Niezwykła kartka świąteczna. Z Rybnika do więźnia Auschwitz [WIDEO]
Więźniom z niemieckiego obozu koncentracyjnego w Auschwitz nie można było przesłać fotografii rodziny. Ale żona Konrada Brachmana z Rybnika znalazła sposób, by dać znać mężowi, jak bardzo go kocha i tęskni. Przerobiła swoje zdjęcie z dziećmi na sankach na bożonarodzeniową widokówkę i obozowa poczta... dostarczyła mu ten niezwykły obraz. - Wiem, że tata dostał wtedy skrzydeł - mówi Jadwiga Kuźnik, córka więźnia.
Moja najukochańsza.
Twój miły list z 17 sierpnia otrzymałem przed tygodniem. Wy mieszkacie teraz w Marklo-wicach. Piszesz, że pomagacie w żniwach. Ja chętnie bym wam pomógł, ale to niemożliwe, bo jestem za daleko. Cieszy mnie, że wszyscy jesteście zdrowi i jesteście razem. Ja wszystkich w Marklowicach serdecznie pozdrawiam i życzę Wam, by było wam dobrze, bo na to zasługujecie. Wiesz, że mi się tu dobrze wiedzie – Jadwiga Kuźnik wzdryga się po tym zdaniu, no bo jak jej ojcu, Konradowi Brachmanowi, w obozie Auschwitz w 1940 roku mogło się wieść dobrze? Ale innej treści cenzura obozowej poczty by nie dopuściła do wysyłki. – Więc pisał, że się trzyma – dopowiada nasza bohaterka, mieszkanka podrybnickich Chwałowic.
Napisz mi w następnym liście o sobie i o dzieciach.
Jak się czujesz sama tak długo? Jak tak dalej pójdzie, to zapomnisz, że w ogóle ze sobą byliśmy, pozdrowienia. Muszę kończyć, całuski. Konrad – adresatką jedynego zachowanego listu w domowych archiwach Jadwigi Kuźnik jest jej matka, a ukochana Konrada – żona Emilia. Tak, to była prawdziwa miłość. On, typowo nordycki typ urody, blondyn. Ona, kruczoczarna piękność. On, urodzony w 1909 r. w Biertułtowach, w rodzinie prostego śląskiego górnika, z dziesięciorgiem braci i sióstr. Ona pochodząca z wioski w Małopolsce o nazwie Bukowno, skąd przygarnęła ją starsza siostra, mieszkająca w Rybniku z mężem, pierwszym polskojęzycznym sztygarem w kopalni Donnersmarck.
Brachmana znał każdy w Chwałowicach. Wszędzie go było pełno.
Absolwent Seminarium Nauczycielskiego z Pszczyny, od 1929 roku uczył w dzielnicowej szkole. Z racji zawodu przeszedł podstawowe szkolenie wojskowe, został podporucznikiem, a ponadto jego pasją było harcerstwo – był ostatnim drużynowym IX Drużyny Harcerskiej im. Tadeusza Kościuszki w Chwałowicach. Emilia Poczesna na harcerstwo nie miała czasu, pomagała starszej siostrze w domu, a także w zajmowaniu się trójką jej małych dzieci. Ale miała czas na chór, angaż w teatrach lokalnych i działalność w Kole Młodych Polek.
Niemcy zapukali w marcu.
– Tam spotykali się chłopcy z dziewczynami i tam się w sobie zakochali – opowiada Jadwiga Kuźnik, która była pierwszym owocem ich miłości. Urodziła się w rok po ślubie, który odbył się w Chwałowicach 19 września 1936 roku. Konrad, wówczas 27-letni, był w mundurze wojskowym, bo za nic nie chciał iść w cylindrze. 23-letnia Emilia miała wspaniałą suknię. Pięknie wyglądali.
Wojna zastała ich w dwóch miejscach.
Emilia była u mamy na wsi, tam spędzała z córką lato. Konrad był w Chwałowicach. Natychmiast go zmobilizowano, walczył ze swoim oddziałem, przesuwał się na wschód. Do niewoli nie trafił, przedostał się do Bukowna, ale żony i córki nie zastał – w międzyczasie wróciły do Chwałowic. Więc znów musiał przedzierać się do Rybnika. Ale tutaj nie mógł usiedzieć na miejscu. – Spotykali się z nauczycielami, planowali, jak walczyć. Znalazł się, niestety, „życzliwy” sąsiad, który doniósł na gestapo, że polscy nauczyciele spiskują przeciwko Trzeciej Rzeszy – wspomina Jadwiga Kuźnik.
W styczniu Brachmanom urodził się syn Andrzej, a w marcu zapukali do drzwi ich domu Niemcy. – Ciebie też byśmy wzięli i skrócili o głowę, ale musisz wychować Hitlerowi żołnierza – krzyknęli do zrozpaczonej Emilii, tulącej dwumiesięcznego syna do piersi.
Najpierw trafił do więzienia, które mieściło się w budynku obecnego sądu w Rybniku.
Po kilku miesiącach stał się cud – ułaskawienie, ale nowy wyrok nie wróżył nic dobrego: bezterminowy pobyt w niemieckim obozie koncentracyjnym w Auschwitz.
– W czerwcu 1940 r. trafił tam z pierwszym transportem ze Śląska. Zostaliśmy sami, zaczął się straszny czas i walka o przetrwanie. Dostaliśmy kategorię „P” i nie przysługiwały nam bony żywnościowe – wspomina Jadwiga Kuźnik.
Jej mama walczyła z codziennością w Rybniku, troszcząc się o dzieci, a tata, w warunkach obozowych, chciał przetrwać. Nie było łatwo, nie było wody, latryn, dachu nad głową – sami wszystko budowali. Od zera. Musiał ukrywać śląskie pochodzenie – bo znał niemiecki, a takich brali do roli kapo. On by nigdy na to nie poszedł. Pierwsze miesiące to przeraźliwy głód. Dopiero po wojnie odważy się powiedzieć rodzinie, jak z kolegą obmyślili cały plan, by wykraść tłuściutkiego kundelka, który był pupilkiem jednego z nadzorców obozu. – Schowali się w dole, gdzie palono zwłoki, wtedy jeszcze nie było krematoriów. Upiekli tego pieska i zjedli. Raz byli syci – wspomina jego opowieść Jadwiga Kuźnik. Przeżył też słynny 24-godzinny apel po ucieczce więźniów. Stali na placu cały dzień, w potwornym upale, i całą noc, gdy ziąb wiał od Soły. Uratował go chyba przypadek. Podszedł do niego pewnego dnia strażnik, który miał na nazwisko… Brachman. – Skąd jesteś? Z Rybnika? Jak długo tam rodzina twoja mieszka? Ja jestem z Hamburga – mówił i przeniósł rybniczanina do pracy pod dachem, w obozowej kancelarii.
Zdjęcie przerobione na kartkę
Trawiła go tęsknota za rodziną.
Więźniowie nie mogli nosić żadnych osobistych pamiątek, żadnych zdjęć. Tylko listy, ale po cenzurze, o lakonicznej treści. W Rybniku Emilia wymyśliła z przyjaciółmi, że przechytrzy służby. To był grudzień 1941. Wykonała rodzinne zdjęcie w ogrodzie zimowym. Ot, stoi kobieta, a obok na sankach dwoje dzieci. Dziewczynka, Jadwiga, i synek – Andrzej. – Znajomy fotograf dorobił złocenia, pogrubił obrysy domów, dopisał po niemiecku Wesołych Świąt, aby oszukać cenzurę obozową, że mają do czynienia nie ze zdjęciem, a zwykłą kartką świąteczną. I tata dostał tę kartkę. Zobaczył, po ponadrocznej rozłące, swoich ukochanych. Wiem, że to dodało mu skrzydeł. Miłość dała mu siłę – mówi wzruszona córka.
Ostatecznie udało mu się wrócić do rodziny w Rybniku latem 1942.
Rodzina wykupiła go z obozu. Za łapówkę, na którą się zrzucili. Wrócił, maleńka Jadwiga pamięta tylko, że był cały opuchnięty. Potem dowiedziała się, że tak wygląda człowiek zagłodzony. Minęło sporo dni, zanim doszedł do siebie. Ale cała rodzina dostała rozkaz: musicie zniknąć z Chwałowic. Do końca wojny przetrwali w pokoju z kuchnią na piętrze w domu brata w radlińskiej dzielnicy Głożyny. Jadwiga dokładnie pamięta dzień 8 maja 1945. Jechała furmanką, gdy z pobliskiej knajpy dobiegł komunikat radiowy, że wojna się skończyła. – To był dzień, gdy wróciliśmy do Chwałowic – mówi. I jej mama, i tata, nie doczekali późnej starości. Ona zmarła w wieku 49 lat, tata w wieku 61. – To efekt stresu z czasów wojny. Ona martwiła się o rodzinę, on swoje wycierpiał w obozie – mówił ksiądz, który zajmował się pochówkiem.