Nieznana wojna polskich bohaterów: od Pearl Harbor po Okinawę
W latach 1941-1945 wody, wyspy i przestworza Pacyfiku były wojennym piekłem, przez które przeszły tysiące marynarzy, żołnierzy i lotników polskiego pochodzenia
Pierwsza krew
Brali udział w tej wojnie od pierwszych chwil. Pierwsze strzały wojny na Pacyfiku oddał - o czym nie każdy wie - okręt amerykański. 7 grudnia 1941 r., zanim jeszcze nad wyspę Oahu nadleciały samoloty z japońskich lotniskowców, patrolujący niszczyciel USS „Ward” wykrył i zaatakował zakradający się do Pearl Harbor w półzanurzeniu miniaturowy okręt podwodny. Artylerzyści „Warda” nie pudłują, a gdy trafiony przez nich w kiosk japoński „liliput” znika pod powierzchnią, niszczyciel na wszelki wypadek poprawia serią bomb głębinowych. Zrzuca je z rufy szef torpedystów William C. Maskzawilz. Wprawdzie takie nazwisko ciężko znaleźć nie tylko wśród amerykańskich marynarzy, ale też w ogóle pośród obywateli USA, prawdopodobnie jednak - co zresztą dawno temu zauważył nieżyjący już Zbigniew Flisowski, autor kultowej dla pasjonatów spraw morskich książki „Burza nad Pacyfikiem” - wielekroć wspominany w poświęconych atakowi na Pearl Harbor książkach i artykułach Maskzawilz w rzeczywistości nosił nazwisko Maszkiewicz, faktycznie spotykane w Stanach Zjednoczonych.
Pearl Harbor w ogniu
Meldunek „Warda” o zaatakowaniu nieznanego okrętu podwodnego na podejściach do bazy Pearl Harbor dotarł do oficera dyżurnego, którym był komandor podporucznik Harold Kaminski. To polskie nazwisko nosił syn żydowskiego emigranta Hymana Kaminskiego, przybyłego do Ameryki z Prus w roku 1855. Harold bezskutecznie niestety usiłował zaalarmować telefonicznie swych nieświadomych powagi sytuacji zwierzchników. Jeden z nich, komandor Earle, zbagatelizował sprawę i nakazał Kaminskiemu zweryfikować meldunek. Po latach obydwaj pojawią się w słynnym filmie „Tora! Tora! Tora!”, w którego jednej ze scen Kaminski (gra go aktor Neville Brand) na widok Earle’a (Richard Anderson) krzyczy doń z rozpaczą, wskazując na płonące już, zgruchotane japońskimi torpedami i bombami okręty w „Alei Pancerników”: „Chciał pan potwierdzenia, komandorze?! To niech pan patrzy! Oto pańskie potwierdzenie!”.
Na owych pancernikach, na których skupiła się i wyładowała główna furia japońskiego ataku, zginęło aż kilkudziesięciu Amerykanów polskiego pochodzenia. Najwięcej na USS „Arizona”, bo około trzydziestu. Wśród zabitych przez potworną eksplozję magazynów amunicji bądź tych, którzy utonęli czy udusili się uwięzieni w zalanej, stalowej trumnie osiadłego w portowym mule kadłuba, byli Francis Severin Alberovsky, Albert Charles Berkanski, Joseph John Borovich, Harry Gregory Chernucha, Harold Bernard Cybulski, Francis Anton Cychasz, Stanley Czarnecki, Theophil Czekajski, Philip Robert Gazecki, Edwin Charles Jastrzemski, Henry Kalinowski, Adolph Louis Kruppa, Frank Edward Malecki, John Stanley Malinowski, Stanley Paul Menzenski, Francis Clayton Mostek, Theodore Lucian Nowosacki, Henry Francis Ochoski, Stanislaus Joseph Orzech, Raymond Paul Pawlowski, Michael Peleschak, Alexander Louis Piasecki, Donald Roger Rombalski, Nicholas Runiak, John Peter Rutkowski, Michael Savinski, Joseph Schdowski, Julian John Stopyra, Stanley Stephen Swiontek, Frank Peter Wojtkiewicz. Na wywróconym pancerniku USS „Oklahoma” śmierć ponieśli m.in. William G. Bruesewitz, Frank A. Hryniewicz, Roman W. Sadlowski, Robert N. Walkowiak, Edward Wasielewski i Thomas Zvansky, na USS „California” zginął Stanley C. Galaszewski, a na „Nevadzie” - George J. Stembrosky.
Podobnie jak Kaminski żydowskiego pochodzenia był także 26-letni podporucznik rezerwy Stanley Caplan, w cywilu absolwent chemii na Uniwersytecie Michigan, a w chwili rozpoczęcia ataku na Pearl Harbor najstarszy stopniem oficer na pokładzie niszczyciela USS „Aylwin”. Caplan ze zdekompletowaną załogą na pokładzie sprawnie wyprowadził ostrzeliwujący się japońskim samolotom okręt w morze i podjął wielogodzinne patrolowanie, przy okazji odpływając w siną dal własnemu dowódcy, bezskutecznie usiłującemu dopędzić „Aylwina” motorówką. Również Caplan w pewnym sensie trafił na srebrny ekran, stając się w hollywoodzkiej ekranizacji powieści Jamesa Bassetta „In Harm’s Way” pierwowzorem postaci porucznika Williama „Maca” McConnella z USS „Cassiday” (w tej roli Tom Tryon).
7 grudnia roku pamiętnego wykonał też ponad wyspą Oahu swój pierwszy lot bojowy przyszły as myśliwski Francis Stanley Gabreski, czyli Franciszek Gabryszewski. Mimo że słynny „Gabby” swoje konto zestrzeleń otworzył dopiero na europejskim niebie, także on zainspirował scenarzystów Hollywood. W filmie „Pearl Harbor” z 2001 r. parę rysów jego postaci otrzymał zagrany przez Bena Afflecka kapitan Rafe McCawley.
Śmierć i chwała
Niespełna trzy miesiące po katastrofie w Pearl Harbor US Navy traci kolejny duży okręt. Po przegranej bitwie na Morzu Jawajskim tonie przedzierający się do Australii krążownik USS „Houston”. Nierównej walki z nieprzyjacielskimi krążownikami i niszczycielami oraz późniejszej gehenny w japońskiej niewoli nie przeżywa kilkuset marynarzy i oficerów. Na liście poległych członków załogi „Houstona” odnajdziemy wiele polskich nazwisk. W finałowym, do ostatniego pocisku prowadzonym boju 1 marca 1942 r., polegli między innymi John A. Bonkoski, Stanley F. Bujak, Charles Czyzewski, Edwin S. Dombrowski, Henry S. Grodzky, Stanley i John J. Iwaniccy, Adalbert L. Karbowski, Raymond L. Klymaszewski, Joseph Lewdansky, Stanley E. Novicki, Edward B. Nowak, Henry J. Sadowski, Sylvester W. Shemanski, Victor J. Szymala, Stanley Taraszkiewicz, Thomas F. Truskoski, Sigmund H. Ustaszewski. Marynarz Lawrence F. Kondzela nie przetrwał nieludzkich warunków pobytu w obozie jenieckim w Birmie i zmarł tam na malarię mózgową. Szczególnie gorzki los przypadł w udziale J.R. Sokolowskiemu - 18 września 1944 r. zginął na statku transportującym jeńców, gdy ten w drodze do Japonii został storpedowany przez brytyjski okręt podwodny HMS „Tradewind”.
Cicha Służba
W szeregach Silent Service, jak potocznie nazywano amerykańską broń podwodną, również walczyli Polonusi. I to skutecznie. Pierwszy oficer USS „Archerfish”, którym był kapitan Sigmund Albert „Bobo” Bobczyński, walnie przyczynił się do niecodziennego sukcesu tej dowodzonej przez komandora podporucznika Josepha F. Enrighta jednostki. 28 listopada 1944 r. „Archerfish”, patrolując u wejścia do Zatoki Tokijskiej, wykrywa japoński lotniskowiec i po długotrwałym pościgu atakuje go czterema torpedami z dziobowych wyrzutni, które wycelowuje obsługujący kalkulator torpedowy Bobczyński. Potem zastępca robi zwrot, by umożliwić Enrightowi wystrzelenie jeszcze dwóch dalszych torped z wyrzutni rufowych. Z sześciu aż cztery dochodzą celu. Japończyk tonie! Dowództwo początkowo kręci trochę nosem na meldunek Enrighta o zatopieniu dużego lotniskowca o dosyć przecież imponującej wyporności 28 tys. ton. Wywiad bowiem nie potwierdza obecności takiego okrętu w rejonie ataku i Amerykanom ciężko określić, o jaką konkretnie jednostkę może chodzić. Wprawdzie Enrightowi zalicza się zniszczenie lotniskowca, ale pewna nieufność względem rzetelności dowódcy „Archerfisha” pozostaje...
Bomba wybuchła dopiero po wojnie, kiedy wyszło na jaw, że Enright, Bobczyński i ich załoga zatopili… „Shinano”! A więc przebudowany z superpancernika typu „Yamato” największy wówczas lotniskowiec świata, o którego istnieniu wywiad w ogóle nie miał pojęcia. „Shinano”, pływający potwór o wyporności 62 tys. ton (a więc ponad dwukrotnie większej niż skromnie, jak się ostatecznie okazało, zameldował Enright), do dziś jest największą w historii jednostką, jaka padła ofiarą okrętu podwodnego. Stanowczo zatem warto pamiętać, że w jej zatopieniu ważną rolę odegrał Amerykanin polskiego pochodzenia.
Mniej szczęścia miał inny amerykański podwodniak, komandor podporucznik David Zabriskie jr., pochodzący z jednej z najstarszych w Ameryce rodzin polskich emigrantów. Stany Zjednoczone nawet jeszcze nie istniały, gdy na ziemi dzisiejszego New Jersey stanął już praszczur rodu Albrycht Zaborowski, XVII-wieczny polski szlachcic wyznania luterańskiego z Węgorzewa w Prusach Książęcych, którego za ocean pognała niechęć do służby w elektorskiej armii Fryderyka Wilhelma I. 1 czerwca 1944 dowodzony przez jego potomka, Davida Zabriskiego juniora, okręt podwodny USS „Herring” wszedł „na bezczelnego” do zatoki wyspy Matsuwa-tō w archipelagu Kurylów i zatopił torpedami kotwiczące tam statki „Iwaki Maru” oraz „Hiburi Maru”. Jednak śmiałkowi nie uszło to na sucho. Zaalarmowane japońskie baterie nadbrzeżne natychmiast wzięły intruza pod ostrzał. Niestety - celny. Dwa pociski trafiły w kiosk, z fatalnym - jak się okazało - dla okrętu skutkiem. Uszkodzony „Herring” zanurzył się po raz ostatni, by pozostać w głębinach już na zawsze (całkiem niedawno, w 2016 r., jego wrak odkryli rosyjscy nurkowie). „Bąble powietrza pokrywały obszar o boku pięciu metrów, a na 14 Mm wokół rozlała się plama oleju napędowego” - zapisali Japończycy w raporcie. Cała załoga „Herringa” zginęła wraz ze swoim dzielnym dowódcą.
Blagier i bohater z „Latającej Fortecy”
Wydawać by się mogło, że nie zabrakło polskiego bohatera także podczas wielkiej bitwy pod Midway w czerwcu 1942 r. Głośno było po niej w prasie o pilocie „Latającej Fortecy” B-17 kapitanie Clarensie P. Tokarzu, chętnie udzielającym wywiadów, w których opowiadał o swoich walecznych dokonaniach. Te zaś miały być niebagatelne. „W drugim dniu walki trafiliśmy czterokrotnie japoński lotniskowiec, który zatonął” - twierdził między innymi. Ten wielki sukces kpt. Tokarza okazał się jednak pokrewny samochwalczym opowieściom sienkiewiczowskiego pana Zagłoby, jako że żaden z lotniskowców japońskich zatopionych w tej bitwie nie został choćby nawet trafiony przez jakikolwiek z operujących z Midway bombowców B-17. Trzeba jednak przyznać, że Tokarz nie był jedynym z lotników „Latających Fortec” przeceniających swe zasługi pod Midway, gdyż czynili to oni gremialnie, w efekcie czego to ich właśnie prasa okrzyczała pogromcami Japończyków - ku rozgoryczeniu prawdziwych zwycięzców, którymi byli piloci pokładowych bombowców nurkujących.
Autentycznym natomiast bohaterem z „Latającej Fortecy” był pośmiertnie odznaczony Medalem Honoru (Congressional Medal of Honor, którego najbliższym polskim odpowiednikiem jest Virtuti Militari) podporucznik Joseph R. Sarnoski, który 16 czerwca 1943 r. podczas patrolu nad wyspą Buka zginął na swoim stanowisku bombardiera i zarazem przedniego strzelca, do ostatka odgryzając się z kaemów atakującym japońskim myśliwcom i nie zważając przy tym na śmiertelne obrażenia, które sam odniósł od nieprzyjacielskiego ognia.
Medal Honoru
Polaków odznaczonych tym najwyższym odznaczeniem amerykańskim jest więcej. Jeden z nich to żołnierz piechoty morskiej Frank P. Witek, który 3 sierpnia 1944 r. poległ podczas walk o wyspę Guam w archipelagu Marianów. Jego pluton niespodziewanie znalazł się pod ostrzałem z zamaskowanych pozycji japońskich. Witek zdołał zabić ośmiu przeciwników, po czym osłaniał odwrót swego pododdziału i ewakuację spod ognia ciężko rannego kolegi. Gdy serie karabinu maszynowego ponownie przygniotły jego pluton do ziemi, Witek ruszył na czele kontrataku, zniszczył stanowisko wrogiego kaemu i zabił kolejnych ośmiu Japończyków. Dopiero wtedy dosięgnął go śmiertelny postrzał. Amerykanie uczcili pamięć bohatera nie tylko Medalem Honoru, ale także nadając nazwę USS „Witek” nowemu niszczycielowi.
Pośmiertny Medal of Honor otrzymał również żołnierz US Army Edward J. Moskala, śmiertelnie ranny w czasie krwawych walk o umocniony grzbiet Kakazu na wyspie Okinawa. Nim padł, osłaniając bezpieczne wycofanie swej kompanii, granatami i „śmiercionośnie dokładnym ogniem” (jak to później określono w oficjalnym dokumencie odznaczeniowym), zniszczył dwa gniazda karabinów maszynowych. W podobnych okolicznościach, ubezpieczając ogniem erkaemu odwrót swojego oddziału, zginął na wyspie Guadalcanal w roku 1942 sierżant marines Anthony P. Malinowski jr. Jego męstwo uhonorowano pośmiertnie przyznanym Krzyżem Marynarki.
Najmłodszy dowódca
W bitwie o Okinawę walczyło więcej Polaków. Jednostki amerykańskiej floty na wodach otaczających tę wyspę stały się celem zmasowanych ataków japońskiego lotnictwa, w tym przede wszystkim pilotów samobójców kamikaze. Świadomi niebezpieczeństwa Amerykanie zorganizowali system wczesnego ostrzegania przed nalotami. W kierunku Wysp Japońskich, skąd nadlatywały japońskie samoloty, wysunięto patrolujące niszczyciele, których radary miały z możliwie dużym wyprzedzeniem wykrywać zagrożenie. Niestety, te właśnie okręty były w pierwszej kolejności atakowane przez powietrznych samobójców, toteż niejednemu z nich przyszło drogo zapłacić za niebezpieczną służbę na radiolokacyjnym dozorze. 6 kwietnia 1945 r. aż trzech kamikaze wbiło się w niszczyciel USS „Newcomb”. Bratniej jednostce w tak śmiertelnych opałach pośpieszył z pomocą niszczyciel USS „Leutze”. Nim jednak zdążył na dobre przystąpić do akcji ratowniczej, kolejny kamikaze spadł właśnie na niego, wyrywając wielką dziurę w rufie. Ciężko ranny „Leutze” począł nabierać wody i niechybnie by zatonął, gdyby nie energiczna, kierowana przez świetnego dowódcę okrętu akcja ratownicza. Ostatecznie udało się uratować oba niszczyciele, co było po wielkiej części właśnie zasługą owego kapitana „Leutze”, nazwiskiem Leon Grabowsky. Był to weteran Pearl Harbor, gdzie 7 grudnia 1941 r. należał do załogi tragicznego pancernika „Arizona”. Szczęściem dla siebie w chwili eksplozji, która zniszczyła okręt, przebywał na brzegu. Jeszcze tego samego dnia trafił do obsady lekkiej broni przeciwlotniczej na innym pancerniku, USS „Maryland”. Podczas inwazji na wyspę Iwo Jima był już zastępcą dowódcy niszczyciela „Leutze”. Przejął dowodzenie 17 lutego 1945 r., kiedy to osłaniający likwidację podwodnych przeszkód przez płetwonurków okręt wdał się w walkę z japońską artylerią nadbrzeżną, a wybuch japońskiego pocisku poważnie zranił kapitana i wzniecił groźny pożar amunicji przeciwlotniczej (przy jego gaszeniu wyróżnił się m.in. marynarz Eugene Balinski). Walory Grabowsky’ego nie uszły widać uwadze przełożonych, jako że wkrótce otrzymał zatwierdzenie na stanowisku kapitana „Leutze”. W ten sposób został najmłodszym dowódcą niszczyciela w historii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Pod Okinawą dowiódł, że na awans w pełni zasłużył.
Na pokładach amerykańskich niszczycieli znajdziemy więcej Polaków. Przykładowo, na USS „Johnston”, wsławionym podczas bitwy o zatokę Leyte desperackim, samobójczym bojem z głównymi siłami liniowymi floty japońskiej, w których skład wchodził superpancernik „Yamato”, poległ podporucznik Joe Pliska. Eksplozja jednego z japońskich pocisków, które rozniosły pomost niszczyciela, oderwała mu głowę.
Dramaty pływających lotnisk
USS „Johnston” osłaniał grupę lotniskowców eskortowych (czyli niewielkich, powolnych i z niewieloma samolotami), w skład której wchodził USS „Gambier Bay”. Jednym z pilotów bombowców Avenger z „Gambier Bay” był Henry Pyzdrowski, jednym z pilotów myśliwców - Fred Graboś. Obydwu szczęśliwie udało się przeżyć bitwę pod Samar, choć ich rozstrzelany przez Japończyków lotniskowiec poszedł na dno Morza Filipińskiego. W annałach wojny na Pacyfiku odnotowano liczne nazwiska Polaków należących do załóg lotniskowców. I tak na przykład 7 sierpnia 1942 r. chorąży Thaddeus J. Capowski, pilot myśliwca Wildcat z lotniskowca USS „Wasp”, lądował przymusowo na plaży Guadalcanalu. Ciężko poturbowany w wyniku kraksy Capowski znalazł się za liniami wroga. Ledwo mogąc się poruszać i nie bez groźnych przygód, dotarł jednak po kilku dniach do linii marines. Z kolei członkiem załogi bombowca Avenger z lotniskowca USS „Franklin” atakującego superpancernik „Musashi” pod Leyte był Sam Plonski, a jednego z myśliwskich hellcatów „Franklina” pilotował Stan Butryn. Nazwiska Polaków pojawiają się często w okolicznościach ekstremalnie wręcz dramatycznych, jako że amerykańskie lotniskowce były królewskimi, wymarzonymi celami Japończyków. Toteż liczne, parutysięczne załogi tych pływających niemalże miast i zarazem najcenniejszych okrętów Floty Pacyfiku, nieraz przeżywały tragiczne chwile. W bitwie na Morzu Koralowym od wybuchu japońskiej bomby poległ na „Lexingtonie” kapitan Wadsworth C.
Trojakowski, pełniący tam skromną, lecz niezbędną na wielkim okręcie funkcję pokładowego dentysty. Gdy w toku walk o Guadalcanal trafiony 15 września 1942 r. torpedami japońskiego okrętu podwodnego lotniskowiec USS „Wasp” zmienił się w ognistą pochodnię i Amerykanie zmuszeni byli do porzucenia skazanej na zagładę jednostki, okrętowy cieśla Joseph Machinsky do ostatniej chwili zrzucał w morze kawałki drewna i materaców, które mogłyby pomóc rozbitkom z załogi utrzymać się na powierzchni wody. Machinsky opuścił pokład dopiero na bezpośredni rozkaz dowódcy, będąc ostatnim marynarzem, który zszedł z okrętu, nim zgodnie z morską tradycją uczynił to sam kapitan.
Załogi amerykańskich lotniskowców przeważnie jednak były w stanie opanować najgwałtowniej nawet szalejące pożary. Kilka tygodni przed zatopieniem „Waspa”, 24 sierpnia 1942 r., uszkodzony został japońskimi bombami lotniskowiec USS „Enterprise”. Jeden z marynarzy, którym udało się w porę wyrzucić za burtę ogarniętą płomieniami amunicję do dział przeciwlotniczych, nosił jakże polskie i amerykańskie zarazem nazwisko Pulaski. Z kolei w akcji ratowniczej na lotniskowcu USS „Bunker Hill”, który 11 maja 1945 r. został trafiony przez dwóch kamikaze, uczestniczył porucznik Petrofsky. Butryn z „Franklina” był na tym okręcie, gdy 19 marca 1945 r. lotniskowiec stanął w ogniu po trafieniu japońską bombą i serii wywołanych nią eksplozji własnych bomb i rakiet. Polak przeżył, lecz chwilę, gdy płonący, potwornie poparzony kolega, wyjąc, daremnie błagał go o kulę z rewolweru, wspominał do końca życia.
Słynne, wielekroć już opisywane (także w Polsce) epizody wielkiej wojny na Pacyfiku nadal zawierają wiele innych polskich wątków niż garść przypomnianych w tym artykule. Pełna historia polskich bohaterów drugiej wojny światowej na Pacyfiku wciąż oczekuje na swojego dziejopisa.