Nie warto żyć normalnie, trzeba żyć ekstremalnie...
Na trasy opolskie wyruszyło w tym roku nawet 400 osób – mówi Radzimir Burzyński, lider Ekstremalnej Drogi Krzyżowej z Opola. - Najmłodsza z zapisanych miała 14 lat, najstarsza - 68.
Jakie ty grzechy masz, że wybierasz się na taką trasę? - dopytywali żartobliwie znajomi. Myśl o pójściu na Ekstremalną Drogę Krzyżową krążyła po głowie, ale brakowało odwagi.
Pomogła przyjaciółka. - Zapisz nas - powiedziała po prostu. Na wieczornej mszy świętej w piątek, w kościele Przemienienia Pańskiego na osiedlu AK tłumy. Ksiądz na kazaniu mówi, że przed rokiem na trasie na Górę św. Anny część osób zakończyła marsz w Kamieniu Śląskim. Uspokaja mnie tym. W tym roku trasy są dwie: jedna ponownie prowadzi do babci Pana Jezusa, druga – wokół Opola – wydaje się bezpieczniejsza, bo jak sił będzie brakować, to można wrócić samemu do domu.
– Nie warto żyć normalnie, trzeba żyć ekstremalnie – kołacze się w głowie cytat z jednego z uczestników poprzednich edycji. – Wysłuchanie rekolekcji wielkopostnych w kościele to nie są żadne ćwiczenia duchowe. Tu, podczas Ekstremalnej Drogi Krzyżowej, wiara styka się z decyzjami woli, emocjami. To jest prawdziwe ćwiczenie, człowiek rzeczywiście może być potem przemieniony.
Zobacz także: Setki kilometrów w milczeniu. Ekstremalna Droga Krzyżowa ruszyła po raz 9.
Stacja pierwsza. Gimnazjalistki
Pod kościołem św. Jacka pielgrzymujący rozpraszają się. W pojedynkę lub w parach klękają na asfalcie i trawie. Jedni w świetle latarni, inni w mroku, z latarkami. Szeleszczą czarne, kwadratowe książeczki z rozważaniami. Pierwsze jest o skazywaniu bliźnich na wstyd i zażenowanie, o tym, że trzeba być ludzkim dla ludzi i mieć odwagę, by wierzyć w najbardziej opuszczonych, wychodzić ze stereotypów myślenia o drugim człowieku i „nie skazywać ich na śmierć”.
Jakaś kobieta podchodzi i dopytuje, czy my też na Górę św. Anny. Odpowiedź „wokół Opola” wyraźnie ją cieszy. Prosi o zaopiekowanie się dwoma nastolatkami. Dziewczyny są dobrze przygotowane: mają porządne buty, plecaki, latarki, odblaski. Z krótkich, cichych rozmów dowiaduję się, że są z Kolonowic, uczą się w drugiej klasie gimnazjum w Biadaczu, do pójścia na ekstremalną drogę zachęcił je ksiądz w parafii, a Paulina już wcześniej chodziła na pielgrzymki z Bielska-Białej do Częstochowy, z ciocią. Na odpoczynku po którejś ze stacji opowiedzą jeszcze o nieeleganckim zachowaniu rówieśników wobec nauczycieli i gdzie planują dalej się uczyć.
Na odcinku do kościoła w Lędzinach jeszcze spory tłok. Kilkunastoosobowe grupy idą dziarskim krokiem, ale to nie pielgrzymka, bo milczą, nie ma megafonów, śpiewów. Jest za to zauważalny pośpiech, grupy mijają się, jedni żwawiej od innych wyciągają nogi. Póki sił jeszcze dużo, żeby zdążyć dojść przez noc. W dłoniach i na plecach u wielu krzyże drewniane. Niektóre zbite fachową ręką z szerokich listew, inne - związane sznurkiem z grubszych gałęzi. Różnej wielkości, niektóre ponadmetrowe.
W światłach lamp mijających samochodów jarzą się odblaski na kamizelkach, rękach, nogach. Para młodych ludzi trzyma się za ręce. Ona w dłoni ma biały różaniec. On ciemny. Mężczyzna z różańcem. Rzadki widok. Przyciąga uwagę.
Pod kościołem w Lędzinach grupka mieszkanek żegna miejscowych wyruszających w trasę i komentuje pozostałych: dużo ich w tym roku. Radomir Burzyński, lider tras z Opola, powie potem, że zapisało się około 350 osób, ale pójść mogło nawet 400, bo zapisy kończyły się w czwartek, a pakiety startowe (z rozważaniami, rozpisanymi trasami i odblaskową niebieską opaską) rozdawane pod kościołem na osiedlu AK rozeszły się jak świeże bułeczki.
Kościół w Lędzinach otwarty, rozświetlony, ale część osób woli przyklęknąć w mroku przy murze po drugiej stronie ulicy. Jarzą się lampki nad książeczkami z rozważaniami. Stacja druga: o odwadze, by skoczyć po nowe życie, nawet jeśli to skok w przepaść.
Na skrzyżowaniu dróg na Chrząstowice i Suchy Bór trasy rozdzielają się. W stronę Góry św. Anny ciągnie tłum. Na trasę wokół Opola zapisało się 80 osób. Następna stacja – Zbicko, ośrodek Monaru. Lampka, co do której miałam przed wyjściem wątpliwości, bo nie byłam pewna konieczności jej posiadania, teraz okazuje się niezastąpiona. Na końcu okaże się, że jeszcze lepiej, gdy jest to niezajmująca rąk czołówka. Idziemy polną, wyboistą drogą.
Stacja piąta. O jedne buty za mało
Michał, pracujący w Niemczech i studiujący po niemiecku ekonomię na opolskim uniwersytecie, zatrzymuje nas pierwszy raz podczas przejścia przez Opole, dopytując o kościół św. Jacka. Pochodzi z Chrząstowic. Miał iść na trasę ze znajomą, ale ta rozchorowała się, deklarując jednak pomoc w przywiezieniu chłopaka o każdej porze dnia i nocy z trasy.
Potem będzie szedł z gimnazjalistkami i nami przez kilka stacji. Jest zdziwiony, że nie ma śpiewu i marszu w zwartej grupie, wyraźnie spragniony rozmowy. Nie doczytał w internecie, że to droga w milczeniu, bez celebransa.
Już w Niwkach (stacja czwarta) okazuje się, że nieużywany od dawna termos nadaje się do wyrzucenia. Herbata zimna. Na szczęście – noc ciepła, jak późnomajowa, a nie pierwszokwietniowa, rozgwieżdżona. Gdy się człowiek rusza, to nawet kurtkę i bluzę trzeba rozpiąć. Ale cienka czapka okazuje się bardzo przydatna.
Podczas przejścia po wałach dużego turawskiego jeziora latarka wyławia z mroku grupę mężczyzn siedzących nad wodą. Pozdrawiają. Nieco później, około drugiej w nocy, w Kotorzu Małym jakiś młody człowiek ze smartfonem w ręce dopytuje o „ideę tego marszu”. Lakoniczna odpowiedź, że to nie marsz, tylko droga krzyżowa, go nie satysfakcjonuje. - Nie da się z wami pogadać, idę do domu - stwierdza.
Stacja piąta. „Otwórz oczy na świat, którego wcześniej nie dostrzegałeś” - czytamy w rozważaniach pod krzyżem przed kościołem w Kotorzu Małym i jeszcze o tym, że żyjemy w świecie ludzi zajętych tylko swoimi sprawami. W świecie ludzi samotnych w swoim egoizmie.
Nienawykłe do długiego chodzenia podeszwy stóp dają o sobie znać po przejściu 16 kilometrów. A znajomy, zapalony piechur, radził zabrać drugą parę butów. Wtedy wydawały się zbędnym ciężarem. Na szczęście przyjaciółka ma ten sam rozmiar nogi. W jej lekkich biegówkach czuję się jak nowo narodzona, ona w moich traperach z grubą podeszwą też jakby nabrała energii.
Buty na zmianę, sprawny termos, czołówka - w głowie tworzę niezbędnik uczestnika EDK. Nad ranem, kiedy ze zmęczenia chłód będzie dawał się we znaki, dodam do niego dodatkową bluzkę, rękawiczki, kanapkę i banana.
Stacja dziesiąta. Niemoc
W Kolonowicach (stacja siódma, godzina trzecia w nocy) wyraźnie zmęczona Julia z ulgą oświadcza, że wraca do domu. Paulina, która wcześniej zapowiadała, że może jeszcze przejdzie dalej, też odpuszcza. I tak dziewczyny były bardzo dzielne.
Mięśnie w udach powoli dają się we znaki, ale na odcinku do Luboszyc przyspieszamy jeszcze kroku. Trasa wytyczona jest po piaszczystych drogach przez pola i las. Jeszcze przed rozstaniem gimnazjalistki mówią, że dobrze, że jest sucho. Mają rację.
W myślach wychwalam organizatorów, którzy na rozstajach tych jednakowych dróg wbili paliki ze strzałkami i migającymi lampkami rowerowymi. Radzimir Burzyński powie potem, że inni liderzy odchodzą od takiego znakowania, ale jemu odpowiedzialność za uczestników kazała ustawić tabliczki. Gdyby nie to, nie wiem, gdzie zakończyłaby się dla mnie ta droga, bo zmęczenie narasta.
Na stacji dziewiątej, w polu pod krzyżem, gdzieś przed Czarnowąsami klękamy już z trudem. Jest 4.30. Zawiewa lekki wiatr, zwiastujący świt. Czuję chłód. Sytuację nieco poprawia rękawiczka na rękę, w której niosę latarkę. Dopisuję ją do niezbędnika uczestnika EDK. Para przed nami szeptem wymienia uwagi na temat bolących nóg. Kobieta mówi, że nie jest dobrze.
- Była godzina 4.30, temperatura minus 15 stopni Celsjusza, środek pola, cisza i pustka dookoła - czytamy w rozważaniach z czarnej kwadratowej książeczki. - W tym momencie, przeżywając atak hipotermii, poczułem, że nastąpił we mnie przełom (...) umarła we mnie ta cząstka „kanapowca”, osoby, której życie przepływało przez palce.
Przed oczami mam zdjęcia z poprzednich edycji EDK, na których na drogach leży śnieg. Zastanawiam się, jak oni dali radę pokonać trasę w tak trudnych warunkach.
O piątej nad ranem, kiedy wchodzimy do Czarnowąs (teraz Opola), główną drogą przejeżdża autobus MZK w stronę centrum. Budzi się pokusa. Ale jest jeszcze stacja dziesiąta pod klasztorem Norbertanek, a na niej jeszcze sporo osób. Wydaje się, że wszyscy klękają z trudem. Chciałoby się tak zostać na dłużej i dać nogom wytchnienie. Przysiadamy na ławce na przystanku. Jest 5.21 i jest niemoc. Współtowarzysze drogi nagle zniknęli.
Kolejna stacja niedaleko, pod drewnianym kościółkiem. Ruszamy wbrew sobie. Idziemy prosto w kierunku katedry opolskiej. Przed nami ostatnie 9 kilometrów. Stacja dwunasta jest wyznaczona przy katedrze, trzynasta - przy kościele „na górce”, czternasta - kościół na osiedlu AK, gdzie o 8.00 rano jest poranna msza święta. Burzyński, który przeszedł tę trasę dwie noce wcześniej w dziesięć godzin, mówił, że to był najtrudniejszy dla niego odcinek.
Ulica Budowlanych rzeczywiście ciągnie się i ciągnie. Każdy kolejny krok przybliża nas do dnia, ale tempo coraz wolniejsze. Dosłownie człapiemy. Miasto budzi się do życia: mijają nas rowerzyści chyba spieszący do pracy i zdziwieni kierowcy.
Przy skrzyżowaniu z ulicą świętej Anny siadamy na murku. Naprzeciwko kapliczka, w dali widać wieże katedry. Sięgamy po rozważania, stacja dwunasta: „trzeba się zmierzyć ze swoją śmiercią, i to najlepiej, zanim ona przyjdzie po nas”. Kolejną stację naszej alternatywnej drogi krzyżowej odprawiamy pod krzyżem u zbiegu ulicy Luboszyckiej i Harcerskiej. Jest jeszcze plan, żeby przejść na osiedle AK wzdłuż Chabrów, ale kiedy na przystanek, gdzie siedzimy, podjeżdża autobus w kierunku domu, plan legnie w gruzach. Stację czternastą odprawiamy w MZK, przejeżdżając obok kościoła, z którego wyszliśmy wczoraj wieczorem.
Na osiedlu o poranku pustki. Z przeciwka nadchodzi kobieta o kulach. Zbliża się niezwykle dziarskim krokiem.