"Nie widzę przeszkód" to życiowa dewiza Marcina Granińskiego, niewidomego maratończyka z Lublińca
Ma 36 lat, jest szczęśliwym ojcem i mężem, spełnionym człowiekiem, mimo że los nie był dla niego łaskawy. Marcin Grabiński z Lublińca cierpi na genetyczną chorobę, która wybiera średnio 1 na 40 tys. ludzi. Zabrała mu wzrok, ale w zamian dała pasję, której bezgranicznie się oddaje.
Marcin od 18 lat choruje na zespół Lebera (LHON) w postaci obuocznego zaniku nerwu wzrokowego. W czasie trwania choroby z 100 proc. widzenia pozostało jedynie 5 proc. Mimo to z powodzeniem realizuje swoje życiowe motto „Nie widzę przeszkód", choć jego życie miało wyglądać zupełnie inaczej.
- Moim marzeniem była służba w jednostce wojskowej Komandosów. Niestety, okazało się, że tracę wzrok. Zamiast tego trafiłem do szkoły dla niewidomych we Wrocławiu, by zmienić zawód i odnaleźć się w nowej sytuacji – wspomina Marcin.
Został rehabilitantem. Pracę znalazł w kochcickim oddziale Samodzielnego Publicznego Wojewódzkiego Szpitala Chirurgii Urazowej im. dr Janusza Daaba w Piekarach Śląskich.
To właśnie we wrocławskiej szkole miał pierwszy kontakt ze sportem dla niewidomych np. piłką dźwiękową i biegami sprinterskimi. To tam zaczęła się jego przygoda z biegami, tyle, że długodystansowymi. Od 2008 r. Marcin staje na linii startu z pełnosprawnymi zawodnikami. Wielu z nich ma trudność, by dotrzymać mu kroku.
- Tempo, w jakim biegam wynika z tego, że już niczego się nie boję. Zaliczyłem już kilka rowów, mniejszych czy większych kontuzji. Mógłbym pobiec bez przewodnika, ale to byłoby dość niebezpieczne właśnie ze względu na urazy. Wystarczy, że nie zauważę krawężnika i to już może skończyć się kontuzją, dlatego potrzebuję pomocy - mówi zawodnik.
Tyle, że nie każdy potrafi mu skutecznie pomóc, bo i mało kto biega równie szybko. Marcin pokonuje maraton w czasie ok. 3 godzin, co dla w pełni sprawnych zawodników jest wyczynem.
Marka Kapelę, swojego partnera w sportowych wyzwaniach, poznał w styczniu 2013 r. na Zimnarze w Dobrodzieniu. Trzy miesiące później zaczęli wspólnie startować.
- Z Markiem odniosłem moje największe sukcesy. Razem zdobyliśmy m.in. mistrzostwo Polski w maratonie, zimowe mistrzostwo w półmaratonie. Z nim osiągnąłem moje życiówki, a oprócz tego zrobiliśmy kilka szalonych rzeczy - śmieje się Grabiński.
Rok temu obaj panowie postanowili wybrać się do Berlina na Run of Spirit na... tandemie.
- O tym nie było głośno, bo nie chciałem o tym mówić. Miałem złamaną nogę i nie wiedziałem, co z tego wyjdzie - mówi Marcin. - To znaczy już była trochę zrośnięta - dodaje.
Na jednym rowerze Marcin i Marek przejechali 500 km, potem Marcin przebiegł jeszcze 10 km na zawodach. Musieli jednak szybko wracać, bo Marcin spieszył się na wesele siostry. Na szczęście zdążył.
W sumie jechaliśmy 3 dni w jedną i 3 dni w drugą stronę, a jeden dzień biegli, pokonując w sumie 1580 km.Berlin spodobał się biegaczom na tyle, że postanowili do niego powrócić. Tym razem meta biegu była w Poznaniu.
Zawodnicy swoim wyczynem chcieli zwrócić uwagę na podopiecznych poznańskiego Stowarzyszenia Na Tak, opiekującego się osobami z niepełnosprawnością intelektualną i promować majowy Bieg Na Tak. Marcin jest ambasadorem imprezy Run of Spirit – Bieg Na Tak, organizowanego przez Evangelisches Johannesstift oraz Fundację Na Tak, odbywającego się w Poznaniu i Berlinie.
Szalone pomysły dwójce przyjaciół, bo chyba można tak ich nazwać, wychodzą doskonale. Dlatego już planują kolejny wyczyn. O szczegółach nie chcą jeszcze mówić. Żartują, że popłyną wpław lub kajakiem.
- Wszystko stoi otworem. Nie ma barier, a jeśli się pojawiają, trzeba je przełamywać. Gdy pokonujesz jedną, pojawia się następna, którą też chcesz przełamać i to człowieka napędza. Na pewno w końcu trafię na barierę, której nie przełamię, ale wtedy wymyślę sobie coś innego i też będę się cieszył - mówi Marcin.
Jednym z marzeń Marcina było pokonanie Maratonu Komandosa. Ten ekstremalnie ciężki bieg organizowany przez Wojskowy Klub Biegacza Meta Lubliniec pokonują najwytrwalsi.
Ta kultowa już impreza co roku ściąga do Kokotka setki zawodników, głównie mundurowych, nie tylko z kraju, ale i zza granicy. Przyjeżdżają po to, by walczyć przede wszystkim ze sobą. Wygranym jest bowiem każdy, kto ukończy bieg.
W 10. rocznicę próby dostania się do wojska wystartował i dobiegł. Dystans 42 kilometrów pokonał w 4 godz., 24 min. i 17 sek. A trzeba dodać, że trasa wiedzie leśnymi duktami, które dla pełnosprawnych biegaczy są nie lada wyzwaniem.
Największym marzeniem i życiowym celem Marcina jest start za 2 lata w paraolimpiadzie. To, że jeszcze o nim usłyszy cały świat jest pewne, bo dla Marcina nie ma rzeczy niemożliwych.
- Osobie widzącej trudno wyobrazić sobie, że nie widzi, nawet, jeśli zamknie oczy. Z drugiej strony nie wejdzie we mnie, nie spojrzy na świat moimi oczami. To nie jest tak, że nic nie widzę. Mam te 5-6 proc. Ale nawet, gdyby ktoś miał patrzeć, mając te 5-6 proc. też nie będzie się czuł tak jak ja, bo jestem zrehabilitowany i wiem, jak korzystać z tego, co mam. On byłby taki, jak ja na samym początku, byłby przerażony. U mnie też to trwało dobrych kilka lat, żeby się tego nauczyć. To trudne, ale możliwe do zrobienia. Jak wszystko w życiu - przekonuje Marcin.