Niezwykła kolekcja maskotek olimpijskich. To nie przytulanki, a małe dzieła sztuki
Jamnik Waldi z Monachium, sympatyczny Vucko z Sarajewa czy tygrys Hodori z Korei Południowej. To tylko niektóre z olimpijskich maskotek, które składają się na niezwykłą kolekcję Henryka Grzonki, wieloletniego sprawozdawcy sportowego Polskiego Radia Katowice. W tej chwili do pełnej kolekcji brakuje mu zaledwie jednej maskotki: Amika, bobra z Montrealu.
W rodzinnym domu Państwa Grzonków w Mikołowie, maskotki olimpijskie były obecne już od lat 80. Zawsze starannie ułożone, zdobiły półki, które z roku na rok były uzupełniane kolejnymi olimpijskimi zdobyczami.
Dla kilkuletniej wtedy Joanny Grzonki, córki pana Henryka, musiały one stanowić nie lada atrakcję, jednak nie mogła się nimi bawić. W zamian Henryk Grzonka, dziennikarz i prezenter sportowy, podczas odprawy w 1996 roku w Atlancie, kupił córeczce pluszowego Simbę i Nalę, bohaterów kultowego „Króla Lwa”. - Nie zapominajmy, że nie mówimy tu o zwykłych, pluszowych przytulankach, a o małych dziełach sztuki, które wyszły spod ręki uznanych artystów i są obok maksymy Citius-Altius-Fortius, flagi i sztafety z ogniem, jednym z symboli olimpijskiego ceremoniału. A poza tym, które dziecko obchodził wtedy jakiś Izzy z Atlanty, wszyscy chcieli mieć Simbę i Nalę - wspomina z uśmiechem Henryk Grzonka.
Vucko wyjechał na igrzyska z Siedlec
Historia maskotek olimpijskich sięga 1972 r, kiedy to na Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Monachium pojawił się kolorowy jamnik Waldi. Błękit jego sierści symbolizował bawarskie niebo, a zieleń i żółć było odbiciem tamtejszych łąk. Podobno, ówczesny przewodniczący Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego był wielkim miłośnikiem zwierząt i właścicielem podobnego psa, który mógł stanowić inspirację dla pierwszej oficjalnej maskotki olimpijskiej.
Pasja Henryka Grzonki do olimpijskich pluszaków narodziła się niewiele później, bo w 1980 r, kiedy jako początkujący dziennikarz studenckiego Radia Egida relacjonował Letnie Igrzyska Olimpijskie w Moskwie. Twarzą tamtych igrzysk był niedźwiedź Misza, symbol potęgi ówczesnego Związku Radzieckiego.
- Misza był impulsem, który popchnął mnie do zbierania maskotek, a ponieważ od najmłodszych lat uwielbiałem kolekcjonować różne rzeczy, to szybko stało się to moją prywatną obsesją - mówi Henryk Grzonka. - Niestety, na zdobycie kolejnej maskotki z Letnich Igrzysk Olimpijskich musiał poczekać kilka lat, ponieważ kraje socjalistyczne zbojkotowały igrzyska w Stanach Zjednoczonych, przez co z Europy pojechali tam tylko rumuńscy dziennikarze. Orzeł Sam w charakterystycznej czapce Wuja Sama, był zatem nie do zdobycia, ale jeszcze w tym samym roku udało mu się natrafić na kolejną maskotkę. W tym samym roku w Sarajewie odbywały się bowiem zimowe igrzyska olimpijskie, których twarzą stał się sympatyczny Vucko, a właściwie para wilków. To ulubione maskotki w kolekcji Henryka Grzonki, ponieważ jak twierdzi w ówczesnej Jugosławii udało się odczarować pejoratywną symbolikę wilka i nadać jej sympatyczny wydźwięk. Sentyment do pary jugosłowiańskich wilczków był chyba tym bardziej silniejszy, że zostały one wyprodukowane przez rodzimą firmę z Siedlec.
- Razem z kolegą z redakcji udało nam się ściągnąć na boku takie maskotki prosto z fabryki w Siedlcach - wspomina Henryk Grzonka. - Po latach w mojej kolekcji pojawił się jednak kolejny Vucko, ponieważ organizatorzy zamówili kolejną partię maskotek u Amerykanów. Podobnie było ze wspomnianym Miszą, których odpowiedniki zostały wyprodukowane w Korei Południowej - dodaje.
Losy maskotek w poszczególnych latach toczyły się różnie. Od zimowych igrzysk olimpijskich maskotki zaczęły występować również w duetach. W 1992 r. w Barcelonie pojawiły się maskotki Igrzysk Paraolimpijskich, a dwa lat później w Lillehammer maskotki, które dotychczas przypominały zwierzęta, po raz pierwszy przybrały ludzkie kształty. Były nimi Håkon i Kristin, które nawiązywały do średniowiecznej legendy o norweskim księciu i jego cioci, która uratowała go z pola bitwy.
Maskotki kosztowały miesięczną pensję
Kolekcja Henryka Grzonki powiększała się wraz z kolejnymi wyjazdami na igrzyska. Gdy tylko pojawiał się w Atenach, Barcelonie, Lillehammer czy Atlancie przywoził ze sobą kolejne maskotki. Kiedy omijały go zawodowe wyjazdy, jego redakcyjni koledzy dobrze wiedzieli, że redaktorowi Grzonce trzeba przywieźć maskotkę.
- Pamiętam, że w 1988 roku w Seulu, na wysokości zadania Jerzy Góra, dzisiaj szef sekcji sportowej Radia Katowice, który przywiózł mi wówczas tygrysa Hodori. W tamtych czasach w radiu zarabiało się jakieś 30, może 40 dolarów miesięcznie. Ta maskotka kosztowała równowartość naszej pensji - wspomina wzruszony Henryk Grzonka.
Tygrys Hodori, podobnie jak pozostałe maskotki olimpijskie posiadał swoją niezwykłą historię i symbolikę. Okazuje się, że tygrys to nawiązanie do samej Korei, jako tzw. Tygrysa Wschodu. Ponadto jego nakrycie głowy też nie jest przypadkowe. Taki sam kapelusz jest używany w Korei Południowej w czasie rytualnego tańca, kiedy to młody chłopak wywija lassem przywiązanym do nakrycia głowy. Lasso, które zdobi Hodoriego układa się w kształt litery S, jak Seul. To właśnie w tych szczegółach tkwi magia olimpijskich pluszaków.
Maskotki są symbolem olimpijskim, co nadaje im międzynarodowego prestiżu, a co więcej są to małe dzieła sztuki, za którymi stoi praca wybitnych artystów. Moskiewskiego Miszę zaprojektował Wiktor Czyżykow, artysta-plastyk, ilustrator popularnych w Rosji książek dla dzieci. Kiedy dodamy do tego, że każda z nich jest sama w sobie symbolem odzwierciedlającym tradycje i kulturę danego kraju to nie mamy wątpliwości, że kolekcja Henryka Grzonki jest czymś więcej niż tylko zabawą.
- To jedyna taka kolekcja w Polsce, ale wcale jeszcze nie kompletna. Wciąż brakuje mi Amika, bobra z Montrealu - mówi Henryk Grzonka. - Ale to może dobrze w końcu wciąż mam jakiś cel.