Nie uwierzycie! Pierwszy polski zespół bigbitowy ma już 55 lat!
Czerwono-Czarni to polski zespół muzyczny, założony w 1960 w Gdańsku przez Franciszka Walickiego. To oni byli pionierami bigbitu w Polsce. Wylansowali takie gwiazdy lat sześćdziesiątych jak Karin Stanek, Kasia Sobczyk czy Jacek Lech. Dzisiaj grają okazyjnie. Ostatnio w Bytomskim Centrum Kultury świętowali jubileusz - 55 lat!
Grupa zadebiutowała 23 lipca 1960 w klubie studenckim "Żak" w Gdańsku, pierwszą EP-kę nagrała 23 kwietnia 1961 roku. Był to pierwszy polski krążek z rock and rollową muzyką zagraniczną.
- Wszystko się zaczęło od inicjatywy Franciszka Walickiego - opowiada gitarzysta Wiesław Bernolak. To właśnie Walicki wpadł na pomysł stworzenia przy gdańskim "Jazz Clubie" zespołu, wykorzystując w nazwie barwy klubu – kolory czarny i czerwony. W założeniu grupa miała być kontynuacją rozwiązanego rok wcześniej zespołu Rythm and Blues.
- Tamta nazwa brzmiała mało komunistycznie - żartuje Piotr Puławski. - I dlatego Franciszek Walicki dowcipnie ją zmienił. Big-beat, rock nad roll to były słowa w tamtych czasach zakazane, słowa rodem z Zachodu, niewłaściwe i nietolerowane. Staraliśmy się nadawać im polskie nazwy, było więc mocne uderzenie czy polski rock po prostu - opowiada artysta. - Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że byliśmy rodzajem lodowca, który rozbijał przeszkody lodowe w czasach, kiedy ten rodzaj muzyki był potępiany. Ale byliśmy bardzo niegrzeczni i co najmniej trzy razy w tygodniu grożono rozwiązaniem zespołu, bo graliśmy nie to co partia chciała, a wręcz przeciwnie - mówi.
- I jeszcze ubrani byliśmy inaczej i włosy mieliśmy takie długie - rozmarza się Zbigniew Bizoń, saksofonista.
A na koncertach rzucano marynarkami i...spodniami
Zespół szybko zyskał dużą popularność i występował na festiwalach i innych imprezach muzycznych. Oklaskiwano ich na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie czy Krajowym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu, gdzie zdobył wiele wyróżnień. Cała Polska śpiewała "Był taki ktoś", "Dwudziestolatki", "Lucille", "Małego Księcia", "Nie bądź taki Szybki Bill", czy "O mnie się nie martw". Myślicie, że było to szaleństwo kontrolowane? Bardzo się mylicie!
- Atmosfery na tamtych koncertach wcale nie były mniej gorące - zapewnia Wiesław Bernolak. - Oprócz wywijania marynarkami, machano też... spodniami - dodaje.
Potwierdzają to jego koledzy. - Po naszym koncercie w hali Stoczni Gdańskiej znaleziono 12 par damskich majtek, 18 biustonoszy i zginęła taka wielka tablica wielkości dwóch stołów do gry w ping-ponga z napisem sektor H - wspomina Ryszard Poznakowski. - Jak to zrobili, to nie mam pojęcia. A był to był rok 1965 ! - mówi.
Dzisiaj też chodzą na koncerty, chociaż tak rzadko grają razem. Rozrzuceni nie tylko po Polsce, kilku z nich mieszka w Niemczech, Szwecji. Ale miłość do zespołu pozostała. I na jubileusz - no po prostu musieli się skrzyknąć.
- Każda epoka ma swoje style i swoich fanów. W tamtym okresie ludzie chcieli trochę Zachodu w Polsce.
Czynnikiem łączącym nas z teraźniejszością jest rodzaj muzyki - spontanicznej, energetycznej, która tak samo jak 55 lat temu, także dzisiaj porywa publiczność. Pod warunkiem, że przebój jest zagrany z sercem i energią - wyjaśnia Piotr Puławski.
Tak samo jak 55 lat temu, grają na żywo bez ulepszeń i zmian. Chociaż wtedy po prostu nie było innych możliwości. Ale tzw. efekty do nich nie przemawiają. I zgodnie twierdzą, że młode pokolenie jest obecnie nieco rozpieszczone technologią.
Podbijali świat i...przyjmowali zagranicznych gości
Poza Polską, były oczywiście koncerty zagraniczne. Pomiędzy 1964 a 1966 rokiem zagrali koncerty w Czechosłowacji, NRD, ale i w Stanach Zjednoczonych oraz Kanadzie.
- Na początku wizyty zagraniczne były skromne, bo z paszportami nie było tak prosto. Wyjazd do kraju z naszego obozu był zresztą milej widziany - wspominają. Oni jednak marzyli, żeby zobaczyć słynny Zachód z jego muzykami.
- Udało się. Wystąpiliśmy np. w słynnym Corn Hill, gdzie następnego dnia po nas śpiewał sam Ray Charles - przypomina Ryszard Poznakowski.
Potem sami przyjmowali zagranicznych gości. 13 kwietnia 1967 roku wystąpili jako support obok legendarnej grupy The Rolling Stones podczas ich koncertu w Warszawie !
- Ówcześni decydenci kulturalni uważali, że jeśli po powrocie z Ameryki wróciliśmy w komplecie, tzn. że jesteśmy "bezpiecznym" zespołem i można nas umieścić z nimi, bo żaden z nas nie nawieje - śmieją się artyści.
Ten koncert szczególnie zapamiętał Ryszard. Bo gdyby nie on, The Rolling Stones by nie zagrali!
- Brian Jones włączył organy do wtyczki i... spalił instrument. Nasze wtyczki były radzieckie z innym napięciem. Przyszedł wtedy do mnie attaché kulturalny ambasady brytyjskiej i zaproponował 600 funtów, za co można było auto kupić, żebym tylko pożyczył swój instrument. Powiedziałem, że nie chcę pieniędzy, ale żeby przyszedł do mnie sam Mick Jagger i mnie o to poprosił. I tym sposobem mam nawet z nim zdjęcie - śmieje się Poznakowski.
Powolny spadek popularności zaczął się od lata 1967. W 1968, wzorem awangardy rockowej, muzycy zrealizowali jeszcze Mszę beatową „Pan przyjacielem moim” napisaną przez Katarzynę Gärtner i Kazimierza Grześkowiaka.
W 1976 roku zespół praktycznie zakończył działalność, w 1977 roku występował już tylko okazjonalnie z nowymi solistami.