Rozmowa z prof. Filipem Musiałem, historykiem z Instytutu Pamięci Narodowej, o tym, czy można ufać esbeckim teczkom.
- Ile teczek tajnych współpracowników przeszło przez Pana ręce?
- Nigdy nie liczyłem, ale na pewno kilkaset.
- Na ile sfabrykowanych dokumentów się Pan natknął?
- To zależy, co przez to rozumieć. Rzeczywiście, czasem - choć rzadko - pojawiają się dokumenty, które zostały sfałszowane przez funkcjonariuszy SB, po to, aby wprowadzić w błąd przełożonych. Chodzi głównie o próby wyłudzenia pieniędzy z funduszu operacyjnego. Mam na myśli sytuacje, w której źródło nie pobiera wynagrodzenia, a funkcjonariusz potwierdza wypłatę, albo wynagrodzenie jest podwyższane i dzielone między oficera prowadzącego a tajnego współpracownika. Takich sytuacji nie było jednak wiele. Najczęściej były one zresztą wykrywane w toku procedur kontrolnych. Często do ujawnienia dochodziło podczas zmiany oficera prowadzącego albo podczas spotkań kontrolnych, w których brali udział przełożeni funkcjonariuszy operacyjnych. Bywało, że niepokój przełożonych budziły efekty pracy, nieadekwatne do wypłacanych honorariów.
- Zetknął się Pan z fałszowaniem podpisów pod zobowiązaniami o współpracę?
- Nigdy. Nie natknąłem się też na opis takiego przypadku w literaturze naukowej. Takie sugestie pojawiają się w obiegu publicystycznym. Owszem, słyszałem takie sugestie. Wynikają one z tego, że na akta SB patrzymy jako na zamkniętą archiwalną całość, która nie służy dziś niczemu oprócz badań naukowych. Ale musimy pamiętać do czego pierwotnie służyły osobowe źródła informacji i jak wyglądała codzienność funkcjonariuszy operacyjnych. Z tej perspektywy koncepcja fikcyjnego źródła informacji jest całkowicie irracjonalna. Każdy tajny współpracownik był werbowany do konkretnego celu i do tego celu był wykorzystywany. W jego środowisku działały najczęściej również inne źródła informacji. Co tydzień na biurko funkcjonariusza spływały informacje z wielu źródeł - osobowych i rzeczowych. Efekty swojej pracy funkcjonariusz przedstawiał zwierzchnikom, którzy oceniali te działania i decydowali o kierunkach prac. Każde źródło fikcyjne szybko zostałoby wykryte.
- Mieliśmy jednak do czynienia z próbą fabrykowania dokumentów na Lecha Wałęsę.
- To inna sytuacja. Tamte dokumenty zostały sfabrykowane w ramach operacji dezinformacyjnej, która miała wprowadzić w błąd Komitet Noblowski. Operacja była dokumentowana i wiadomo, że miała polegać na fikcyjnym przedłużeniu współpracy. Niestety, w komentarzach często miesza się wątki.
- Nie wszystkie informacje od TW są pisane odręcznie. Funkcjonariusze mogli więc „pompować” donosy.
- Z historycznego punktu widzenia najbardziej wiarygodny dokument to ten wytworzony przez źródło. Dużą wiarygodność mają stenogramy spisywane z taśmy oraz informacje dyktowane przez źródło. W przypadku informacji spisanych przez funkcjonariuszy po spotkaniu precyzja może być mniejsza, ale pamiętajmy, że spisywano informacje, które miały być przydatne w codziennej pracy operacyjnej. Ich „pompowanie” nie przynosi funkcjonariuszowi żadnych korzyści.
- Lech Wałęsa, podobnie jak wiele innych osób uwikłanych we współpracę z SB, mówi o grze, którą prowadził ze służbami. Na ile realna była taka gra?
- Nie można wykluczyć, że część osób rzeczywiście miała taką intencję. Na dłuższą metę nie było to jednak możliwe. Po jakimś czasie oficer prowadzący, analizując informacje, wyraźnie widział, że jego źródło unika pewnych tematów. W takiej sytuacji albo dochodziło do rozmowy ostrzegawczej, albo posiłkowano się bardziej delikatnymi działaniami, tak aby źródła nie spłoszyć, a osiągnąć informacje. Praca z TW w dużej mierze opierała się na analizie psychologicznej. Było wiele metod, żeby wiązać ze sobą źródło.