Nie myślałam o emigracji
Panieńskie nazwisko: Schütz. Ur. 22.04. 1955 r. w Olsztynie. W latach 1974-1978 studiowała w Studium Wokalno-Aktorskim przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Śpiewała z Budką Suflera, Stalowym Bagażem, T. Nalepą i grupą Mafia. Wydała 7 płyt. Grała w filmach i serialach. Izabela Trojanowska dla jednych jest Moniką z serialu „Klan”, dla innych - gwiazdą piosenki, śpiewającą takie hity, jak „Tyle samo prawd ile kłamstw”, „Wszystko czego dziś chcę”, czy „Pieśń o cegle” Wraca na scenę z nowym albumem - „Na skos”.
Postrzegamy Panią jako aktorkę - dzięki występom w „Klanie”. Tym razem wraca Pani jednak do śpiewania. Skąd ten pomysł?
Od wydania poprzedniej płyty minęło pięć lat. I już przyszedł czas na nagranie następnej. Dobrze, że tego samego zdania był Janek Borysewicz z Lady Pank - bo nagraliśmy ją wspólnie.
Jan Borysewicz był w składzie Budki Suflera, kiedy w 1980 roku nagrywała Pani z tym zespołem swoje pierwsze przeboje.
Nie inaczej. Pamiętam, jak wpinał gitarę w konsoletę i grał swoje partie.
Jak to się stało, że młoda aktorka występująca w Warszawie podjęła współpracę z rockowymi weteranami z Budki Suflera?
Kiedy jesteśmy młodzi, poszukujemy nowości. Ja miałam wtedy piosenki aranżowane w Warszawie przez innych muzyków. Ale nie brzmiały one tak nowocześnie, jak chciałam. Wspólnie z mężem wpadliśmy wtedy na pomysł, aby zajął się tym dobry rockowy zespół, a ponieważ Marek pochodzi z Lublina, zasugerował, że mogłaby to być Budka Suflera. Na szczęście muzycy znaleźli chęci na podjęcie się tego zadania. Czas pokazał, że stało się to, o czym marzy każdy artysta: w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu spotkały się odpowiednie osoby.
Była Pani pierwszą polską piosenkarką, która pokazała się w strojach zgodnych z duchem nowofalowej epoki: czarna garsonka i wąski krawat, a do tego krótkie włosy i postrzępiona grzywka. To były Pani pomysły?
Proszę sobie przypomnieć, jakie to były czasy. W roku 1980 nie było nic w Polsce - a już o garsonkach z wielkimi ramionami, modnymi na świecie, można było tylko pomarzyć. Całe szczęście, że mam zdolności manualne i potrafiłam sama sobie coś zaprojektować i uszyć. Resztę rzeczy przywiozłam z Zachodu.
Szybko stała się Pani idolką młodzieży. Jak Pani sobie radziła z fanami?
Koczowali na mojej klatce schodowej i wypisywali gwoździem lub długopisem na ścianach listy miłosne. Sąsiedzi bardzo się tym denerwowali - co oczywiście rozumiałam, bo chcieli mieć czysty blok. Administracja osiedla wymuszała więc na mnie niemal co tydzień malowanie klatki. To był kłopot, ale z drugiej strony bardzo mnie to cieszyło, ponieważ czułam, że ci młodzi ludzie są mi autentycznie oddani.
Jak przyjmowało Panią wówczas środowisko muzyczne?
Koledzy odnosili się do mnie bardzo dobrze. A koleżanki, z tego, co mówił dyrektor mojego teatru, Witold Filler, odwiedzały go regularnie raz lub dwa razy dziennie, składając na mnie donosy typu: „Dopiero przyszła, a gra główne role. Co to ma być?!”. Dyrektor wtedy odpowiadał: „Ale teatr jest na własnym rozrachunku i musi się sam utrzymywać. Na Trojanowską przychodzą tłumy”. Dlatego dostawałam jako pierwsza scenariusze i mogłam wybierać role, którymi chciałam się zająć.
Dlaczego, mimo dobrej passy, zakończyła Pani współpracę z Budką Suflera?
Dzisiaj myślę, że to był najlepszy mariaż. Ale wtedy byłam bardzo młoda i ciekawa innych gatunków muzyki. Chciałam zobaczyć, co będzie, jak zaśpiewam jeszcze mocniejszego rocka. Stąd występy z grupą Stalowy Bagaż. I kiedy wystąpiliśmy w Opolu z piosenkami „Na bohaterów popyt minął”, czy „Pieśń o cegle”, odnieśliśmy wielki sukces. Do dzisiaj jestem o te utwory proszona na koncertach.
Zmieniły się też teksty Pani piosenek, bo stały się bardziej polityczne. To był efekt Pani wsparcia dla Solidarności?
Zdecydowanie tak. Jeśli wtedy ktoś jeździł za Żelazną Kurtynę, widział, że tam ludzie żyją w zupełnie innych warunkach niż my wtedy. Tam każdy mógł żyć jak chciał, w sklepach bez problemu można było dostać tak ważne wtedy dla nas oryginalne dżinsy i dobre płyty. A tu nawet tłuste mleko można było kupić tylko na kartki, jeśli kobieta była akurat w ciąży. Nic więc dziwnego, że ludzie buntowali się przeciw temu. My też chcieliśmy normalnie żyć.
Spotykały Panią wtedy jakieś nieprzyjemności ze strony władz, czy cenzury?
Kiedy pojawiłam się w Opolu, aby zaśpiewać „Pieśń o cegle”, byłam ubrana w strój, jaki nosili członkowie ZSMP. I oczywiście jeden lokalny oddział tego związku - z Krakowa właśnie - zaprotestował, twierdząc, że zbezcześciłam ich mundur, nakładając na czerwony krawat korale.
Zdecydowała się Pani wtedy na emigrację?
Nie myślałam, że to będzie emigracja. Pojechałam na koncerty do Holandii, które zostały zamówione, kiedy jeszcze śpiewałam z Budką Suflera. Przypadek sprawił, że w tym samym czasie mój mąż, który pracował wtedy w PAN-ie w Warszawie, dostał zaproszenie na wykłady w Niemczech. I wyszło na to, że wyjeżdżamy na Zachód w tym samym czasie. „Pewnie nie wrócicie” - mówili znajomi. Ja się jednak wcale nad tym nie zastanawiałam. Ale faktycznie wiele złego działo się wówczas wokół mnie: nie dość, że miałam kłopoty z cenzurą, to jeszcze okradziono nasze mieszkanie na Powiślu, które zostało totalnie wyczyszczone przez szajkę udającą fanów. To wszystko było dla mnie jak zimny prysznic. Musieliśmy zaczynać wszystko od początku.
Próbowała Pani zaistnieć jako piosenkarka na Zachodzie?
Nie. Miałam tam rodzinę - mamę i braci - za którymi bardzo tęskniłam. Pojechałam więc ich odwiedzić. W tym czasie odmówiono mi przedłużenia polskiego paszportu - stwierdziłam więc, że odpocznę za granicą. Skupiłam się na rodzinie.
Jak Pani odebrała Polskę po powrocie na początku lat 90.?
To była moja Polska, ale bardzo zmieniona. Nie wiedziałam na początku, jak się w niej odnaleźć. Uświadomiłam sobie, że wyjeżdżając z Polski, skazałam się na niepamięć. Bo za karę zostałam wykasowana z radia i telewizji. Pamiętali mnie tylko ludzie starsi, którzy uczestniczyli w koncertach na początku lat 80.
W końcu odnalazła Pani swoje miejsce w nowej Polsce: okazała się nią rola Moniki Ross w serialu „Klan”. Kiedy decydowała się Pani na to w 1996 r., spodziewała się Pani, że będzie grać tę postać aż dwadzieścia lat?
Nie miałam zielonego pojęcia. Na początku podpisałam umowę na trzy odcinki, a potem - podpisywaliśmy ją co trzy miesiące. Jak to się ma do dzisiejszych dwudziestu lat? Widzowie jednak nas pokochali, bo „Klan” był pierwszą taką długą polską telenowelą.
Szkoda, że kino czy telewizja nie ma dla Pani innych propozycji.
Nie tylko dla mnie. Mało w Polsce kręci się dobrych filmów z prawdziwego zdarzenia. A jeżeli już powstają, to gra w nich ciągle ta sama ekipa.
Pani córka Roksana urodziła się w Berlinie i tam nadal mieszka. Nie ciągnie jej do Polski?
Roksana była od urodzenia mocno do mnie przywiązana. Spędzałyśmy ze sobą każdą chwilę. Z czasem wsiąkła w tamto środowisko, a ja nie widziałam sensu, żeby ją z niego wyrywać. Chodziła do najlepszych szkół, pozwalałam jej współdecydować o sobie i myślę, że podejmowała dobre decyzje. To w życiu ważna umiejętność.
Nie szkoda Pani, że Roksana nie poszła w Pani zawodowe ślady?
Zupełnie nie. Uprawianie mojego zawodu oznacza całkowity brak życia prywatnego. Oczywiście kocha śpiew i taniec, gra na dwóch instrumentach, ale zajmuje się tym hobbystycznie. Na co dzień studiuje prawo, jest już na trzecim roku.
Rozpadło się Pani małżeństwo. Tyle Państwo ze sobą przeżyli. Co zawiniło?
Odległość. Ja tu, Marek w Berlinie. Z tym, że właściwie nasze małżeństwo się nie rozpadło, bo nie wzięliśmy rozwodu. Marek jest świetnym ojcem. Mamy ze sobą dobry kontakt, bo to przyjaźń zawsze była podstawą naszego związku.
Rozmawiał Paweł Gzyl