Nergal: Ja też jestem aniołem. Tyle, że upadłym!
Nie po to się urodziłem, aby być owieczką w stadzie. Jestem kozłem. Czarnym w dodatku - mówi Adam Nergal Darski. Niepokorny artysta, od 25 lat związany ze znanym na całym świecie zespołem Behemoth. Nie lubi stać w miejscu. W nowym projekcie towarzyszy mu John Porter.
Ja mam na nazwisko Szatan, ale w duszy jestem aniołkiem. A ty?
To tak jak ja… Też jestem aniołem, tyle że upadłym.
Mówisz, że wierzysz w człowieka. To zmieniało się na przestrzeni lat?
Wspólnym mianownikiem wszystkich historii, którymi się zajmuję jest człowiek. Jego ból egzystencjalny, wzloty i upadki. Te doliny są najczęściej ciekawsze. Dlatego tak otwarcie, bez jakiejś kokieterii mówię o ciemności człowieka, o metaforycznym piekle, o archetypach upadłych i zbuntowanych, które są dla mnie po prostu zwyczajnie literacko ciekawsze. Pamiętasz pewnie taki serial „Dynastia”, który za komuny emitowany był na antenie telewizji. I nigdy nie mógł się skończyć.
Chcesz powiedzieć, że lubiłeś czarny charakter tego serialu czyli Alexis.
Jak chyba każdy! Krystle to było jakieś nieporozumienie. Ten balejaż na głowie, taka przezroczysta, nijaka postać… Nie było w niej nic co było w jakikolwiek sposób podniecające. Dobra do wyrzygania, praworządna, patrzysz na nią i umierasz z nudów. A te ciekawe numery były domeną Alexis, jej antagonistki. I za to właśnie wielki szacun dla tej postaci. Dlaczego ulubioną książką Polaków nie jest np. Biblia tylko „Mistrz i Małgorzata”? Lektura, w której głównym bohaterem jest diabeł robiący taki zamęt że na koniec człowiek staje się jego fanem. Dlatego diabła właśnie umieściłem jako motyw przewodni swojej twórczości i spowodowałem, że dziesiątki tysięcy, a może nawet setki tysięcy ludzi stały się jego fanami. Bo jest zwyczajnie bardziej ciekawy niż wszystkie anielskie stworzenia a tym samym, bliższy naturze ludzkiej….
Kochasz „Mistrza i Małgorzatę” ale Biblię też czytasz.
Oczywiście.
Są stereotypy, które narosły wokół twojej osoby. Bo część osób myśli sobie Nergal to ten co drze Biblię, bluźni i wyzywa, pokazuje środkowy palec systemowi… A tymczasem ty lubisz sprawdzać wszystko empirycznie. Nie negować tylko dla samej zasady.
Lubię mieć merytoryczny „background” do wszystkiego co robię. Nie znam oczywiście na wyrywki Biblii. Na wyrywki ją czytuję. Myślę, że jak będę za chwilę podchodził do tekstów na nową płytę, to znowu do niej wrócę. Bo od kilku albumów Behemotha jest to procedura obowiązkowa przy procesie twórczym. Ale Biblia nie jest jedynym źródłem moich inspiracji. Cały czas uczę się. Celem tego co robię, we wszystkich projektach, jest poznanie samego siebie. Jestem tutaj po to, aby dowiedzieć się kim jest Adam Nergal Darski. Mam naturę kontestatora. Naturę tego, który pyta, kwestionuje, zadaje pytania. Odrzucam dekalogi, czerwone książeczki, Biblię jako autorytet i wszelkie świętości, które za tym stoją. Bo tam nie ma nic, co jest mi bliskie. Mojej naturze. Dają jakiś zestaw gotowych odpowiedzi. Nie po to urodziłem się, aby być owieczką w stadzie. Jestem kozłem. Czarnym w dodatku (śmiech).
Coraz więcej jest takich osób, które deklarują, że w kościele bywają dwa razy w roku: w okresie świąt Bożego Narodzenia i świąt wielkanocnych. Zapytam więc co ty robiłeś, gdy inni chodzili święcić koszyczki do kościoła?
Zależy w jakim momencie życia. Mniej więcej do 13 roku życia jakoś się bujałem i udawałem, że chodzę do tego kościoła, chociaż od lat on mnie już kompletnie nie interesował. Moje ciało dawało mi sygnały, tylko nie potrafiłem ich wtedy odczytać, że to nie jest miejsce dla mnie. Ale chodziłem do kościoła z definicji. Wpisywałem się więc w jakąś definicję katolika. To było na granicy, gdy powstawał Behemoth i nagle otworzył się dla mnie nowy świat. Gdybyś mnie wtedy zapytała, to powiedziałbym:„tak, jestem katolikiem. Bywam w kościele czasami, nie myślę o tym za dużo, ale przyjmuję to wszystko”.
Postoję, „odfajkuję” i wyjdę.
Z okresu dzieciństwa pamiętam, że mój ojciec należał do partii, więc z definicji nie mógł w tym uczestniczyć. Był mocno fasadowy, stał „w rozkroku”, bo nie mógł klęknąć. To groziło wywaleniem z partii, a w dalszej konsekwencji pewnie jakimś ostracyzmem społecznym, którego może się obawiał. Nigdy o tym z nim nie rozmawiałem ale szanuję to kim był i w co wierzył, choć jest mi to obce. Od tamtego czasu ideały ojca się nieco zmieniły. A moja mama też później odrzuciła wszystko co bliskie kościołowi. Mam takie wspomnienia, będąc dzieciakiem, gdy rodzice kazali mi siedzieć cicho, nie puszczać muzyki, gdy ksiądz przychodził do domu. Wkurzało mnie to. Miałem 12-13 lat, Slayer leciał, ale ściszałem go dla spokoju, żeby nie prowokować. Natomiast nie chciałem widzieć tego księdza. Przyjmowałem wtedy termin „katolik”, ale już nie czułem potrzeby uczestnictwa w tych rytuałach. Ciało mówiło „nie”, ale umysł jeszcze tłumaczył, że to jest jakaś forma, tradycja, do której przecież przynależę. Aż pewnego dnia, mając chyba 14 lat, wywiesiłem na szyi odwrócony krzyż i powiedziałem: dość!
Jak bliscy to przyjęli?
Odbyłem wtedy bardzo emocjonalną rozmowę z rodzicami. Nie miałem jeszcze wiedzy, recytowałem wywiady swoich ulubionych „zbuntowanych” artystów. Ojcu to się nie podobało. Miałem łzy w oczach, tłumacząc, że to kim na prawdę jestem. Próbowałem wybronić swoje prawo decydowania za siebie. I bardzo szybko mi odpuścili. Wprawdzie przez moment wystraszyli się, że skręcę w złą stronę, że to się wiąże z jakąś patologią. Ale chwilę później zobaczyli, że mam pasję, że gram, realizuję się. Piłem czasami jak moi rówieśnicy, ale raczej towarzysko. Narkotyki mnie ominęły. Uczyłem się przyzwoicie, kontynuowałem edukację na studiach. Metal zawsze był mocno demonizowany w Polsce.
Zwłaszcza wtedy.
A w metalu jest taka mnogość fascynujących treści, że kiedyś rzuciłem wyzwanie osobom, uważającym metal za muzykę prymitywną. Powiedziałem: nie ma żadnego innego gatunku na świecie, który merytorycznie jest tak bogaty, którego treści mogą być tak różnorodne. Pop kojarzy się jednak z bardziej powierzchownymi tematami. Reggae to wiadomo słońce, pokój i sprzeciw wojnie. Punk pokazujący środkowy palec też raczej jest zerojedynkowy. W metalu porusza się sprawy socjalne, jest metal totalnie upolityczniony. Albo taki, który walczy niczym Greenpeace o dobro środowiska. Jest metal, który kręci się wokół tematów metafizyki, okultyzmu, spraw duchowych. Nawet jest metal chrześcijański! Są koncepcyjne zespoły, które zajmują się starożytnym Egiptem lub Rzymem i wszystkie płyty mają podporządkowane temu tematowi. Czytasz ich elaboraty jak podręcznik. Uczą, edukują. Mógłbym gadać o tym godzinami i do każdej kategorii dać po kilka przykładów i nazw. Ten metal spowodował, że bardzo zacząłem wchodzić w historię. Dlatego wczesny Behemoth miał background mocno historyczny. Być może dzięki metalowi wybrałem kierunek studiów i skończyłem historię. Dzięki metalowi zacząłem interesować się literaturą. W trzeciej klasie liceum nagle okazało się, ze jestem jednym z czołowych polonistów. Najbardziej aktywnych i udzielających się.
A miałeś się stoczyć.
A miałem się stoczyć. Dużo jest tych stereotypów, a metal cudownie się broni. Przy tym jako nisza, mam wrażenie, że jest nie do ruszenia. Są gatunki otwarte na nowe, a są też gatunki radykalne, zacietrzewione jak PiS, które się nie zmieniają. Wchodzisz w metal i masz wszystko co chcesz. Szwedzki stół!
Z Johnem Porterem w nowym wspólnym projekcie Me And That Man, którego efektem jest płyta "Songs Of Love And Death", też przełamujecie jakieś stereotypy?
Tak. Myślę, że wiele. Łączy się stare z młodym...
Albo stare ze starszym?
(śmiech). Łączy się ogień i woda, dwa przeciwne bieguny, inne światy. Nie wziąłem sobie do współpracy rówieśnika, zajmującego się tą samą muzyką, tylko faceta, który po pierwsze jest ikoną polskiego rocka. Faceta, który „zjadł zęby” na tych brzmieniach, pamiętającego historię muzyki rockowej. Kiedy siadamy czasami przy jakimś alkoholu i John zaczyna opowiadać, to słucham go jak małe dziecko, z szeroko otwartymi oczami. A John wspomina jak widział Janis Joplin, albo Jimi Hendrixa, pierwsze koncerty. To są stereotypy. Metalowiec, o którym mówi się, że to zakuty łeb, jednak może wejść do innej rzeki i spróbować. Nie wiem czy jestem dobry w tym co robię. Ale jestem szczery. Nawet jeśli ludziom nie podoba się to co robię, to i tak dużo szacunku otrzymuję za podjęcie tych prób. Nie jestem niczyim niewolnikiem, a zwłaszcza swojego wizerunku. Na tym sztuka polega.
Nie dość, że John Porter mógłby być raczej twoim ojcem, to na dodatek lepiej śpiewa od ciebie.
To na pewno (śmiech). Ja powinienem prowadzić go przez ulicę, a tymczasem to on prowadzi mnie w tym zespole. Taki jest podział ról.
Kto na kogo wpadł?
Ja zadzwoniłem do Johna z propozycją, by się spotkać. Miałem pomysł w głowie, aby usiadło obok siebie dwóch facetów z gitarami i coś razem porzeźbiło. Efektem tej historii jest płyta. Nie ukrywam, że jak pojawia się jakaś ciekawa idea, to po prostu za nią idę. Intuicja mi podpowiada, by tak zrobić. Tak było też w przypadku Johna Portera. Nie było planu, menedżera. Fajne jest to, że Me And That Man powstał organicznie, z naszej potrzeby zagrania minimalistycznych, prostych i naturalnych dźwięków. To wszystko, łącznie z głosem i gitarami, miało być surowe. Czułem, że John może być dobrym partnerem w tej podróży. Nie pomyliłem się.
I zastąpiłeś Anitę Lipnicką u boku Johna.
John z uśmiechem na twarzy zwykle mówi: „no tak, tylko Anita jest jednak trochę ładniejsza” (śmiech). I pięknie śpiewa. A ja po prostu opowiadam mroczne historie swoim naturalnym głosem.
Trudno było ci się przestawić z krzyku do śpiewania. To inny rodzaj ekspresji.
Było trudno. Ludziom wydaje się, że krzyk nie jest czymś naturalnym, a moja definicja jest dokładnie odwrotna. Nie musisz być mamą, by wiedzieć, że gdy rodzi się dziecko, to pierwsze co robi? Krzyczy. Nie musisz być antropologiem, żeby wiedzieć, że pierwszy człowiek, gdy wyszedł z jaskini, nie recytował „Roty” tylko krzyczał. Bo tak komunikował się ze światem. Krzyk jest najbardziej pierwotną formą komunikacji człowieka z drugim człowiekiem i ze światem. Dopiero później nauczyliśmy się mówić, nadaliśmy temu języki. Zespół Behemoth przez 25 lat krzyczy i zamierzam tak krzyczeć jeszcze przynajmniej przez dziesięć kolejnych lat. Bo to bardzo naturalne dla mnie. Atawistyczne i organiczne. Teraz mam Johna Portera. Jeśli go obserwujesz, to wiesz, że John na scenie śpiewa i gra w specyficzny sposób...
Jakby mu się nie chciało tego robić.
Dokładnie tak. To jest coś, czego wielu muzyków mogłoby się uczyć. On występuje z taką nonszalancją, luzem. Podoba mi się to. Ja mam w głowie matematykę jeśli chodzi o granie z zespołem Behemoth. Bo jednak jest to heavymetal. Bardzo matematyczny, kwadratowy. A to co robi John jest z kolei dynamiczne i zależne od naszych warunków. W moim zespole potrzebuję być zawsze na tysiąc procent. A John potrafi przyjść na próbę i powiedzieć: „sorry, źle spałem, wróciłem z jakiegoś koncertu, nie jestem w formie”. Po jednej próbie można powiedzieć „wow”, a na kolejnej stoi, zapomina słowa, jest nieobecny… Fajne jest to, że John nie wstydzi się tego pierwiastka ludzkiego w muzyce, który jest niedoskonały. To czego ja uczę się w Me And That Man, to dawanie sobie przyzwolenia na niedoskonałość, do której mam prawo jak każdy inny człowiek. Uknułem metaforę, że Behemoth jest jak pendolino: skuteczne, szybkie, z punktu A do punktu B.
Zaś Me And That Man to bardziej „osobówka”?
Nie, to taki stary tramwaj na Pradze, do którego można się przesiąść (śmiech). Trzęsie, jedzie wolno, nie za bardzo wiadomo czy dojedzie na miejsce. Ale jest ekscytujący. I jest dużo więcej czasu, by doświadczać nowych rzeczy, w różnych okolicznościach. Cała płyta opiera się na bluesie, mimo że flirtuję sobie z innymi gatunkami.
Na waszej płycie można doszukać się inspiracji takimi artystami jak Nick Cave czy zespół Swans, który zresztą w tym roku będzie jedną z głównych gwiazd katowickiego OFF Festivalu. Widziałbyś siebie na tej imprezie?
Bardzo bym chciał, ale fizycznie nie będzie mnie w kraju, bo wtedy gram dużą trasę w Stanach Zjednoczonych ze Slayerem.
Slayer czyli jedna z tych kapel, które znajdują się od lat na szczycie, współpraca z tą kapelą to marzenie wielu artystów, często będąca punktem odniesienia. A ty jedziesz z nimi na dużą trasę. Jak do tego doszło?
Za mną stoi 25 lat ciężkiej pracy. Kariera to słowo, które łatwo wypowiadamy i od razu w głowie wyświetla nam piękne obrazy, z okładkami i pewnie dużą ilością pieniędzy. Tak naprawdę widzisz teraz przed sobą człowieka pełnego pasji, który po prostu zapierd…..na swój sukces. Nie brałem żadnych jeńców po drodze, nie szedłem na żadne kompromisy. To ta determinacja, miłość i bardzo jasny cel doprowadziły mnie do tego, że robię rzeczy, które są marzeniami dzieciaka, którym byłem, i pewnie po części nadal jestem. A także kolegów, których mam w zespole Behemoth. Mamy nowy management, który zajmuje się też Me And That Man. Zaczęło się właściwie od tego projektu. Byli zainteresowani współpracą. Ale myślę, że mieli plan, by do Behemotha też się dobrać. Jednocześnie dostaliśmy też ofertę od mojej koleżanki z Los Angeles, która jest menedżerką Slayera. W tym samym czasie do mnie napisała czy możemy się spotkać. Ta oferta wisiała już wcześniej w powietrzu.
Mieli was na oku.
Tak. Tym bardziej, że nasze drogi ze Slayerem krzyżowały się już kilka razy. Zagraliśmy razem już wiele lat temu, dzieliliśmy też scenę w Stanach Zjednoczonych. Pamiętam, że nieżyjący już niestety Jeff Hanneman wpadł kiedyś do nas do busa, szybka impreza i poleciał dalej, Kerry King chyba już mnie rozpoznaje. Kiedyś podszedłem do niego w Los Angeles, miałem w dłoni płytę Slayera „Christ Illusion” z 2006 roku i zaczepiłem go, gdy stał z jakąś dziewczyną. Mówię do niego: „jestem twoim fanem, czy mógłbyś mi podpisać płytę?”. On zgodził się od razu. A dziewczyna Kinga do mnie mówi: „Ty jesteś Nergal? Mogę wziąć od ciebie autograf?”. Kerry uśmiechnął się, bo okazało się, że jego dziewczyna jest wielką fanką zespołu Behemoth. Zdarzały się więc różne śmieszne sytuacje. Ale najważniejsza w tym wszystkim była pewna konsekwencja. Pracy, krok po kroku, udowadniania swojego statusu. Bardzo cieszę się z tych rzeczy, które teraz się dzieją, wiem co za tym stoi.
Nigdy nie odbiła ci „sodówka”?
Miewałem trudne okresy w życiu. Bywałem ciężki także w relacjach interpersonalnych. Ale nauczyłem się pracować i szanować ludzi, którzy są dla mnie ważni, współtworzyli lub współtworzą to kim teraz jestem. Nie mam już problemu mówić o miłości do nich, być im wdzięcznym, dziękować. Dojrzałość chyba przyszła. Miewałem okresy, że potrafiłem być albo chamem, albo butnym, aroganckim facetem. Kiedy potrzeba to jestem dzisiaj taką osobą ale to raczej rzadkość.
Jak powiedział Albert Camus: „Buntuję się więc jestem”.
Tak. To jeden z cytatów, które mnie ukształtowały. Uwielbiam mądrych ludzi, którzy inspirują mnie mądrym słowem.
***
Me And That Man
Zapowiadana od dawna kolaboracja Nerga-la, lidera Behemotha, oraz weterana polskiej sceny rockowej, Johna Portera, ujrzała światło dzienne 24 marca. Płyta „Songs of Love and Death” (Wydawca: Agora/Cooking Vinyl) to mieszanka bluesa, rocka i alternatywy, a wśród swoich inspiracji twórcy wymieniają takich artystów, jak Johnny Cash, Nick Cave, Mike Ness i Tom Waits.