Zdaniem Niemców uczucia pana Ernesta się nie liczą. Jest ich obywatelem, a sąd w Niemczech go ubezwłasnowolnił z powodu złego stanu zdrowia i zamknął w domu starców. Pan Ernest jest też obywatelem Polski. Sąd w Polsce żadnych jego praw nie ograniczył. Tu jest wolnym człowiekiem i z tej wolności korzysta w Rudzie Śląskiej.
Niemiecka opieka społeczna, która po ubezwłasnowolnieniu przejęła władzę nad życiem i majątkiem pana Ernesta, w tym nad niemieckim kontem i emeryturą, domaga się jego powrotu do Hildesheim, bo w sierpniu ubiegłego roku samowolnie opuścił dom starców i z pomocą przyjaciół zamieszkał na Śląsku.
- Wie pani, co on dziś do mnie powiedział? „Ula, jo ci przaja”. Mnie to wystarczy - przekonuje pani Urszula z Rudy Śląskiej. Opiekuje się Ernestem, jak tylko potrafi najlepiej. Żyją z jej oszczędności. Gdy pytam o pieniądze, zaczyna się denerwować.
- Jakie pieniądze? [Kliknij i posłuchaj] On już nic nie ma. Nic. Nie ma mieszkania w Niemczech, ani samochodu, nie ma dostępu do konta. O co więc może mi chodzić? Niech mi pani powie, o co? - pyta. Od kilkudziesięciu lat była przyjaciółką jego rodziny. Teraz jest jego jedyną podporą. Od pół roku pan Ernest jest bez środków do życia. Jak to w chorobie, są chwile, kiedy 72-letni pan Ernest zamyka się w sobie, a są też takie, kiedy mówi z przekonaniem: - Jo jes Ślązok i szlus!
Gdyby pan Ernest, obywatel Polski, chciał w tej chwili pojechał do Niemiec, gdzie żył przez lata i gdzie zapracował sobie na emeryturę, jako obywatel Niemiec, zostałby natychmiast zamknięty w domu opiekuńczym.
Aktualnie jego stan zdrowia nie pozwala na jakiekolwiek podróże, co nie zmienia faktu, że problem jest poważny, bo on wymaga stałej troski.
Zgubił drogę i trafił do szpitala
Wyjechał z Chorzowa do Niemiec, z żoną i teściową, w latach 80. Był tam kierowcą. Pochodził z Siemianowic Śląskich i do dziś mówi śląską gwarą.
Otaczali się przyjaciółmi, nie mieli dzieci ani dalszej rodziny. Teściowa zmarła w Niemczech, ale pochowali ją w Chorzowie. Po przejściu na emeryturę Ernest mieszkał z żoną niemal stale pod Koszęcinem, gdzie kupili mały domek. Tu żona zmarła i Ernest tutaj ją pochował. Żona miała tylko obywatelstwo niemieckie, więc jeździł do Niemiec załatwiać formalności.
Jechał autem, sam. - Czuł się dobrze, jak zawsze, zadzwonił do mnie z drogi, że wraca, a potem przestał odbierać telefony - przypomina pani Urszula. - Dzwoniłam do sąsiadów w Hildesheim, gdzie wciąż miał mieszkanie, czy są od niego wiadomości, bo się martwię. Oni ustalili, że jest w szpitalu psychiatrycznym. Zaraz tam pojechałam.
Jak się później okazało, pan Ernest zgubił drogę. Był późny wieczór, nie wiedział, gdzie jest, sam był zagubiony. Mówił też policjantom, że nie ma w Niemczech nikogo. Sąd błyskawicznie podjął decyzję o jego ubezwłasnowolnieniu. Wyznaczył opiekunkę, która przejęła całe władztwo nad nim i nad jego majątkiem. Niby wszystko w porządku, państwo zaopiekowało się swoim zagubionym obywatelem. Wątpliwości budzi jego całkowite ubezwłasnowolnienie.
Ze szpitala psychiatrycznego trafił od razu do zakładu opiekuńczego. - Odwiedzałam go tam co miesiąc i widziałam, że stan jego zdrowia się pogarsza. Bardzo schudł, wpadał w złość i miałam wrażenie, że musiał przejść jakiś mały udar, bo zaczął źle chodzić - mówi pani Urszula.
Mówił, że chce zostać na Śląsku
Czarę goryczy przelała wiadomość od Piotra, przyjaciela spod Koszęcina, który doglądał tam jego domku, a którego niemiecka opiekunka Ernesta poprosiła, by znalazł dla nieruchomości jakiegoś kupca.
Na drodze prawnej pan Ernest nie miał szans wydostać się z tej matni. Jak w sensacyjnym filmie pewnego dnia wsiadł do taksówki, którą podjechała pod dom starców pani Urszula i po czterech godzinach był w Polsce, gdzie miał pełnię praw, jako obywatel Polski i gdzie może robić ze swoim życiem, co chce. Przyjechał w tym, co miał na sobie, a że było lato, to miał niewiele.
W Niemczech uznano go za osobę zaginioną i policja rozpoczęła poszukiwania, najpierw pod Koszęcinem. Piotr wskazał na Rudę Śląską. Zjawiło się u pani Urszuli dwóch policjantów i pytali Ernesta, czy wrócił na własne życzenie, a on, że tak. - Gdzie pan chce być? - pytał dalej policjant, a Ernest zapewniał, że tu, na Śląsku.
- Chwilę później policjanci [Kliknij i posłuchaj] przysłali pogotowie do mojego domu, żeby lekarz zbadał Ernesta - przypomina pani Urszula. Lekarz zmierzył ciśnienie, obejrzał go i odjechał. Policjanci z Rudy Śląskiej odpisali niemieckim kolegom, gdzie jest pan Ernest i że nie dzieje mu się żadna krzywda, ale wracać nie chce.
Pilnie potrzebuje rehabilitacji
Korzystając w Polsce ze swoich praw pan Ernest udzielił pełnomocnictwa Markusowi Matuschczykowi. Wciąż są obawy, że niemiecka opieka społeczna zechce go z Polski wywieźć. Już taką próbę podjęła w grudniu, gdy pan Ernest był w szpitalu w Rudzie Śląskiej. Postawiono wówczas na nogi policję, prokurature i sąd w Rudzie Śląskiej. Pani Urszula całą noc czuwała przy jego łóżku, by go nikt nie próbował wykraść.
- Uprzedziliśmy stronę niemiecką, że nie ma w Polsce najmniejszych podstaw, by ograniczać prawa pana Ernesta i wywozić go bez jego wyraźnej zgody - tłumaczy mecenas Matuschczyk z Polsko-Niemieckiej Kancelarii Adwokackiej. - W Niemczech dużo łatwiej ubezwłasnowolnić osobę, zwłaszcza starszą, bez rodziny. Decyzje podejmuje sąd rejonowy, a nie jak w Polsce sąd okręgowy. Często podejmuje jednoosobowo.
Adwokat Matuschczyk wystąpił do niemieckiego sądu o zniesienie opiekunów pana Ernesta i zwolnienie jego majątku. W odpowiedzi niemiecki sąd przydzielił panu Ernestowi kuratora. Jak niemiecka opiekunka, jest on opłacany z emerytury Ernesta. Z podopiecznym się nawet nie skontaktował.
Tymczasem pan Ernest pilnie potrzebuje rehabilitacji. Sąd w Rudzie Śląskiej ustanowił dla niego kuratora, Grzegorza Kowalika, ale, jak nam Kowalik oznajmił, nie czuje się kompetentny, by wyjaśnić, na czym polega jego rola w tej sprawie.
- Znamy się od 50 lat. Obiecałam, gdy żyła jego żona, że się nimi zaopiekuję, jak się któreś z nich straci - przypomina pani Urszula. - Nie dam zginąć Ernestowi.