Iwona Zielińska-Adamczyk

Nie wszystkie skarby ukryte na Dolnym Śląsku przez nazistów już odkryto

Robert Kudelski Fot. archiwum prywatne Robert Kudelski
Iwona Zielińska-Adamczyk

Rozmowa z ROBERTEM KUDELSKIM, badaczem historii, wybitnym specjalistą badań nad majątkiem utraconym przez Polskę w czasie II wojny światowej, dokumentalistą, pisarzem, którego pasja poszukiwania prawdy o skarbach zrodziła się w dzieciństwie, dzięki „Przygodom Pana Samochodzika“, a stała się wręcz zawodowym zajęciem, opartym na zgłębianiu polskich i niemieckich dokumentów w poszukiwaniu prawdy o ukrytych skarbach i obalaniu medialnych mitów.

Od kilku dekad zajmuje się pan pasjonującą historią skarbów ukrytych przez nazistów na Dolnym Śląsku i okolicach w oparciu o polskie i niemieckie dokumenty. Ostatnia pana książka poświęcona jest złotemu skarbowi Hitlera, którego część po wojnie odnaleźli Amerykanie.

Tak, to „Złoto Hitlera - Ostatni transport złota III Rzeszy”. Książka jest wynikiem moich wszystkich wcześniejszych badań, które prowadzę od lat. Mój cel to opowiedzieć historię, odkryć prawdę o zdarzeniach ciekawych i sensacyjnych, intrygujących, ale też obalić krążące po mediach mistyfikacje typu „złoty pociąg”, ale takim mitem jest też „złoto Wrocławia”. Badając te tematy, doszedłem do konkluzji, że są to legendy, bo pod koniec II wojny światowej Niemcy nie posiadali takich zasobów złota ani we Wrocławiu, ani w innych rejonach Dolnego Śląska czy Polski. Marzenia, że znajdziemy gdzieś pochowane zasoby złota, są tylko marzeniem.

Trudno uwierzyć, że historia „złota Wrocławia“ to medialna bajka

Tak, ale jest to mit. W swojej książce „Złoto Wrocławia. Narodziny Legendy” piszę o tym, skąd się wzięła informacja i ile prawdy w tym, że zimą 1945 roku z Wrocławia wyruszył tajemniczy konwój, który miał wywozić złoto bankowe, depozyty zakładów jubilerskich i majątek prywatnych właścicieli. Eskortę zapewniała grupa zaufanych oficerów SS i policji. Celem tego transportu miało być dotarcie do bezpiecznej kryjówki. Kilka lat po wojnie na trop tej informacji wpadli funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Kulisy ukrycia depozytów wywiezionych z Wrocławia zdradził im mieszkaniec jednej z dolnośląskich miejscowości Herbert Klose, który po wojnie został w Polsce. A miał być jednym z uczestników wspomnianej operacji. Zeznania, jakie złożył w trakcie śledztwa, prowadzonego w latach 50. stały się fundamentem legendy o złocie Wrocławia. Co w tej sprawie jest prawdą, a co mistyfikacją? Oczywiście, w skarbcu Banku III Rzeszy we Wrocławiu były depozyty, które należały do osób prywatnych. Znalazłem dokumenty, które to potwierdzają. Jednak te kosztowności i złoto nie zostały ewakuowane. Do końca wojny były przechowywane w skarbcu bankowym i Reichbanku, i innych wrocławskich banków, a później zostały ukradzione przez Rosjan. Relacje polskich urzędników bankowych, którzy po wojnie przyjechali do Wrocławia, dowodzą, że Rosjanie nawet w czasie ich obecności w mieście wysadzali skarbce i „zabezpieczali” ich zawartość. Główny zasób złota III Rzeszy znajdował się w centralnym banku w Berlinie. Pod koniec wojny jego część wywieziono do Turyngii i ukryto w kopalni, a ostatni taki transport, który składał się z kilku ton złota, wywieziono samochodami do Bawarii. Ten wątek opisuję w ostatniej książce. Opiera się ona na niemieckich dokumentach i opowiada, jak wyglądała ta trasa, gdzie zostało ukryte w górach, jak Amerykanie wpadli na jego trop. Poszukiwali go wcześniej na terenie centralnych Niemiec, w końcu trafili do Bawarii i tam rozpoczęły się poszukiwania.

Czy przyglądał się pan także wątkom z poszukiwaniem przez Niemców, po wojnie skarbów na terenie Polski?

Tak. Niemcy Zachodnie, zaraz po wojnie, zajmowały się poszukiwaniem tego złota, bo do nich też trafiały informacje, tak jak i do nas, że gdzieś na Dolnym Śląsku zostały ukryte skarby i oni skrzętnie te informacje sprawdzali. Opisuję również i te wątki. Ciekawe jest też to, że rząd federalny do lat 70. poszukiwał złota III Rzeszy. Było kilku polskich robotników przymusowych, pracujących w czasie wojny na terenie Niemiec, którzy byli świadkami ukrycia jakichś depozytów i wyrażali chęć opowiedzenia o tym. Poinformowali o tym ambasadę RFN, przekonując, że wezmą udział w takich poszukiwaniach. Niewiele osób wie, ale są takie wątki polskie, że na teren Niemiec wywieziono wiele okupacyjnych polskich złotych depozytów odebranych ofiarom obozów koncentracyjnych. Wielu urzędników bankowych z Dolnego Śląska wyjechało do Niemiec i tam też opowiadali o wywiezionym złocie z Polski. Pisząc o nazistowskim złocie, pojechałem do Bawarii, by obejrzeć te intrygujące miejsca. Dotarłem do wielu nieznanych dokumentów, spotkałem ostatnich świadków tych historii.

Lista składnic z ukrytymi w nich dziełami sztuki przez Guntera Grundma-nna, ostatniego regionalnego niemieckiego konserwatora zabytków, urodzonego w Cieplicach, do dzisiaj budzi wielkie emocje. Czy uważa pan, że na temat listy już wszystko napisano i odkryto całą prawdę na ten temat? Od wyjazdu Grundmanna z Dolnego Śląska minęło blisko 80 lat.

- Jestem pewien, że jest bardzo wiele niezbadanych i nieodkrytych wątków historii z ukrywaniem dzieł sztuki przez ostatniego na Dolnym Śląsku konserwatora zabytków Guntera Grundmanna. Wiemy, że takich składnic powstało ponad 100. Gromadząc i analizując dokumenty archiwalne wspólnie z kolegami: Jackiem Kowalskim i Robertem Szulikiem, w naszej książce „Lista Grundmanna”, staraliśmy się udokumentować cały proces zabezpieczania zbiorów sztuki. Wiele tych składnic zostało odkrytych przez polskich urzędników i te zbiory zostały zabezpieczone, ale dużą ich część już wcześniej okradziono. Niektóre magazyny zostały spenetrowane przez wojska radzieckie, a ich zawartość wywieziono do Rosji. Z tego powodu nie można powiedzieć, że ta sprawa została zamknięta. Może jest bardziej usystematyzowana, wyszła ze sfery mitów do sfery ujętej dokumentami, ale nadal istnieje bardzo długa lista tematów do zbadania i wyjaśnienia. Ocena tego, co znajdowało się w poszczególnych składnicach i jaki los spotkał poszczególne kolekcje sztuki, to gigantyczna praca. Z całą pewnością część zaginionych zabytków pojawia się gdzieś w obiegu na rynkach antykwarycznych w Polsce, w Europie i poza nią, ale nikt tym się publicznie nie chwali. Ten temat ma jeszcze wielki potencjał.

Który, z tych niezbadanych wątków, jest dla pana najbliższy?

- Bardzo mnie interesuje składnica w pałacu w Roztoce, na Dolnym Śląsku. Były tam niezwykle cenne obrazy z Muzeum Śląskiego, dzisiaj Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Głębokie badania, które przeprowadziłem, dowiodły, że kilka z tych obrazów zostało wywiezionych do Niemiec i dzisiaj znajdują się w berlińskich muzeach. A powinny wrócić do zbiorów wrocławskich, ale to jest oczywiście zadanie dla odpowiednich władz, żeby przeprowadzić ten proces. Ten fakt już pokazuje, że dogłębne zbadanie wątków dotyczących składnic profesora Grundmanna może wyjaśnić, co się stało z nieodzyskanymi dziełami sztuki. Profesor opuścił Dolny Śląsk w lutym 1945 roku. Nie wiemy dokładnie, co się działo dalej z dziełami sztuki, które pozostały w utworzonych przez niego składnicach. Znalazłem informacje, w jego wspomnieniach, że po jego wyjeździe odpowiedzialność za opiekę nad składnicami spadła na władze wojskowe. Może to oznaczać, że niemiecka armia w dalszym ciągu prowadziła operacje przenoszenia, wywozu, ukrycia tych zbiorów w innych miejscach. To jest właśnie historia do dalszego badania. Ciekawostką jest też fakt, że wiele dzieł z polskich kolekcji trafiło do Cieplic, gdzie prof. Grundmann miał swoje biuro. Wśród tych zbiorów były znane nam trzy obrazy Matejki, które po wojnie znaleziono przypadkiem w małej miejscowości Przesieka. To znaczy, że ktoś je wywiózł i przeniósł w inne miejsce. Pewnie miały być ewakuowane dalej. To też dowód, że zawartość składnic Grundmanna była przedmiotem działań ewakuacyjnych nawet po tym, jak konserwator opuścił Dolny Śląsk. Z całą pewnością są to historie, które należy zbadać.

Wiosną, dwa lata temu media europejskie zelektryzowało ujawnienie tzw. Dziennika Ollenahauera, rzekomego SS-manna, organizującego ukrycie dzieł sztuki, m.in. obrazy Rafaela i Rubensa czy kilkadziesiąt ton złota. Wśród różnych miejsc ukrycia skarbów był tam też właśnie zamek w Roztoce. Co pan o tym sądzi? Kolejny mit?

- Ja jestem przekonany, że jest to fikcja. Z zachowanych dokumentów wiemy, że w Roztoce miały być ukryte zbiory Pruskiej Biblioteki Państwowej, ale także dokumenty związane z wywiadem i kontrwywiadem Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy i prywatne dokumenty Hochbergów, właścicieli zamku. Trudno założyć, że do takiego miejsca ktoś jeszcze postanowił przywieźć i ukryć niewyobrażalne skarby, tony złota, które miały być ukryte w jakiejś studni. Uważam, że ta historia jest spreparowana, tym bardziej że nie potwierdziły jej profesjonalne badania.

Tajemnicą owiany też jest zamek w Karpnikach, w którym miała być ukryta, pocięta na kawałki, Bursztynowa Komnata. Ile może być w tym prawdy?

- Zamek w Karpnikach jest dla badacza tego typu tajemnic szczególnie fascynującym miejscem. Chyba najbardziej ciekawym na Dolnym Śląsku. W trakcie pisania „Listy Grundmanna” zacząłem dogłębnie badać to miejsce. Tam również pojawiają się wyjątkowo cenne zbiory Pruskiej Biblioteki Państwowej, ale i bezcenne kolekcje rodziny książęcej, która była właścicielem tego majątku. Tu także przeniósł z Darmstadtu swoją kolekcję obrazów ostatni właściciel Karpnik, książę Ludwig Heski. Jedną z najcenniejszych w Europie, a może i na świecie. „Madonna” Holbeina, która tam była ukryta, niedawno została sprzedana w 2011 roku za 75 mln euro. Były też dzieła Cranacha, Halsa, Teniersa, Ruisdaela i innych twórców europejskich. W lutym 1945 r. do Karpnik przyjechał prof. Grundmann, któremu udało się wywieźć z zamku część książęcej kolekcji obrazów. Po nim do majątku dotarł hrabia Ernst Otto Solms-Laubach, przedstawiciel niemieckiego sztabu generalnego odpowiedzialny za zabezpieczanie zrabowanych dzieł sztuki na terenach okupowanych. W tym miejscu pojawia się wątek Bursztynowej Komnaty. To właśnie on był uczestnikiem demontażu i wywozu z Rosji, z Carskiego Sioła do Królewca i dalej, Bursztynowej Komnaty. Dlaczego pojawił się w Karpnikach? Z jaką misją? Po wojnie udało się znaleźć korespondencję nadleśniczego, pełniącego funkcję gospodarza majątku w Karpnikach, który informował rodzinę książęcą, że Solms-Laubach podjął się zabezpieczenia części kolekcji. Do wagonów kolejowych, które udało mu się zorganizować, załadowano głównie skrzynie z kolekcją obrazów darmstadzkich i one wyjechały do Niemiec. Może tym transportem jechała też Komnata? Tego nie ustalono, ale legenda człowieka związanego z zaginięciem Bursztynowej Komnaty jest tak wielka, że starano się także Karpniki łączyć z historią tego dzieła sztuki. Zresztą wojenne tajemnice Karpnik spowodowały, że kiedy w latach 80. służby specjalne PRL poszukiwały złota Wrocławia i skarbów nazistowskich ukrytych na Dolnym Śląsk, właśnie ta miejscowość stała się bardzo ważnym miejscem prowadzonych poszukiwań. Skierowano tam specjalną ekipę, robiono badania geofizyczne, przesłuchiwano miejscową ludność. Jedna z uzyskanych informacji wskazywała, że pod koniec wojny w okolicznych lasach ukrywano jakieś skrzynie wywiezione z zamku. To miejsce nadal przyciąga poszukiwaczy. Dzisiaj w zamku mieści się luksusowy hotel, ale myślę, że miejsce to kryje jeszcze wiele pasjonujących historii.

A czy wszystkie zbiory ukradzione przez nazistów z Krakowa, Wawelu i ukryte na Dolnym Śląsku zostały odzyskane?

Nie wszystkie. Najcenniejsze zabytki trafiły z rozkazu Hansa Franka na Dolny Śląsk latem 1944 roku. Przywieziono tu nie tylko zbiory z Krakowa, ale i z całej Generalnej Guberni, warszawskie, ale i ze Lwowa, te ostatnie pojechały do Świdnicy. Początkowo zabytki ulokowano w pałacu w Sichowie, a potem przetransportowano je do majątku w Morawie koło Świdnicy. Tam przechowywano je do końca wojny. Część z nich prof. Grundmann wywiózł pod koniec stycznia 1945 roku do Cieplic. Najcenniejsze zabytki, w tym „Damę z gronostajem” Leonarda da Vinci na rozkaz Hansa Franka przetransportowano do Bawarii. Z kolekcji przywiezionych na Dolny Śląsk zaginęło wiele niezwykłych dzieł, w tym portret „Młodzieńca” Rafaela Santii.

„Damę z gronostajem” odnaleziono, ale słynnego młodzieńca nie. Czy myśli pan, że jest gdzieś w prywatnych zbiorach europejskich, czy w Ameryce Południowej, Północnej, czy może został zniszczony?

- Obraz na pewno nie został zniszczony. Moim zdaniem został on ukradziony na Dolnym Śląsku, właśnie z pałacu w Morawie razem z innymi dziełami sztuki przez osoby, które znały wartość tego dzieła. Ktoś, kto dokonał kradzieży, znał nie tylko wartość artystyczną tego dzieła, ale również materialną. Obraz może znajdować się w Niemczech, Austrii lub Szwajcarii. Być może został sprzedany do Ameryki Południowej, gdzie czarny rynek sztuki ma się bardzo dobrze. Mówiło się o Stanach Zjednoczonych, ale tam raczej tej klasy dzieło sztuki wcześniej czy później by wypłynęło. Pojawiała się sugestia, że portret młodzieńca trafił do Australii lub Rosji. Ja jestem absolutnie przekonany, że ten obraz nadal istnieje i wcześniej czy później ujrzy światło dzienne.

Czy jesteśmy w stanie ocenić, ile dzieł sztuki zostało „zabezpieczonych“ przez prywatnych niemieckich czy rosyjskich kolekcjonerów, a ile powróciło na swoje miejsca?

To bardzo trudne pytanie. Do tej pory poszukujemy pół miliona zaginionych w czasie wojny dzieł sztuki, ile z tych skarbów trafiło do rąk prywatnych, a ile jest jeszcze poukrywanych w muzealnych zasobach Europy, tego nie wiemy. Wiemy, że Rosjanie zagarnęli ich wielką ilość i z Górnego, i Dolnego Śląska. Do Rosji jechały transporty, których zawartości już dzisiaj nikt nie oszacuje. Część wywiezionych do ZSRR dzieł sztuki zwrócono nam w latach 50. i 60, ale reszty nikt nie jest w stanie wyliczyć. Dostęp do rosyjskich archiwów jest w dalszym ciągu utrudniony.

Czy pana zdaniem możliwe jest, że skarby z blisko stu składnic Grundmanna czy dzieła sztuki z prywatnych zamkowych zbiorów książąt niemieckich zostały ukryte przez wojsko niemieckie w nieodnalezionych jeszcze sztolniach, podziemiach, jaskiniach Karkonoszy, Gór Sowich, Gór Złotych?

- Nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Miejsca takie jak sztolnie, bunkry, schrony wykorzystywano raczej na magazyny broni, materiałów do prowadzenia wojny. Czasami ukrywano tam archiwa i dokumentację badań nad nową bronią. To możliwe, że w takich miejscach w dalszym ciąg znajdują się tego typu „skarby”. Czy mogą tam być dzieła sztuki? Mogły się oczywiście zdarzać takie przypadki. Pod koniec wojny działania związane z ukrywaniem cennych dóbr prowadzono w pośpiechu, w chaosie wydarzeń wojennych i strachu przed Armią Czerwoną. Przez parę dekad poszukiwań prowadzonych w archiwach polskich, niemieckich, rozmów z wieloma osobami, eksploratorami spotykałem się z informacjami, że w takich miejscach również mogły być zdeponowane dzieła sztuki. Np. w niedostępnych od czasu wojny kopalniach odnajdowano fragmenty ukrytych tam kolekcji. Jakieś pojedyncze ramy po obrazach i tuby, w których znajdowano pozostałości zniszczonych obrazów. Dziś trudno jednak powiedzieć, czy były to fragmenty zbiorów ukrytych przez Grundmanna, czy też własność prywatnych kolekcjonerów. Bo trzeba pamiętać, że na Dolnym Śląsku było kilka tysięcy rezydencji i majątków niemieckiej arystokracji. W tych obiektach z całą pewnością znajdowały się dzieła sztuki. Część z nich została ukryta przez właścicieli: były zakopywane, zamurowywane. Na znalezienie takich skarbów pewnie wciąż można liczyć. Od czasu do czasu ktoś coś odnajduje. Co prawda nikt się tym specjalnie nie chwali, ale to dowód, że w dalszym ciągu warto szukać. Nie tylko na Dolnym Śląsku, ale i na wszystkich terenach przyłączonych do Polski po wojnie. Góry, lasy, podziemia, nieczynne kopalnie, piwnice zamków i pałaców kryją jeszcze wiele wojennych tajemnic

Dziękuję za rozmowę

Rozmawiała: Iwona Zielińska

Iwona Zielińska-Adamczyk

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.