Nigdy nie myślałam, że będę zakonnicą
Zawsze chciała pomagać biednym. Nigdy jednak nie przypuszczała, że będzie to czynić na drugim końcu świata. Helena Kamińska pochodzi ze wsi Kamińskie Jaśki Koło Łap, a właśnie minęło 30 lat odkąd pracuje w Afryce. Była już w Kenii, Sudanie, a ostatnio pomaga w Etiopii. Dawno przywykła do gorącego klimatu i egzotycznej kuchni, ale ciągle bardzo tęskni za zwykłą kapustą i marchewką...
Siostra Helena należy do zakonu Córek Maryi Wspomożycielki Wiernych, potocznie nazywanych salezjankami. Właśnie jest na „urlopie” i przyjechała na Podlasie odwiedzić rodzinę. - Raz na cztery lata mamy trzy miesiące wolnego - wyjaśnia. - Przyjęło się, że jeden miesiąc jest dla rodziny, drugi - dla poratowania zdrowia, a trzeci - do opowiadania o naszej misji.
Spotkaliśmy się dzięki uprzejmości jej brata - Stanisława Kamińskiego. Siostra przebywała ostatnio u niego w Kamińskich Jaśkach, a przy okazji opowiadała o swojej pracy.
Bóg wezwał mnie „Barką“
Helena Kamińska złożyła ślubowanie będąc przed 30. Skąd taki wybór drogi życiowej?
- Nigdy nie myślałam o tym, by zostać osobą zakonną, ale też nigdy nie myślałam, żeby wychodzić za mąż. Myślałam za to o życiu samotnym - wspomina. - Wiedziałam też, że chciałbym pomagać ludziom.
Z zawodu jest pielęgniarką, więc przez lata pracowała w szpitalu w Łapach, a później w ośrodku w Brzozowie Starym. Chodziła do pracy, wykonywała swoje obowiązki, ale czuła, że nie jest na swoim miejscu. O tym, że wstąpi do zakonu salezjanek zdecydował przypadek, choć ona widzi w tym raczej boskie zamierzenie.
W Poświętnem odbywały się rekolekcje, był ksiądz salezjanin i siostra z innego zgromadzenia.
- Ona była z dziećmi i chciałam do niej podejść i porozmawiać. Ale dzieci akurat się rozbiegły, a ona za nimi, więc poszłam do kościoła - opowiada. - Wtedy na tych rekolekcjach „coś“ poczułam. Ksiądz uczył piosenki „Barka”, a ja wiedziałam, że Bóg tymi słowami mnie wzywa.
Był grudzień 1976 r., kiedy zdecydowała się pojechać do sióstr salezjanek, na spotkanie dziewcząt. Rozmawiała tam z księdzem, a on ją wprost zapytał, jaki habit chce nosić i co chce robić. Bez namysłu odpowiedziała, że chce mieć brązowy. I pracować jako pielęgniarka.
Są zakony, gdzie wymagane jest bezwzględne posłuszeństwo. Czasem polecenia przełożonej mogą wydawać się absurdalne, ale posłuszeństwo, jak zapewnia s. Helena, też ma swój głęboki sens i potrafi czynić cuda.
- Jako nowicjuszkę posłano mnie na dwa tygodnie, żeby zająć się gospodarstwem. Źle się wtedy czułam i w pierwszej chwili niezbyt byłam zadowolona z tego polecenia - wspomina. - Siostra, którą zastępowałam, pojechała na rekolekcje. Ale później, kiedy już wykonałam to zadanie, poczułam się bardzo dobrze.
Od pierwszego dnia, kiedy wstąpiła do zakonu, czuła, że jest u siebie. Czuła się jak w domu.
Wyjechała pomagać na drugi koniec świata
Początkowo pracowała w swoim zawodzie - robiła zastrzyki, zmieniała opatrunki. Ale dopytywano ją, czym chciałaby się zająć.
- W naszej wspólnocie panuje duch rodzinny. Matka przecież też nie zawsze tylko nakazuje dzieciom, co mają robić, ale często słucha, co mają do powiedzenia - mówi.
Nie kryła, że chce pomagać ludziom. Choć nie przypuszczała, że trafi na drugi koniec świata. Jej przełożeni zdecydowali, że pojedzie do Afryki. Zanim jednak do tego doszło, przeszła we Włoszech przygotowanie do misji. Potem pojechała na rok do Londynu, na kurs angielskiego, a w międzyczasie przeszła tam kurs chorób tropikalnych. Pytano ją, czy wolałaby Zambię czy Kenię. Ale jej było wszystko jedno, w końcu żadnego z tych krajów nie znała. Ostatecznie trafiła do Kenii i tam zaczęła pracę w przychodni.
- Początki przychodni były takie: jeden pokój, trochę lekarstw tu, trochę tam, pudła na podłodze... - opisuje.
Z budynku, gdzie miała się mieścić przychodnia, były tylko fundamenty. Z czasem jednak obiekt powstał. Było to w diecezji Embu. Po dziewięciu latach trafiła do innej placówki, gdzie pracowała kolejne cztery lata. Siostry prowadziły tam przychodnię, sierociniec i szkołę podstawową. Pracy było dużo. Helena Kamińska była pielęgniarką, a jednocześnie zaopatrzeniowcem wspólnoty. Do przychodni codziennie przychodziło prawie 500 osób! A w międzyczasie musiała też doglądać budowy domu dla wspólnoty, która liczyła wówczas 30 osób. Ciężko było łączyć te obowiązki, o czym poinformowała siostrę przełożoną. Ale mimo trudów miło wspomina ten czas, bo wspólnota była bardzo zżyta.
- Przeniesiono mnie w inne miejsce, gdzie miałam podobne zajęcia, ale pracy było mniej, bo w pobliżu był szpital państwowy - opowiada.
W Kenii spędziła 21 lat. Nigdy nie spotkało jej tam nic złego, choć inne zakonnice z jej wspólnoty miały różne przeżycia. Zdarzyło się, że w prowadzonym przez nie sierocińcu doszło do włamania. Bandyci zabili stróża i chcieli zabrać samochód. Sytuacja była o tyle trudna, że placówka znajdowała się w miejscu dość oddalonym od miasta, a były to czasy bez telefonów komórkowych. Z dziećmi była wtedy tylko jedna siostra. Bandyci na szczęście uwierzyli jej, że nie ma pieniędzy i zostawili w spokoju.
Kenia jest pięknym krajem, o czym s. Helena wielokrotnie się przekonała jeżdżąc z odwiedzającymi wspólnotę wolontariuszami. Szczególnie piękne są parki narodowe, gdzie jest wiele egzotycznych gatunków zwierząt i ptaków.
Kolejnym krajem, do którego trafiła był południowy Sudan. - Pisząc podania, że chcę przejść do kolejnego etapu formacji zawsze dodawałam jedno zdanie: „chciałabym pojechać na misje, by pracować wśród najuboższych” - wspomina.
W Sudanie spędziła dwa lata. Pracowała tam w szkole, ale również doglądała remontów i dbała o posiłki dla 1500 dzieci.
Czy nasz polski katolicyzm różni się od tego afrykańskiego? - W Afryce dużo się tańczy, jest więc taniec na wejście na mszę świętą, taniec z darami, potem taniec na koniec mszy - siostra Helena uśmiecha się do wspomnień.
- Afryka to ogromne bogactwo kultury, a zarazem jedność w różnorodności - przyznaje s. Helena.
Msze święte są prowadzona w językach narodowych (w Kenii był to suahili) albo lokalnych. Siostra Helena musiała się też nauczyć np. kikuju. W ciągu trzech miesięcy opanowała go na tyle, że mogła porozumiewać się z miejscowymi.
Do Sudanu przyjechała jeszcze w czasach, gdy był to jeden kraj. Potem w wyniku wojny podzielił się na północny i południowy. Wojna trwa tam do dziś. Tym gorsza, że jest to wojna domowa, między plemionami.
- Afryka zawsze będzie biedna, dopóki światowe potęgi nie pozwolą na to, żeby się podniosła - nie kryje gorzkich słów. - Wojny domowe przeważnie toczą się tam, gdzie są bogactwa naturalne. W Sudanie jest ropa naftowa. Ludzie śpią tam na „czarnym złocie”, a umierają z głodu. Wojna ma tylko odwrócić uwagę od tego, kto położy rękę na tych bogactwach.
Korupcja jest potworna. Ministrowie nawet specjalnie nie kryją, że są tylko na kilka lat, więc chcą ten czas wykorzystać jak najlepiej dla siebie. 95 proc. budżetu państwa idzie na utrzymanie administracji publicznej, a tylko 5 proc. na „rozwój”.
Pobyt w Afryce obfitował w niespodzianki. Na przykład w Sudanie od jednej z organizacji humanitarnych zakonnice dostawały żywność. Otrzymały też talerze i łyżki, które potem rozdały dzieciom. I tu spotkało je wielkie zaskoczenie.
- Dzieci nie są przyzwyczajone do tego, by każde jadło ze swojego talerza - opowiada siostra. - Tam jest tak przyjęte, że na podłodze stawia się duży talerz, a wszyscy siadają dookoła. Kto ważniejszy, ten na stołku, reszta w kucki. Kiedy więc dzieci dostały talerze, pobiegły z nimi za budynek szkolny, wszystko zrzuciły... na jeden i jadły tak, jak były przyzwyczajone.
Siostry nie zmuszały ich więc do jedzenia po europejsku. Następnym razem nakładały jedzenie na jeden wielki talerz dla pięciu osób. I to już było dla dzieci zrozumiałe.
- Sudan w porównaniu do Kenii to zupełnie inny świat - podkreśla s. Helena. - Kenia jest bowiem jednym z najbogatszych krajów w Afryce, a Sudan jednym z mniej rozwiniętych. W Sudanie nie było żadnej infrastruktury. Przez 30 lat wojny ludzie odzwyczaili się od uprawiania ziemi. Bo czego koło domu by nie posadzili, to partyzanci przyszliby i zabrali. Zabierali nawet materace - wyjaśnia. - W Sudanie nie było też dróg ani fachowców do pracy. Ciężko było znaleźć hydraulika czy budowlańca.
Dach w szkole wytrzymał do pierwszego deszczu, a ściana przypominała wówczas wodospad. A w Sudanie opady podczas pory deszczowej są naprawdę obfite. Trzeba było więc zdjąć blachę i wszystko robić od nowa. Pomogła jej ekipa sprowadzona z sąsiedniej Kenii. Brak dróg to także poważny problem w Sudanie. Kiedy jest pora deszczowa, błota jest tyle, że nie można nigdzie dojechać. - I wtedy okazuje się, że mamy żywność dla ludzi, mamy samochód, a nie możemy nic dostarczyć - ubolewa siostra Helena.
I wspomina, jak bardzo smakował jej w Sudanie miejscowy chleb prosto z pieca. I ser - bardzo smaczny, choć słony. Próbowała też warzyw o niezbyt zachęcającej nazwie - lady’s fingers, czyli palce kobiety. To piżmian jadalny, zwany też okrą. Są też bakłażany, banany, a liście z drzew Moringa są doskonałe do sałatek i zup.
Ale mimo tej egzotyczności owoców i warzyw, ciągle tęskni za polską kapustą czy marchewką. I za ziemniakami.
- Jak przyjeżdżam do Polski, to mam wrażenie, że rzucam się na jedzenie. Teraz oczywiście znowu przytyłam - śmieje się Helena Kamińska.
Na misjach w Kenii był problem z wodą. Siostra żartuje, że jak się odkręcało kran, to leciała coca-cola. Taki miała kolor. Teraz siostry mają tam cztery studnie, więc sytuacja znacznie się poprawiła.
Od grudnia 2010 r. s. Helena pracuje w Etiopii. Na początku miała ogromną barierę językową, bo tam mało kto mówi po angielsku. - Ale dzieci zaczynają powoli rozumieć wartość tego języka, ze względu na komputery, które są dla nich oknem na świat - zauważa.
W Etiopii zajmuje się pielęgniarstwem, zaopatrzeniem oraz rachunkami. Siostry prowadzą tam przedszkole i szkołę pomaturalną z takimi kierunkami jak: informatyka, sekretariat, czyli prace biurowe oraz szycie i projektowanie. - Aż 90 proc. naszych absolwentów od ręki dostaje pracę! - nie kryje dumy Helena Kamińska.