Niestety, polszczyzny uczymy się z telewizji
Przeciętny Polak w ciągu całego dnia korzysta z zasobu... trzystu słów. Te, które znajdują się na pierwszych pozycjach, nie nadają się do druku. Najczęściej używane słowo, z grona tych cenzuralnych, to „ja” - mówi dr hab. Paweł Nowak, językoznawca.
Używa Pan słuchawek „dedykowanych do telefonu”, bo teraz tak właśnie reklamuje się tego typu sprzęt?
Lub „dedykowanych telefonowi”, bo taka forma też jest używana. Nie używam, choćby dlatego, że wolę słuchać muzyki z kolumn. Dedykowanie słuchawek to bełkot semantyczny, to manipulowanie słowami. Nie można dedykować czemuś, tylko komuś. Na przykład książkę.
Wydaje mi się, że dedykowane słuchawki to po prostu kalka z języka angielskiego, ze słowa „dedicated”.
Tak, ale w języku, zwłaszcza reklamy, tego rodzaju kalki są nadużywane. George Bernard Shaw mówił, że przekłady są jak kobiety: albo wierne, albo piękne. Ja wolę te piękne tłumaczenia. Ktoś, kto chciał użyć słowa „dedykowane”, powinien zastosować się do tej prawdy, tyle że słowo „dedykowane” brzmi szlachetniej, jest eleganckie, brzmi lepiej niż na przykład „słuchawki przeznaczone” albo „rekomendowane” do danego modelu telefonu. Ze słowem „rekomendowane” może być jednak podobny problem, bo na podstawie przeprowadzonych badań można ocenić, że zrozumie je 10-12 proc. odbiorców.
Tak mało? Raczy Pan żartować.
Nic podobnego. Takie badania prowadzą naukowcy z Uniwersytetów Łódzkiego i Wrocławskiego. Jak pan sądzi, ile słów na co dzień używa przeciętny Polak?
Strzelam: 600 słów.
Zasób został oszacowany na 300 słów. Wśród najczęściej używanych pierwsze cztery pozycje zajmują słowa, których nie mogę w tej rozmowie zacytować. Na piątej pozycji jest słowo „ja”. Polacy go nadużywają i przez to też bełkoczą. Często nie zdają sobie sprawy, że jeśli powiedzą „poszedłem”, to odbiorca komunikatu już wie, że to „ja poszedłem”. Tymczasem nadawca komunikatu mimo to używa owego „ja”. Nadużywając takiej formy, chcemy się dowartościować w świecie, w którym człowiek może łatwo zniknąć w tłumie.
Przeinaczenie znaczenia słów jest powszechne. Przecież już niewiele osób zdaje sobie sprawę, że „molestować” nie miało wcale znaczenia związanego z niezgodnymi z prawem działaniami seksualnymi.
Sądzę, że to wina mediów, a głównie telewizji, która „molestować” używa wyłącznie w takim znaczeniu. Nie ma się co dziwić temu, że widz to przyjął. Średnio Polak aktywnie ogląda telewizję przez 4 godziny i 12 minut dziennie. W sposób nieaktywny nawet 9 godzin. Skoro widz czerpie wiedzę o świecie głównie z telewizji, to czerpie z niej wiedzę również o języku. Zawężone znaczenie to przypadek nie tylko „molestowania”. Czy, pana zdaniem, kobieta może być pedofilem?
Tak, to jest spotykane.
Ale nie ma odzwierciedlenia w języku. W płaszczyźnie językowej pedofil to wyłącznie mężczyzna. Słowo „pedofilka” praktycznie nie funkcjonuje. Jeśli kobieta utrzymuje intymne kontakty z dziećmi, dziennikarze nazywają ją zupełnie inaczej, w sposób rozbudowany. Chyba zdają sobie sprawę, że czytelnik i widz będzie protestował, gdy usłyszy sformułowanie kobieta pedofil.
Dużo znaczeń słów przeinaczamy?
Na przykład „kondycja”. Słownikowo to opis stanu fizycznego, a używa się tego słowa do określenia stanu firm, instytucji. Kolejne to „atrakcyjny”. Przecież żadna promocja sklepu nie może być atrakcyjna ani żadna z rzeczy czy rozwiązanie technologiczne. Co więcej, w podstawowym znaczeniu mężczyzna też nie może być atrakcyjny. Ten przymiotnik dotyczy wyłącznie kobiet. Najbardziej jednak razi mnie „spolegliwy”. Pierwotne znaczenie to ktoś, na kim można polegać. Teraz jednak częściej używa się tego słowa, określając osobę uległą, poddającą się wpływom. Doszło do sytuacji, w której Rada Języka Polskiego musiała to drugie znaczenie zaakceptować, wpisać do słowników.
Skoro Pana razi „spolegliwy”, to przyznam się, że mnie razi „zajebisty”. Łapię się za głowę, gdy słyszę to słowo w telewizji.
Od kilku lat to słowo nie jest już wulgarne. Rada Języka Polskiego tak uznała, zaznaczając jednak, że lepiej używać go w języku mówionym, w mowie potocznej, a nie w piśmie. Kilka lat temu jedna z sieci handlowych na billboardach reklamowych użyła właśnie sformułowania „zajebista promocja”. To raziło, a dziś już by nie przyciągało takiej uwagi. Rada z jednej strony stoi na straży czystości, poprawności, szlachetności języka, a z drugiej musi reagować na zmiany, jakie w nim zachodzą.
Wróćmy do bełkotu. To proste do opisania zjawisko językowe?
Nie, bo jest tego bełkotu bardzo dużo: semantyczny, składniowy, pragmatyczny. W tym ostatnim przypadku nadużywa się słów obco brzmiących. To celowe: ma pokazać, że wypowiadający te słowa jest fachowcem, jest obeznany z tematem, zna trudne terminy i potrafi nimi operować. Lubują się w tym politycy. Teraz bardzo często mówią np. o reformach. Tyle że „reforma” oznacza zmianę, pójście naprzód, podczas gdy w chwili obecnej „reformy” w dużej mierze są powrotem do rozwiązań z przeszłości. Mnóstwo tego rodzaju bełkotu jest także w różnych, np. unijnych, dokumentach. Korzystający z dofinansowania to przecież „beneficjent”, firma zapraszana jest do „aplikowania” lub „do procedury dialogu konkurencyjnego”. Straszne.
Którzy z polityków najmniej bełkoczą?
Spośród tych najważniejszych w polskiej polityce - Jarosław Kaczyński. Mimo że robi błędy językowe i ma wpadki logiczne, przejęzyczenia, to mówi z sensem. Można się z nim nie zgadzać, ale jego komunikaty są w miarę czytelne i przejrzyste. Dobrą polszczyzną mówi Aleksander Kwaśniewski. Coraz lepiej z językiem polskim radzi sobie Ewa Kopacz. Ryszard Petru też mówi dobrze, ale ma inną przypadłość - mówi obrazowo. To dla polityka dobrze, bo Petru bazuje na emocjach. To trafia do widzów, czytelników, ale ile w tym sensu? Stosunkowo mało, za to jest dużo emocji.
Rozmawiał: Sławomir Skomra
Paweł Nowak – dr hab., językoznawca, kierownik Katedry Języka Mediów i Komunikacji Społecznej KUL. Jest także biegłym sądowym oraz wykładowcą Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury.