Nie powinno się operować pacjentów, których się zna
Rozmowa z dr. Januszem Konstantym-Kalandykiem, kardiochirurgiem z Oddziału Klinicznego Chirurgii Serca, Naczyń i Transplantologii Szpitala im. Jana Pawła II w Krakowie. Chirurg powinien robić minimum 100 operacji rocznie, żeby być „wyoperowanym”. Trzeba ćwiczyć ruchy, żeby wykonywać je sprawnie, płynnie - wyjaśnia nasz rozmówca.
Czy serce może pęknąć z żalu?
Dr Janusz Konstanty-Kalandyk: Może. Żal jest związany z emocjami. Duże emocje prowadzą do wzrostu ciśnienia, a to z kolei może skutkować zawałem. Jednym z powikłań po zawale jest właśnie pęknięcie serca: pęknięcie przegrody międzykomorowej, wolnej ściany. Więc coś w tym ludowym powiedzeniu jest.
Dlaczego serce jest postrzegane jako ośrodek uczuć?
Bo jeśli są w nas silne uczucia: nienawiść, miłość, jeśli człowiek jest zakochany albo zdenerwowany, to jednym z objawów jest mocne bicie serca. Mówi się nawet, że komuś szybciej do kogoś bije serce. Patrząc na to medycznie, a nie metafizycznie: kiedy człowiek mocno coś przeżywa, uwalniają się hormony, które powodują przyspieszenie akcji serca. To raczej głowa jest miejscem, gdzie są emocje, a serce jest ich odzwierciedleniem. Choć tak naprawdę nie wiadomo, czy dusza jest w głowie, sercu, czy gdzieś nad nami.
Potrafi Pan na na serce patrzeć romantycznie, czy to dla Pana tylko pompa tłocząca krew?
Na sali operacyjnej nie mam czasu na takie rozważania. Chirurg musi być skupiony na tym, co robi, jego głowa nie może być zaprzątnięta innymi myślami. Dlatego nie powinno się operować ludzi, których się dobrze zna. Bo wtedy emocje zaczynają się uwalniać. To nie jest tak, że nikt z mojej rodziny nie może liczyć na to, że go zoperuję. Ale staram się tego unikać. Operowałem ciotkę przyjaciółki, czy ojca znajomego i kosztowało mnie to sporo zdrowia. Rodziców, najbliższej rodziny nie wyobrażam sobie operować. Wchodząc na salę operacyjną, problemy trzeba zostawić za drzwiami.
I tak się da?
O, to są lata pracy! Człowiek się nie rodzi z tymi umiejętnościami, trzeba je trenować. I chociaż próbować zapanować nad głową. Nie zawsze się udaje oddzielać pracę od domu. Trudno zapomnieć w ciągu minuty, że się operowało pacjenta, że był w ciężkim stanie, umierający. Żona już potrafi rozpoznać, że kiedy jestem w domu, niby normalnie rozmawiam, to moja głowa nadal jest na sali operacyjnej. Mówi wtedy: wyjdź już z tego szpitala. W domu jest więcej czasu, człowiek zaczyna myśleć, analizować.
Często dzwonię do szpitala, pytam o stan pacjenta. Nie da się zupełnie odciąć. Mam wspaniałą żonę, która to rozumie, nie próbuje z tym walczyć. Jest stomatologiem. Czasem siadamy i opowiadamy sobie wzajemnie o tym, co było w pracy. To też jest jakiś sposób, by sobie poradzić z emocjami, przejść trudne sytuacje. Fajnie mieć kogoś, z kim można pogadać, kto cię wysłucha.
Inne sposoby, aby się zrelaksować?
Lubię sobie obejrzeć durną komedię. Gram w tenisa, jeżdżę na rowerze z moją 8-letnią córką. Przez 15 lat grałem w koszykówkę, w liceum, później na studiach zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Sport zawsze był w moim życiu. Wysiłek jest dobrym sposobem, aby nie myśleć, pozwolić odpocząć umysłowi.
Co jest dla Pana najtrudniejsze w pracy?
Rozmowa z rodziną pacjenta, którego nie udało się uratować. Trudno stanąć oko w oko z ludźmi, którzy właśnie stracili kogoś bliskiego. Ale lekarz jest lekarzem, a nie cudotwórcą. Możemy zrobić tylko to, co według najlepszej praktyki lekarskiej powinno być zrobione. Zdarza się, że człowiek w bardzo ciężkim stanie, przywieziony w ostatniej chwili, po bardzo trudnej operacji, gdzie wiele rzeczy idzie nie tak, żyje i ma się dobrze. A czasem pacjent, który przychodzi do planowego zabiegu, umiera.
Jak się zastanawiam nad tym, to dochodzę do wniosku, że jednak nie wszystko od nas zależy. Może po prostu tak miało być? Gdzieś na górze wynik tej operacji już wcześniej był zapisany? Co nie znaczy, że można się poddawać. Ja całą operację w głowie wielokrotnie później przeprowadzam od nowa. Przypominam sobie krok po kroku, analizuję, co się działo, jakie decyzje podejmowaliśmy. Trochę trwa, zanim sobie to poukładam. Ale trzeba iść dalej, następnego dnia mam kolejne dwie operacje, muszę mieć pustą głowę, aby pacjentów nie narażać.
Co Pan mówi pacjentowi przed zabiegiem?
Muszę go poinformować, jaką zastawkę planuję mu wszczepić, uprzedzić, że zastawka mechaniczna wiąże się z zażywaniem leków przeciwzakrzepowych do końca życia. A z kolei zastawkę biologiczną po 10-15 latach trzeba będzie wymienić. Tłumaczę na przykład, że zamierzam pobrać mu żyłę, żeby wiedział, że będzie miał bliznę. Albo, że chcę zrobić zabieg małoinwazyjny, tylko niewielkim cięciem z boku. Był raz pacjent zakwalifikowany do dwóch bajpasów. Standardowo pobieramy jedną tętnicę z klatki piersiowej, drugą z żyły w nodze.
Ja użyłem obu tętnic z klatki piersiowej. Zabieg trudniejszy, ale wyniki długoterminowe lepsze. To był młody chłopak. Po zabiegu pytał, skąd mu ten bajpas wziąłem. Na oddziale dalej miał wątpliwości: że wszyscy mają ciętą nogę, a on nie. Później jego żona mnie o to pytała, przyszła też siostra, że czytała w internecie i brat musi mieć bliznę na nodze. Przez cały pobyt pacjenta tłumaczyłem, skąd ja wziąłem tę tętnicę. I nie jestem przekonany, czy mi tak do końca uwierzył.
Dziś ludzie dużo czytają. Są wyedukowani. Jeszcze parę lat temu pytali: jaka jest szansa, że przeżyję? A dziś bywa, że przychodzą z gotowym planem leczenia, który ja mam wykonać. Na przykład mówią, że chcą mieć zabieg małoinwazyjny, wykonywany przez tętnicę udową. A nie wiedzą, że ta metoda ma swoje minusy, obciążenia, jest obarczona ryzykiem powikłań. Trudniej im wytłumaczyć, że akurat dla nich nie jest to najlepsze.
Zawsze chciał Pan zostać lekarzem?
To się zaczęło w dzieciństwie, miałem może 8 lat. Ścigałem się z dziewczyną na rowerze. Kto będzie pierwszy. Byłem pierwszy, tylko że spadłem z roweru i złamałem rękę. Poszliśmy z mamą na zmianę gipsu do szpitala w Prokocimiu, wielki Instytut Pediatrii, polsko-amerykański, lata 80. Pamiętam jak dziś: poradnia chirurgiczna dla dzieci, mnóstwo ludzi. Siedzimy, czekamy. Pani doktor wchodzi, wychodzi, w końcu nas poprosili. Lekarka zapytała: a ty kim chcesz być? Lekarzem. A dlaczego? Na co odpowiedziałem, że po pierwsze dlatego, że tutaj są straszne kolejki i ja chcę zrobić tak, żeby ich nie było. Po drugie, tutaj ludzie wchodzą bez kolejki, i to też trzeba zmienić.
Z jednej strony lekarz musi być odważny, iść do przodu. A z drugiej - powinien znać swoje granice.
Pani się zrobiło głupio, zaczęła przepraszać. Mama całe życie mi to później wypominała. Poszedłem do II LO, nastawionego na biologię i chemię, bo medycyna cały czas mi chodziła po głowie. Na studiach już wiedziałem, że nie mogę zostać internistą, siedzieć za biurkiem i pisać recepty, bo bym zwariował. Przyjaciel namówił mnie, żeby iść do studenckiego koła kardiochirurgicznego. I tak już zostało.
Co Panu rekompensuje trudy tego zawodu?
Pacjenci, którzy mówią, że dzięki operacji wreszcie mogą normalnie funkcjonować, pójść do kościoła, do sklepu. Nierzadko rzucają mi się na szyję, dziękują. Dobre, szczere słowo jest dużą rekompensatą. Poza tym jestem człowiekiem, który nie lubi siedzieć w miejscu, lubię, jak się coś dzieje, potrzebuję tej adrenaliny, emocji. Zrobienie operacji to wyzwanie, takie coś, że człowiek ma ambicję, aby zrobić to dobrze. Staram się wprowadzać nowe techniki, żeby nie zostać w miejscu. I jak się komuś uratuje życie, to jest duma, że potrafiłem to zrobić.
Kiedy przyszła świadomość, że uratował Pan komuś życie?
To nie tak, że po studiach od razu staje się przy stole i operuje. Robi się jedno zespolenie, drugie, stopniowo, kolejne etapy. Pierwsze 150 zabiegów do specjalizacji wykonuje się pod okiem opiekuna. Taki pierwszy zabieg , w pełni samodzielny, kiedy to ja decyduję, co się dzieje, był już po specjalizacji. Przyjechała pacjentka z pękniętym sercem, po zawale, 80 lat, w dramatycznym stanie. Operacja trudna. Zdawałem sobie sprawę, że w związku z towarzyszącymi obciążeniami może umrzeć.
A ona przeżyła. Ale tak namacalnie człowiek jest w stanie zobaczyć, że uratowaliśmy komuś życie, w programie ECMO - leczenia hipotermii głębokiej. Wjeżdża pacjent na stół operacyjny, na „masażu” serca, troszkę już za granicą życia i śmierci, z medycznego punktu widzenia nie żyje: serce mu nie bije, nie oddycha. Podłączam ECMO i wraca ciśnienie, zaczyna bić serce, temperatura ciała rośnie. Na drugi dzień ten pacjent ze mną rozmawia. W parę minut odwracamy kartę, los człowieka.
Jaki postęp zrobiła kardiochirurgia?
Mój najstarszy pacjent miał 88 lat. Jak przychodziłem do pracy, pacjent, który miał 80 lat, nie był w ogóle brany pod uwagę do operacji. Nikt by się na to nie zgodził. Operujemy trudniejsze przypadki, bo pacjenci są starsi, mają więcej chorób towarzyszących. A mimo to ryzyko operacyjne maleje. Przy chirurgii wieńcowej, przy planowych zabiegach, wynosi ok. 1 proc. Dziś nie ma czegoś takiego jak limit wieku. Oczywiście oceniamy ryzyko operacji. Wiemy, ile dana choroba się rozwija, ile pacjent może z nią żyć. Musimy się zastanowić, co jest większe: szansa, że umrze na stole operacyjnym, czy jeśli nie będzie operowany.
Ale sam Pan mówił, że wielu rzeczy nie da się przewidzieć. Kieruje się Pan wtedy sercem czy głową?
Bardziej do mnie, jako do lekarza, przemawia szkiełko i oko, tak na 90 proc. Ale jest te 10 proc., kiedy coś mówi mi: spoko, będzie dobrze. Jako lekarz muszę podejmować decyzje w oparciu o merytoryczne przesłanki. Emocje, chęć pomocy, ulżenia pacjentom są ważne. Ale lekarz musi być opanowany, potrafić ocenić swoje umiejętności. Z jednej strony trzeba być odważnym, iść do przodu. Z drugiej - trzeba znać swoje granice.
Zawał to najgroźniejsza choroba serca?
Nawet nie sam zawał, tylko to, do czego ten zawał może w konsekwencji doprowadzić: do pęknięcia serca, przegrody międzykomorowej. Ale akurat w Krakowie, w Małopolsce, bardzo sprawnie działa system leczenia zawałów. Pacjent ma duże szanse na przeżycie. Kluczem jest to, by pomoc dotarła szybko, tylko wtedy jest skuteczna. Drugim stanem obarczonym bardzo dużą śmiertelnością, rzędu 50 proc. w ciągu 24 godzin, jest tętniak rozwarstwiający aorty. Wzrost ciśnienia powoduje, że tętniak pęka. Zresztą, nadciśnienie tętnicze jest czynnikiem ryzyka wielu chorób: zastawek, stenozy aortalnej, wieńcówki. To choroba cywilizacyjna naszych czasów.
Co jest gorsze dla serca? Stres, siedzący tryb życia, zła dieta?
Trudno wyodrębnić ten zły wpływ procentowo. Stres powoduje nadciśnienie. To jakby ktoś otwierał drzwi, a my je od środka trzymamy. Serce musi przepchnąć to nadciśnienie, czyli wykonać o wiele więcej pracy. Dieta może być lepsza albo gorsza, ważne, by była zbilansowana, aby się nie przejadać. I zachować zdrowy rozsądek. Zjedzenie tłustego schabowego raz na jakiś czas nie doprowadzi do zawału. Jeśli chodzi o ruch, to serce nie lubi być nagle poddawane dużemu wysiłkowi. To długodystansowiec, woli być trenowane regularnie.
A jeśli będę unikać ruchu, wysiłku, serce będzie zadowolone?
Jak każdy mięsień, tak serce bez treningu flaczeje, funkcje skurczowe nie są sprawne. Człowiek musi się ruszać, bo krew musi w nim krążyć, od paluszka po czubek włosa. Musi być ruch, by organizm prawidłowo funkcjonował. Brak ruchu powoduje otyłość, zakrzepicę żył, bo krew wolniej krąży i naczynia nie są przepłukiwane. Poza tym, może się zdarzyć, że jednak będziemy zmuszeni podbiec choćby do autobusu.
Wykonuje Pan 170 operacji samodzielnych i około 100 asyst. Operuje Pan codziennie.
Tak. Bolą mnie plecy, a najbardziej kręgosłup szyjny. Pracuję często pochylony. Trudy tygodnia operacyjnego da się odczuć. Dzień pracy wygląda tak, że rano operuję ja, a kolega mi asystuje, po południu zmieniamy się rolami. Przeciętna operacja trwa ok. 3-4 godziny.
Nie wkrada się rutyna?
Za każdym razem inny jest pacjent. Rutyna jest zła, ale dobrze, że jest powtarzalność. W chirurgii ważne jest tak zwane nabicie sobie ręki. Chirurg powinien robić minimum 100 operacji rocznie, żeby być „wyoperowanym”. Trzeba ćwiczyć ruchy, żeby wykonywać je sprawnie, płynnie. Problemem podczas operacji nie może być to, jak robię wkłucie. To muszę robić automatycznie, żeby móc się skupić na trudniejszych rzeczach.
Co jest dla Pana ważne w zawodzie, życiu?
Chciałbym, aby pacjenci we mnie wierzyli i żeby się nie zawiedli. Każdy chce być lepszym chirurgiem. Ja nie mam ambicji bycia ministrem zdrowia ani szefem kliniki. Ale chciałbym, żeby za parę lat ktoś powiedział: tak, znam go, to jest dobry, rzetelny chirurg, polecam. Kiedyś moja mama do mnie zadzwoniła, bo jechała taksówką i szofer jej opowiadał, że był operowany w szpitalu Jana Pawła przez wspaniałego chirurga. Miał wszczepiane bajpasy.
Jak go zapytała, kto robił zabieg, to się okazało się, że tym lekarzem byłem ja. Wiem, że ten człowiek naprawdę tak myślał. Mama jest ze mnie bardzo dumna. Zawsze jej powtarzam, że gdyby nie ona, gdyby mnie nie goniła do lekcji, nie doszedłbym tu, gdzie jestem. To trudne dla młodego chłopaka, gdy wszyscy dookoła grają w piłkę, a on musi siedzieć i się uczyć. I mam też prywatne marzenie: żeby mi córka nie powiedziała za 20 lat: tato nie miałeś dla mnie wystarczająco dużo czasu.