Niepełnosprawna taterniczka na szczycie Mnicha. Historia wojowniczej Anki
Pracownicy Tatrzańskiego Parku Narodowego i ratownicy TOPR wnieśli na Mnicha swoją koleżankę – Annę Król, taterniczkę, która od 16 lat jest sparaliżowana.
Odpoczywaliśmy przed schroniskiem przy Morskim Oku i Szymon zobaczył, że Anka wpatruje się w szczyt Mnicha. Zapytał: chciałabyś tam być? I Anka odpowiedziała: pewnie, głupie pytanie. Szymon spojrzał na mnie – a jemu dużo nie trzeba – i padło hasło: no to co, idziemy? Idziemy. I tak naprawdę to się w ten sposób zaczęło – opowiada Maria Król, siostra Anny.
Wulkan
Anny Król, czyli po prostu Anki. Zapalonej taterniczki, wulkanu energii, który wybuchał na widok gór. Rozpoznawalnej z daleka nie tylko ze względu na żywiołowość w ruchach, ale też burzę rudych loków (choć farbowanych, naturalnie jest blondynką). Niebieskookiej, piegowatej i drobnej. Ale dobrze zbudowanej. Mięśnie wyćwiczyła na tatrzańskich szlakach w Polsce i na Słowacji. Nerwus, działacz – tak mówi o niej siostra. Kiedy obrała sobie cel, musiała go osiągnąć. Długo nie mogła wysiedzieć w jednym miejscu. 2 sierpnia 2003 roku wspinała się z przyjaciółmi po słowackiej stronie Tatr.
Nie skarżyła się na ból głowy, chociaż wtedy zjadła opakowanie leków. Dzień później wybierała się na wspinaczkę ponownie. Zatrzymała ją mama. Anna miała pięknego owczarka podhalańskiego. Do udziału w wystawie psów namawiała córki Zofia Król. Zgodziły się. Dziś powtarzają, że to być może uratowało jej życie. Z Centralnego Ośrodka Sportu, gdzie trwała wystawa, trafiła na OIOM szpitala w Zakopanem. Lekarz stwierdził udar pnia mózgu. Najgorszy ze wszystkich udarów. Pień odpowiada za za najważniejsze funkcje życiowe organizmu. Regulację ciśnienia krwi, pracę serca, oddech, świadomość. Powiedział o tym lekarz, z którym dzień wcześniej wdrapywała się na szczyt.
Alfabet
Maria Król wspomina, jak podeszła do znajomej rehabilitantki. - Zapytałam wprost: - Kaśka, ile to będzie trwało? Nie wiedziałam jeszcze nic o chorobach neurologicznych, nie miałam pojęcia, co to oznacza. A ona tak patrzy na mnie i mówi: chcesz wiedzieć? To zawsze już będzie trwało. A ja pytam: no ale kiedy się poprawi na tyle, że Anka będzie po prostu sprawna, czy to kwestia paru miesięcy? Spojrzała przed siebie: parę lat. O ile w ogóle.
Przez pierwsze trzy tygodnie z Anką nie było kontaktu. - My na początku liczyliśmy na cud, że to się wszystko… - Maria Król zawiesza głos – ale ona wszystko słyszała, rozumiała nas. Mimo udaru zachowała pełną sprawność umysłową. Po pewnym czasie zaczęła ruszać oczami, mogliśmy spróbować się z nią porozumieć – dodaje.
Jeśli patrzyła w górę, to znaczyło, że tak. Jeżeli w dół – nie. Kiedy zaczęła ruszać powiekami, mogli rozmawiać za pomocą tabliczki z alfabetem. Sunęli palcem po każdej literze i przy odpowiednim inicjale Anka dawała znak mrugnięciem. W ten sposób sklejali całe słowa, ze słów lepili zdania.
Przełom przyszedł trzy miesiące później. Pojawił się pierwszy ruch głową w lewą stronę i ręką w łokciu. Zaczęła się rehabilitacja i wycieczki do ośrodków w całej Polsce. Od 16 lat ćwiczy sama albo z rehabilitantami codziennie. W tym czasie postawiła parę milowych kroków. Po pół roku podniosła rękę. Zaczęła pisać na komputerze, rysować. Spędzała godziny na czytaniu o górach, była na bieżąco z wszystkimi wydarzeniami w Tatrach. Po trzech latach mogła utrzymać głowę, kilka lat później wstać. – Teraz korzysta z wózka inwalidzkiego – zaznacza Maria Król. – Mówi już całym zdaniem, ale bez trudnych głosek – dodaje. Nie może powiedzieć jednym tchem całego zdania, bo trudno jej oddychać. Ale bardzo się stara. - Trzeba się nauczyć Ankę rozumieć. Niektórym przychodzi to szybko, inni muszą się osłuchać. To tak jak z językami – dodaje jej siostra. Chociaż ona potrafi czytać Ance w myślach.
W kształcie stożka
Z Szymon Ziobrowskim, dyrektorem Tatrzańskiego Parku Narodowego, który w październiku zabrał Ankę nad Morskie Oko, szybko złapała kontakt. Ziobrowski pracuje nad wsparciem niepełnosprawnych na górskich szlakach. Chodzi o to, by ułatwić albo umożliwić dostęp do tych miejsc, w których jest to możliwe. Podczas spaceru na własnej skórze chciał się przekonać, z jakimi trudnościami mierzą się osoby pomagające niepełnosprawnym w drodze do Morskiego Oka. Pomysł wspinaczki na szczyt o charakterystycznym kształcie stożka pojawił się spontanicznie. – Mój udział sprowadził się do tego, że zainicjowałem to przedsięwzięcie. Trzeba było zmobilizować określone osoby do współdziałania – strofuje, gdy nazywam go organizatorem akcji.
Od wędrówki nad Morskie Oko minęło osiem miesięcy. Potoczyło się kilkanaście rozmów, kilkadziesiąt godzin upłynęło na rozplanowaniu wejścia na Mnicha. Szymon Ziobrowski i Maria Król, na co dzień pracowniczka Tatrzańskiego Parku Narodowego, przekazali wiadomość pracownikom Parku i Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Zgłosiło się ponad 30 osób.
- Powinniśmy mobilizować osoby, które mogą pomóc niepełnosprawnym. Nie trzeba wszystkiego sprowadzać na arenę tatrzańską. Czasem warto zainspirować do tego, żeby niepełnosprawnemu pomóc zejść z mieszkania, jeżeli jest ono na piętrze – podsumowuje dyrektor TPN.
Pół dnia
10 czerwca 2019, godz. 7.00: przy schronisku nad Morskim Okiem spotyka się grupa taterników. 15 osób jest ratownikami TOPR-u, tyle samo pracownikami TPN, którzy pomagają w organizacji całej akcji. Jest też pięć koleżanek Marii Król z pracy. Postanowiły pomóc reszcie, mówią, że będą wsparciem kanapkowym. W rękach mają butelki wody, poduszki dla Anki, prowiant. Ratownicy przygotowują się do wejścia. Kilkanaście minut po siódmej narzucają szybkie tempo. To tempo pozwoli całej ekipie mimo dwóch odpoczynków po drodze (przy stawie Staszica i na Mnichowych Plecach) podejść pod szczyt przed godz. 10.
- Zostaliśmy poproszeni przez Maryśkę o pomoc w realizacji marzenia Anki. Zebraliśmy się w kilkanaście osób z TOPR-u. Wzięliśmy nosze, wzięliśmy trochę lin. W Morskim Oku włożyliśmy Ankę do noszy. Razem z pracownikami TPN-u i TOPR-u wnieśliśmy ją na przełęcz pod szczytem w noszach. Tam oddaliśmy Ankę w nosidełkach na plecy jednego z ratowników – relacjonuje Sebastian Szadkowski, ratownik TOPR, który podczas wspinaczki jako jedna z kilku osób niósł Ankę na noszach. Opowiada szybko i spokojnie, jakby wchodził na niewielki pagórek, chociaż Mnich to szczyt o wysokości 2000 metrów. - Poruszamy się w górach dość pewnie, bo pracujemy tu na co dzień. My daliśmy po pół dnia z naszego życia, a Anka czekała na to 16 lat – ucina.
Już są
Patrycja Rek podczas wspinaczki na Mnicha robiła zdjęcia. - W trakcie drogi wytworzyła się pewna naturalna więź. Nic nie było w tym wyreżyserowanego. Każdy dawał pstryczka, że jest fajnie, że jest dobrze – wspomina.
Pamięta ten moment, gdy wdrapała się na jedną skał, żeby mieć lepszy widok i ładniejsze kadry. Trochę niżej TOPR-owcy przygotowywali się do rozpoczęcia finalnej akcji. Wyjęli Ankę z noszy, wkładali ją do specjalnego nosidełka. Pewnie i szybko zakładali uprząż, przywiązywali liny, robili stanowiska. Zostało im 70 metrów podejścia. Taternicy mówią, że jak ktoś ma wymiękać, to wymięka tam. Szczyt wielkości dwóch metrów kwadratowych może pomieścić najbardziej zdeterminowanych.
- Widziałam, jak Łukasz Kowalczyk bierze ją na plecy. Potem większość pozostała pod szczytem, a cztery osoby poszły z Anką dalej, w górę. W momencie kiedy Ania była wnoszona, ci, co zostali na dole, jakby zastygli. Wpatrywali się w każdy krok chłopaka, który niósł ją na plecach. Patrzyli bardzo skupieni, nikt nie rozmawiał. Była cisza – wspomina. Sama nie widziała szczytu. Ale z dołu usłyszała: już, już są.
Liny
- Wiem z doświadczenia: wchodzi się na szczyt i właściwie w człowieku nie ma euforii, jest raczej ulga, że już nie trzeba iść wyżej. Oczywiście – wrażenia estetyczne, wysiłek, okolica – to wszystko działa na człowieka. Ale cały smaczek jest na później. I chyba podobnie było tym razem, dla Anki to też był ogromny wysiłek – opowiada Ryszard Gajewski, himalaista, latem przewodnik tatrzański, zimą ratownik TOPR-u, który podczas ostatniego fragmentu trasy asekurował Ankę. Było południe. Na szczycie dali sobie czas na krótki odpoczynek i rozglądanie się po okolicy. Był moment na zrobienie pamiątkowych zdjęć. Kilka głębokich oddechów.
Gajewski był tu już z Anką, ale to było 20 lat temu. Prowadził wtedy kurs taternicki, w którym uczestniczyła. Razem z kursantami chodzili po górach przez dwa tygodnie, byli także na Mnichu. - Bardzo obrotna dziewczyna. No i zwariowana, znająca języki, pewna siebie. Miała 19 lat, gdy zaczęła pracę w naszym biurze przewodnickim – wspomina. Mówi, że taka więź, która powstaje w górach, zostaje na lata. - Z ludźmi, z którymi pracuje się w górach, nawet z klientami, którzy przecież płacą za wspinaczkę, to nie jest więź pieniądza, ale braterstwo liny. Bo góry są niebezpieczne, trudne. Wymagają zaufania ludzi do siebie nawzajem – dodaje. Teraz na szczycie w jej oczach zobaczył ten sam zachwyt, co wiele lat wcześniej.
Obrazki
Po godz. 14 zeszli z powrotem do schroniska nad Morskim Okiem. Były oklaski, gratulacje. Pierwsze świętowanie. - Anka chciała od razu wszystkim dziękować. Wpadła w słowotok, ale nie mogła wykrzyczeć tych wszystkich emocji. Wieczorem był płacz z radości – opowiada Maria Król.
Przed godz. 20 Anka napisała na Facebooku: „Ale to była super przygoda! Wielkie szczęście, że mam taką Rodzinę i Znajomych, którzy umożliwili spełnienie tego marzenia. Dziękuję Super Ludziom z TPN i TOPR (akcją kierował Sebastian Szadkowski), bez których ta eskapada nie byłaby realna. Organizatorem całego przedsięwzięcia był Szymon Ziobrowski - ogromne dzięki za WSZYSTKO! JESTEŚCIE WSPANIALI.”
Kolejnego dnia wyjechała z Zakopanego na rehabilitację, która potrwa do końca lipca. Rodzice wierzą, że turnusy najlepiej pomogą jej robić kolejne postępy, utrzymywać to, co przez lata udało jej się osiągnąć. I nie kryją radości: - W trakcie choroby myśl o górach i spojrzenie na góry cały czas jej towarzyszyło i towarzyszy. Wydaje mi się, że to zwieńczenie tych wszystkich przeżyć związanych ze wspinaczką. Bo nie wiadomo, czy taka akcja się powtórzy, a marzyła o tym. Nigdy tego głośno nie powiedziała, ale wiem, że o tym marzyła – mówi Zofia Król.
Po powrocie rozmawiały z mamą o wspinaczce. - Mówiła, że odżyły w niej wspomnienia z czasów, gdy sama się wspinała. Była na Mnichu cztery razy przed zachorowaniem i to wszystko powróciło. Mówiła, że czuła tę skałę, linę – odtwarza rozmowę Zofia Król. W 2003 roku Anka była już członkiem Klubu Wysokogórskiego Zakopane i speleoklubu (jego członkowie eksplorują jaskinie). Pracowała w biurze przewodnickim, kończyła kurs przewodnika tatrzańskiego. Zajęcia ustawiały harmonogram dnia. Wychodziła rano, a wracała późnym wieczorem. Jeszcze przed pracą biegła na skałki albo na ściankę. Do pracy jechała rowerem, a potem kombinowała, żeby się wspinać albo chociaż pobiegać.
Po udarze te obrazy wracały. Wtedy przelewała je na płótno. Na jednym z jej obrazków malowanych farbą olejną widać Giewont, na kolejnym szarotki. Kiedy wraca do wspinaczki z Mnicha te obrazy stają się żywe. Podobnie jak wspomnienia sprzed lat.