Przy spotkaniu w drodze, w drzwiach odwiedzanego domu, przed rozmową - było imię Boże. Czasami wymieniane, czasami zawieszone w niedomówieniu. Zazwyczaj tylko dzieci, najczęściej wiejskie, deklamował całą formułę „Niech będzie pozdrowiony Jezus Chrystus”. Dorośli skracali ją do „Niech będzie pochwalony” lub nawet mówili tylko „Pochwalony”. To małomiasteczkowe pozdrowienie wyparte zostało przez „Szczęść Boże”.
Zżymam się, gdy je słyszę - często nawet z ust kościelnych dostojników. Kto i po co zmienił stary obyczaj? Owszem, mówiło się „Szczęść Boże”, ale w ten sposób pozdrawiano tylko pracujących ludzi. Słysząc to pozdrowienie, oracz podnosił głowę, aby odpowiedzieć „Daj, Panie Boże”.
Dzieci dobrze wychowane, miały jeszcze jeden obowiązek powitalny. Chłopcy energicznie przesuwali stopę (nazywano to „szuraniem nóżką”), dziewczynki dygały, często unosząc przy tym dwoma palcami brzeg sukienki.
Szuranie nóżką pochodziło od powitalnego - dziarskiego, godnego ułana lub szwoleżera - stuknięcia obcasami. A dyg, powszechny nawet w małych miasteczkach, nawet na nieco knajackich przedmieściach - to nic innego jak dworski rewerans, damski ukłon przed władcą. Witano się także w archaiczny już sposób - „Całuję rączki” oraz „Padam do nóżek”, zwracając się w ten sposób przede wszystkim do kobiet, ale także - oczywiście żartobliwie - do mężczyzn.
Do kanonu grzeczności należało nie tylko powitalne „cajerączki”, ale także jak najbardziej dosłowne całowanie w rękę. Jeszcze tuż po II wojnie zaszczyt ten należał się nie tylko kobietom, ale także niektórym mężczyznom. W bardziej patriarchalnych rodzinach dzieci składały pocałunki na dłoniach ojców. I chociaż nikt już nie mówił „panie ojcze”, tak jak to było w dawnej Polsce, to ciągle obowiązywała sztywna forma - „czy tata mógłby”. Wielu kolegów z podstawówki rozdziawiało gęby, słysząc, że do mojego ojca zwracam się przez „ty”. W ręce całowano także księży, także szeregowych i nie wszystkich, bo wielu uciekało przez takimi wyrazami szacunku, chowając dłonie za siebie. W całowaniu księżowskich rączek celowały stare kobiety, i to na całym nieomal chrześcijańskim świecie. Żeby było śmieszniej, najpiękniejszy hołd złożony duchownemu widziałem w Związku Radzieckim, kraju, który - jak się wydawało - wyplenił religię. Było słoneczne popołudnie, kiedy przed cerkwią, gdzieś w Gruzji, pojawił się pop. Chłopisko młode i potężne, kudłate. Z cerkwi wybiegła staruszka handlująca w przedsionku jakimiś ubogimi ikonkami. Staruszka malutka, jakby zeschnięta, na gruzińską modłę odziana w czerń. Przypadła do rąk popa, który nie bronił się przed pocałunkami, raczej wprost przeciwnie, a było ich wiele - żarliwych i głośnych.
W naszej części Europy, a przede wszystkim w Rosji, składano pocałunki na dłoniach pisarzy, artystów. Oczywiście tych największych, którzy zawładnęli sercami i duszami. Taki Tołstoj na przykład, dziwadło w chłopskiej rubaszce (rubaszki pana hrabiego trzymano podobno w bieliźniarce, przesypane płatkami róż), ale pisarz wielki, zawsze mógł liczyć na tak afektowane hołdy.
Całowano po rękach także naszego Ludwika Solskiego. Aktor zbliżał się do setki (nieprawdopodobne, mieszkał przy ulicy własnego imienia), dostał od władz niebywały na owe czasy prezent - „Warszawę”, dumę polskiego przemysłu motoryzacyjnego. I przywykł do całowania w rękę. Dlatego, gdy odwiedzający go dostojnik nie złożył na dłoni mistrza należnego pocałunku, Solski zerwał wiszący w przedpokoju płaszcz i zaczął wkładać go na gościa, mówiąc: „Dla naszej władzy wszystko, wszystko...” Tak było, a może raczej tak brzmi anegdota od kilkudziesięciu lat kursująca po Krakowie...
WIDEO: Co Ty wiesz o Krakowie - odcinek 22
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto