtera. Śmierć poniosło tysiące Nepalczyków, a w gruzach legły całe wioski. Państwo oboje z dnia na dzień postanowiliście jechać tam i pomóc. Skąd taka myśl?
Maciej Pastwa: Byłem w tym czasie na pograniczu Nepalu i Indii, około 500 km od epicentrum. Następnego dnia pojechałem do Nepalu z myślą, by odnaleźć szkołę, która została zniszczona na skutek tego trzęsienia ziemi. Postanowiłem wtedy ją odbudować. Po kilku dniach, zupełnie przypadkowo, udało mi się dotrzeć do wsi Bakrang 6 w dystrykcie Gorkha, to jest około 150 kilometrów od Katmandu, stolicy Nepalu. Tam podpisałem od razu umowę z dyrekcją szkoły na jej odbudowę. Dyrekcja wówczas zobowiązała się złożyć podania na odbudowę palcówki, ja zobowiązałem się z kolei zbierać pieniądze na ten cel.
Dlaczego akurat szkoła, a nie na przykład szpital. Wyobrażam sobie, że wiele budynków, w tym tysiące mieszkań zostało zniszczonych.
M.P.: Bo to takie miejsce publiczne, które się przyda przez wiele lat, wielu ludziom. Inni zbierają na szpitale, inni na pomoc bezpośrednią. My - na szkołę.
Sylwia Jędernalik: To też jest związane z rozwojem Nepalu. Dając dobre warunki do edukacji dzieciom, mamy nadzieję, że w przyszłości wyedukowane same będą zmieniać swój kraj i go rozwijać. To jest budynek publiczny, Nepal z kolei to region sejsmiczny, w przyszłości można się więc spodziewać następnych trzęsień ziemi, oby było ich jak najmniej. Ale w razie czego ta szkoła, może również stanowić schronienie dla mieszkańców.
Po wizycie w Nepalu wrócił Pan do Poznania i przy współpracy ze Stowarzyszeniem Lepszy Świat zorganizowaliście zbiórkę razem z Sylwią Jędernalik. Zasłynął Pan z tego, że oddał na ten cel swoje mieszkanie. Czy okazaliśmy się hojni? Udało się zebrać całą kwotę na budowę placówki?
M.P.: Niełatwo było zebrać pieniądze. Potrzebowaliśmy około 400 tysięcy złotych. To trwało kilka miesięcy. Do Nepalu wróciliśmy 13 listopada tego samego roku. Pomimo że sprzedałem swoje mieszkanie za 173 tysięcy złotych, nie zebraliśmy pełnej sumy. W międzyczasie jednak ludzie wciąż wpłacali pieniądze, konto było cały czas otwarte. To była jednak bardzo mozolna praca, bo w tym czasie wiele innych organizacji także zbierało fundusze na pomoc Nepalczykom, ale też zaczęto organizować się, by pomóc coraz liczniejszym uchodźcom napływającym do Europy.
Oprócz zbiórki, jak Państwo przygotowaliście się do wyjazdu? Zorganizowaliście ludzi do pomocy, wolontariuszy?
M.P.: Nie, to było po stronie Nepalu. To Nepalczycy mieli pójść do urzędu i wystąpić o zgodę na budowę. No, niestety, okazało się po naszym przyjeździe w listopadzie 2015 roku, że Nepalczycy nie zrobili nic w tym kierunku. Kiedy my zbieraliśmy pieniądze w Polsce przez kilka miesięcy, oni nie zdziałali nic. Przywitali nas kwiatami i na tym skończyła się ich działalność. A dokumenty? Nie było dokumentów. Oni doskonale wiedzieli, że zbieramy fundusze. Byliśmy z nimi w stałym kontakcie. Pokazywaliśmy im bilety, mówiliśmy „mamy pieniądze, przyjeżdżamy”. Nepalczycy niestety nie wywiązali się ze swojej obietnicy. Musieliśmy za nich to zrobić, znaleźć architekta, zaprojektować szkołę. Odbijaliśmy się od drzwi jednego urzędu do drzwi drugiego urzędu. 169 dni czekaliśmy na uzyskanie samego pozwolenia na budowę. Stąd opóźnienia w budowie.
Zawiodła biurokracja czy nepalska mentalność?
M.P.: Myślę, że jedno i drugie. Nepalczycy zupełnie inaczej postrzegają świat, mają wielką akceptację tego, co jest. Nie mają w sobie takiej mobilizacji, która kazałaby im zacząć działać, bo przyjadą ludzie, z którymi mieli współpracować. Nie, nie. Czekamy tydzień, dwa, miesiąc, dwa miesiące - dla Nepalczyków nie ma to specjalnie znaczenia. Odczuwanie czasu w Nepalu jest zupełnie inne niż w Europie. Jakiekolwiek umowy nie są respektowane, a projekty przeciągają się miesiącami, ba! nawet latami. Np. do Katmandu woda jest ciągnięta przez 20 lat.
S.J.: Te działania urzędników wynikają z ich mentalności. Mimo że są wykształceni, działają w ten sam sposób jak inni mieszkańcy. Dla nich nie jest więc dziwne, że jakaś organizacja poczeka tydzień albo pół roku. Przychodziliśmy do urzędu zdenerwowani, prosząc, błagając, rozmawiając, tłumacząc, że przyjechaliśmy zainwestować pieniądze i fizycznie mamy te pieniądze, mamy siły do pracy, potrzebujemy jedynie zielonego światła, jednego papierka, by ktoś nam pozwolił te pieniądze tu, w Nepalu, spożytkować. I urzędnicy patrzyli na nas z radosnym uśmiechem i mówili: „Proszę państwa, proszę się nie denerwować, my mamy wiele takich organizacji, które też muszą czekać i my nie wiemy, co zrobimy z ich pieniędzmi”. I wtedy ręce opadały. Wiele ludzi się wówczas wycofywało. Wyjeżdżali, nie pomagając w ogóle. Mieliśmy podobne obiekcje, też zaczęliśmy się zastanawiać, czy lepiej się nie spakować. Biurokracja to duży problem w Nepalu, ale też mentalność, która nie nakazuje im się spieszyć. Każdy Nepalczyk ma czas.
My ze swoją mentalnością nie mogliśmy przez kilka lat doczekać się zakończenia budowy ronda Kaponiera, a dla Nepalczyków byłoby to zupełnie normalne.
M.P.: Och, gdyby jeszcze 10 lat poczekali, to zupełnie by to im nie przeszkadzało.
Czy bali się Państwo, że pieniądze zostaną w jakiś sposób sprzeniewierzone?
M.P.: Nie było takiej obawy, bowiem pieniądze były na koncie Stowarzyszenia Lepszy Świat. Ale takie propozycje, by je przekazać, oczywiście były. Zawsze tłumaczyliśmy, że nasze stowarzyszenie zabrania przekazywania komukolwiek pieniędzy. I dopóki my tutaj jesteśmy, możemy je spożytkować. Jeśli opuszczamy Nepal, to razem z nami kasa.
S.J.: Co ciekawe, zasada pomagania w Nepalu przez organizacje pozarządowe ze świata była jasno określona - czyli my powinniśmy nasze fundusze przelać na konto organizacji nepalskiej, którą jednocześnie będziemy wspierać i edukować, jak podnieść się po trzęsieniu ziemi i jak w przyszłości sobie z tym radzić. Nie mieliśmy na to funduszy, by zatrudniać jeszcze pracowników lokalnej organizacji pozarządowej w Nepalu. Baliśmy się zresztą, że po przekazaniu tych pieniędzy nie mielibyśmy na nie żadnego wpływu. Nie byłyby one już do naszej dyspozycji. W związku z tym jako jedna z niewielu organizacji uparliśmy się, że czegoś takiego nie podpiszemy. Stąd też problemy z uzyskaniem pozwolenia, bo mówiono nam, że mamy się stosować do tych samych reguł co wszyscy. Powiedzieliśmy wtedy ostro, że szkoły w takim razie nie będzie, bo my pieniędzy nie przekażemy dalej. I tak to wywalczyliśmy, że podpisaliśmy umowę z samym ministerstwem edukacji, nie z organizacją lokalną.
Jak wygląda życie w nepalskich wioskach po trzęsieniu ziemi?
S.J.: Wiele się nie zmieniło. Wszędzie widać tylko ruiny. W naszej wiosce połowa domów runęła. Oni zbudowali sobie tymczasowe schronienia. Początkowo spali w namiotach dostarczonych przez organizacje pomocowe. Potem zaczęli stawiać drewniane domki z blachą falistą na dachu. Dalej prowadzą swoje stateczne życie. O godzinie 10 standardowo jedzą ryż, chodzą popracować na swoje pola ryżowe, piją sobie herbatki, siedzą na ganku, rozmawiają z sąsiadami. Oni są pogodzeni ze swoim losem. Wierzą w karmę, co związane jest z ich religią hinduistyczną, która przeplata się z religią buddyjską. Wierzą w to, że wszystko, co dzieje się dzisiaj, jest konsekwencją tego, co wydarzyło się kiedyś, kim byli w poprzednich życiach. Dlatego nie narzekają, są zadowoleni, radośni. To naród niesamowicie szczęśliwy. Kiedy po powrocie do Polski słyszę opowieści moich znajomych, jak to życie w Polsce jest problematyczne, prywatne, zawodowe, to w Nepalu o takich sprawach w ogóle nie słychać. Tam ludzie mają naprawdę niewiele. Liczy się dla nich dach nad głową, i by mieć co jeść, pić, a mimo to są niesamowicie szczęśliwi. To fascynuje.
Z jakimi reakcjami spotkali się Państwo na miejscu?
S.J.: U nich wszystkie emocje są głęboko ukryte. Nie wiadomo, czy się smucą, czy cieszą. Z naszej perspektyw wyczuć nastrój Nepalczyka jest bardzo trudno. Pracowaliśmy fizycznie z naszymi budowlańcami, a ludzie przychodzili, siadali w kuckach, i po prostu się nam przyglądali. Godzinami. Nikt nie wychodził z propozycją pomocy. Nam było zresztą trudno znaleźć osoby nawet do pracy płatnej. Potrzebowaliśmy kogoś, kto będzie z nami szlifował i pomaluje ławki. Znaleźć osobę, która przyjdzie i będzie pracować za wynagrodzenie płatne w dniówkach, było wręcz niemożliwe. Przychodziła jedna , stwierdzała, że to jednak za ciężka praca. Następna to samo. Znaleźliśmy tylko jednego mężczyznę, który systematycznie pomagał nam w lokalnych działaniach. Oni też nie mają potrzeby zarabiania pieniędzy, bo nie wiedzą, co z nimi zrobić. Mają swoje pola, ogródki - a na nich rośnie wszystko, czego potrzebują, by żyć. I mają święty spokój. My jesteśmy kilka stopni wyżej. Dbamy, by było czysto, myślimy, jak sobie coś urządzić. Nepalczycy chcą tylko zaspokoić pierwotne potrzeby.
Państwo także byliście tam jako wolontariusze?
M.P.: Sami się tam utrzymywaliśmy. Nepalczycy nie mogli uwierzyć, że robimy to wszystko bez pensji. Sami opłaciliśmy sobie bilet, a już na miejscu - wyżywienie, noclegi, przejazdy.
S.J.: Mieliśmy też ograniczone fundusze ze zbiórki na budowę szkoły, więc o wszystko się targowaliśmy. Do tego też nie byli przyzwyczajeni.
M.P.: Pytali nas, czy w Polsce też się tak targujemy. W Polsce nie trzeba się tak targować, bo u nas wiele firm chce pomóc, mieć reklamę. Tam czegoś takiego nie ma. Nepalczyk mówi: „Okej, nie chcesz ode mnie kupić, idź sobie do sąsiada”. Nie mają poczucia konkurencji.
S.J.: I odpowiedzialności. Gdy kupowaliśmy farby za ok. 8 tys. złotych, na rynku były dwa sklepy z farbami dobrej firmy. Robimy zamówienie. Każemy sprzedawcy, by następnego dnia po dostawie przyszykował pięć wiader. Pół godziny później sprawdzam, czy już to zrobił - mówi „nie”. A rano okazuje się, że tych farb już nie ma, bo je sprzedał.
"Powoli zaczyna do nas docierać, że zrobiliśmy coś niemal niemożliwego". Polacy wybudowali szkołę w Nepalu:
Źródło: TVN24
W końcu szkoła stanęła. Jak wygląda?
S.J.: Cały nasz projekt zawierał kilkaset- stronicową książeczkę dotyczącą tego, jak się buduje na terenie sejsmicznym. Szkoła stanęła na filarach żelbetonowych, odpornych na uszkodzenia w trakcie ewentualnych trzęsień ziemi. Są też podwójne wiązania w fundamentach, pod oknami, nad oknami. Pilnowaliśmy tego wszystkiego na miejscu, wskazywaliśmy błędy naszym pracownikom, inżynierowi, bo z ich strony nie było żadnego zainteresowania, odpowiedzialności. Szkoła jest wytrzymała, dodatkowo jest piękna i nowoczesna - ma lampy ledowe, wiatraki, są podłączenia do telewizorów, internetu.
W Polsce często spotkamy się z ksenofobicznymi i rasistowskimi opiniami na temat pomocy dla obcokrajowców czy uchodźców. A jednak Państwa cel spotykał się z falą pozytywnych rekreacji.
M.P.: Społeczeństwo polskie jest podzielone, niestety, od ostatnich dwóch lat szczególnie. I to jest niedobre. Oczywiście, każdy ma prawo do swojego zdania. Musimy pamiętać, że nam również pomagano, jeszcze niedawno, 40 lat temu. Pomoc szła z Zachodu, niestety amnezja ogólnospołeczna w Polsce ma się bardzo dobrze, nie pamiętamy tego. Ja to doskonale pamiętam. Stąd bierze się moja postawa i Stowarzyszenia Lepszy Świat. Teraz jest czas na nas, by pomagać ludziom z innych krajów. Nam się wiedzie całkiem dobrze. Jedni mają gorszą, drudzy lepszą sytuację. Ale stać nas na to, by pomagać i wielu ludzi chce pomagać. Nie chodzi tylko o Nepal, ale także o uchodźców. Gdy Stowarzyszenie Lepszy Świat robiło zbiórkę odzieży dla uchodźców, zebraliśmy 20 ton - dwa pełne tiry ubrań, które trafiły do obozów w Bułgarii i do samej Syrii.
Skąd bierze się ta niechęć? Mówił Pan, że obserwuje ją od dwóch lat, od zmiany rządu. Premier Beata Szydło powiedziała wprost, że Polska nie przyjmie uchodźców. Czy uważacie Państwo, że sprowadzanie ich to jest dobry pomysł?
S.J.: Wszystkie statystyki pokazują, że jeśli nie znamy przedstawiciela danej kultury, to się go obawiamy, mamy problem z jego odbiorem. Gdy go poznajemy, okazuje się, że nie jest groźny, że jest wspaniałym człowiekiem. To w jakiej kulturze, w jakim kraju, w jakiej religii się rodzimy, nie jest zależne od nas. Jesteśmy Polakami, ale nie mieliśmy na to żadnego wpływu. W związku z tym, kiedy wyjechałabym teraz za granicę, dlaczego ktoś miałby mnie szykanować, nie chcieć mi udzielić pomocy? Musimy pomyśleć, jak my byśmy się czuli w sytuacji, gdy mamy ogromny problem i jesteśmy na świecie szykanowani. Nikt nie wyciągnie do nas wtedy ręki, jeśli my dziś nie wyciągamy jej do tych, którzy tego potrzebują. Każdy zasługuje na pomoc. I wszyscy jesteśmy tacy sami. Bez względu na kolor skóry, religię czy kulturę.
Był Pan zaangażowany w pomoc dla Syryjczyków. Dwa lata temu Fundacja Estera sprowadziła dziesięć chrześcijańskich rodzin z Syrii do Poznania. Poznań był miastem gotowym przyjąć uchodźców? Czy teraz też jesteśmy?
M.P.: Powinniśmy być gotowi w każdej chwili. Ja zresztą zdeklarowałem wtedy, że jeśli nie będzie pomocy ze strony miasta czy państwa, to mogą w moim domu zamieszkać uchodźcy przez rok. Nie ma problemu. Oddam klucze, przeniosę się w inne miejsce. Jest taka możliwość, ale trzeba się otworzyć, trzeba chcieć pomóc. My zresztą rozmawiamy o grupie tysiąca osób, to jest naprawdę garstka ludzi, niezauważalna w społeczeństwie liczącym 38 mln obywateli. Sam zresztą byłem imigrantem. W 1986 roku wyjechałem, mieszkałem w Grecji i Grecja nie miała ze mną problemów ani ja z nią. Następnie wyjechałem do Kanady, gdzie mieszkałem do momentu, gdy sytuacja w naszym kraju się poprawiła i można było robić i mówić, co się chce.
Te problemy z mentalnością, o których wspomnieliście na przykładzie Nepalu - czy właśnie ona nie jest pewną barierą?
M.P.: Na pewno jest nią różnica kulturowa.
Co można zrobić, by ją przełamać?
M.P.: Z pewnością trzeba przyjąć. Gdy przestaniemy się bać, będziemy się konfrontować na bieżąco. Na razie jest wielki lęk na zasadzie „o, jest jeż, jeż na pewno będzie kuł”.
S.J.: Także przekaz jest bardzo negatywny. Gdy słyszymy hasła, które narzucają nam pewną wizję świata na zasadzie „ten człowiek jest zły, ma inne bakterie, nie zbliżajmy się do niego”. Kiedy ktoś wałkuje nam taką informację, to w końcu zaczynamy w to wierzyć, a następnie to powtarzamy. Takie są mechanizmy naszego mózgu. Przede wszystkim trzeba się otworzyć na drugiego człowieka. Nam przecież też ostatecznie udało się wybudować szkołę i z dzisiejszej perspektywy mówimy, że było bardzo trudno. Ale zarówno my, jak i Nepalczycy się starali. Oni, w niezrozumiały dla nas sposób, ale dziś, siedząc tu i rozmawiając, widzimy ich starania i potrzeby. Nepalskie dzieci do tej pory uczyły się przecież w fatalnych warunkach. Po czasie zresztą zdaliśmy sobie sprawę, że to nie oni chcą coś u nas zmieniać, tylko my u nich. O uchodźcach mówimy w błędny sposób, że zabiorą nam miejsca pracy. Mówimy przecież o ludziach, którzy uciekają przed wojną domową.
-----------------------------------------------------------------------------
Niech biednym pomagają bogaci, czyli dlaczego to nie my powinniśmy pomagać, a powinno pomagać się nam
KOMENTARZ LESZKA WALIGÓRY
Gdy na początku tego roku poproszono kilku dziennikarzy o podsumowanie minionego roku, jeden z nich, ściśle związany z prasą katolicką, powiedział, że dla niego człowiekiem roku, osobą najlepiej reprezentującą chrześcijaństwo i o najbardziej chrześcijańskiej postawie była Angela Merkel. Bo pomagała uchodźcom. Powiedział to polski dziennikarz, w polskim radio - tym „publicznym”. Nikt, chyba, nie zaczął go w związku z tym wyzywać od wrogów narodu, zdrajców, zaprzańców, płatnych pachołków Berlina, ubeków czy resortowych dzieci (to taki już oklepany zestaw). A mniej więcej takie wyzwiska spotykają dziś każdą osobę, która ośmieli się mieć chrześcijańskie podejście do poszkodowanych przez los obcokrajowców.
Mam nadzieję, że podobne wyzwiska nie spotkają Macieja Pastwy, który w znacznie mniejszej skali, ale pomógł. Pomógł, hmmm, po chrześcijańsku. W biblijnym rozumieniu tego słowa: rozdał, co miał (może nie wszystko, ale sprzedaż mieszkania na pomoc innym - to niemały wyczyn) i pojechał pomagać. Można powiedzieć, że spełnił sztandarową wizję rządową, bo postanowił pomagać na miejscu. Choć różnica drobna, w Nepalu bomby nikomu na głowę nie spadają.
Powie ktoś: a po kiego diabła ten cały Pastwa jedzie do tego całego Nepalu, jak tu na miejscu rodacy pomocy potrzebują, przecież jesteśmy biednym krajem. Dlaczego mamy pomagać innym? Fakt, dużo w naszym kraju biedy, nierówności, ludzi chorych i zaniedbanych. Akurat szkół nie trzeba nowych budować, bo stać nas na marnotrawienie już wybudowanych. Ale najbogatsi nie jesteśmy. To czyż nie powinniśmy zapomnieć o innych i pomagać sobie sami? Przecież sami wciąż potrzebujemy pomocy. To Norwegowie, Niemcy i Francuzi dokładają do naszych dróg, funduszy obywatelskich i programów edukacyjnych.
Zamiast argumentów przytoczę liczby. PKB per capita - czyli produkt krajowy brutto na głowę mieszkańca w ciągu roku. W Niemczech: około 45 tysięcy dolarów. W Polsce: około 15 tysięcy dolarów. W Nepalu: około 700 dolarów.