Nikt jeszcze nie pokazał śpiewającego Ojca Świętego
Jacek Kawalec opowiada, jak przygotowywał się do roli Jana Pawła II w musicalu „Karol”, którego premiera odbędzie się 25 lutego 2017 r. w Tauron Arenie w Krakowie
Kilka lat temu powiedział pan, że „najważniejsza rola w życiu” jeszcze przed panem. No i chyba się sprawdziło. Czy zagranie polskiego papieża w musicalu „Karol” może być taką rolą?
Tak naprawdę, chyba najważniejszą rolą aktora jest ta rola, z której pamięta go widownia. Bardzo często zdarza się tak, że rozmija się to z wrażeniem samego jej odtwórcy. Moim marzeniem jest, by rola, która dla mnie osobiście będzie tą najważniejszą, również została przez widownię doceniona.
Zagranie Karola Wojtyły to wielka odpowiedzialność dla aktora, szczególnie w Polsce. Nie miał pan wątpliwości, czy przyjąć tę rolę?
Ogromne. Wyobrażeń i śladów w sercach, jakie pozostawił w nas Karol Wojtyła, jest tyle, ilu ludzi, którzy go pamiętają. Mam więc świadomość, że choćbym nie wiem ile pracy, wysiłku i zawodowego skupienia włożył w tę rolę, nie będę w stanie zadowolić wszystkich. Przy tym forma w jakiej będziemy przedstawiać historię naszego papieża będzie bardzo nietypowa. Przecież to musical, który rządzi się swoją estetyką. Nikt jeszcze nie przedstawiał na scenie Ojca Świętego śpiewającego rockowe i popowe songi czy ballady. No właśnie: widzieliśmy już polskiego papieża w filmie i w serialu, ale nigdy w musicalu. Czy nie obawia się pan, że śpiewający i tańczący Jan Paweł II to będzie coś niestosownego?
„Taniec z gwiazdami” nauczył mnie przede wszystkim pokory
Takich wątpliwości nie mają nawet hierarchowie kościelni, którzy kibicują naszemu przedsięwzięciu. Karol Wojtyła jako młody chłopak próbował swoich sił na scenie w różnorodnym repertuarze i to z powodzeniem. Mam więc nadzieję, że uśmiechnie się dobrotliwie patrząc z góry na naszą pracę.
Jest mnóstwo materiałów filmowych czy książkowych o Karolu Wojtyle, z których można się dowiedzieć nie tylko jakim był człowiekiem, ale też podpatrzyć jakie miał gesty czy mimikę. Jak przygotowuje się pan do zagrana tej postaci?
Twórców tego musicalu interesuje Karol Wojtyła jako człowiek. Bardzo wyjątkowy, ale przede wszystkim człowiek. Jeden z nas. Razem z jego wszystkimi emocjami, wątpliwościami i rysem psychologicznym. Tego nie znajdę w materiałach filmowych. Raczej w literaturze i opisach tej niezwykłej postaci. Będę się oczywiście starał jak najwierniej odtworzyć pewne najbardziej zapamiętane sytuacje związane z Ojcem Świętym. Choćby jego kazanie o odnowie Ziemi - „tej Ziemi”, które było dla Polaków pierwszym, jakże ważnym krokiem do odzyskania wolności. Ten monolog będzie w spektaklu zacytowany prawie dosłownie i będę musiał bardzo uważać, by nie przekroczyć pewnej cienkiej linii. Zachować wszystkie emocje i mądrość, a jednocześnie fizyczne brzmienie tych słów, które pamiętamy tak dobrze.
Jakiego Jana Pawła II chciałby pan pokazać widzom: tego opowiadającego z uśmiechem o kremówkach na wadowickim Rynku, czy tego rozmodlonego w kaplicy na Wawelu?
Jednego i drugiego. Postać Karola Wojtyły zawierała w sobie różne wzajemnie przenikające się pierwiastki. Jego wielkość polegała między innymi na umiejętności skupienia się na modlitwie, ważnych rozważaniach teologicznych czy filozoficznych, ale również na niezwykłym dystansie do samego siebie. Jego poczucie humoru było naturalne i ujmujące dla tych, którzy byli blisko niego i dla tłumów, z którymi potrafił żartować, jak z przyjaciółmi.
Postać i przesłanie Jana Pawła II jednoczyła wszystkich: wierzących i niewierzących. Ale na pewno najbliższa była katolikom. Czy identyfikuje się pan z jego naukami?
Użył pan w tym pytaniu ważnego słowa „jednoczyła”. Dla mnie to jedna z najistotniejszych cech naszego papieża - umiejętność łączenia ludzi, bez względu na ich poglądy, pochodzenie, czy społeczną przynależność. Myślę, że dziś, kiedy odczuwamy coraz głębsze podziały w naszym społeczeństwie, bardzo nam brakuje Ojca Świętego. Karol Wojtyła potrafił zawsze wskazać nam drogę do pojednania. Uczył, że nawet kiedy nie zgadzamy się z przeciwnikiem, czy to pod względem politycznym czy każdym innym, nie powinniśmy go w tym sporze pozbawiać ludzkiej godności. Nauczał nas dialogu i miłości. Dlatego szanowali go wszyscy. Także niewierzący, czy wyznawcy innych religii. Z tą nauką papieża identyfikuję się w pełni. Nigdy nie patrzę na przeciwnika z pogardą. Zawsze staram się zrozumieć argumenty drugiej strony.
Mieliście już państwo otwarte próby do „Karola”?
W Sosnowcu odbył się koncert „Krajobrazy serc”, podczas którego zaprezentowaliśmy kilkanaście piosenek z musicalu, przygotowanych w ciągu trzech tygodni zamkniętych prób. Publiczność świetnie na wszystko zareagowała. Wprawdzie nie było jeszcze z nami na scenie największych gwiazd tego projektu: Edyty Geppert, Ani Wyszkoni czy braci Cugowskich, ale była jednak już Agata Nizińska, Agnieszka Kaczorowska, Kasia „Puma” Piasecka oraz cała plejada młodych i niezwykle utalentowanych, rozśpiewanych i roztańczonych artystów.
Znamy pana przede wszystkim jako aktora. Jako wokalista pokazał się pan widzom szerzej dopiero w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”. Ważne było dla pana to show?
To była ciężka praca, ale i wspaniała przygoda. Rzadko w dzisiejszych czasach komercyjne stacje decydują się na produkcję programów, w których artysta ma możliwość pokazania zawodowego warsztatu. Mimo mojego dojrzałego wieku mogłem dzięki tej pracy wiele się nauczyć. Moje wcześniejsze wokalne doświadczenia można było poznać słuchając rockowej płyty „Be My Love” z sonetami Szekspira w oryginalnej wersji językowej, nagranej jeszcze na początku lat90. W Polsce już tylko nieliczne egzemplarze płyty krążą wśród kolekcjonerów, ale podobno na Ukrainie ktoś zrobił reedycję płyty i cieszy się tam sporym zainteresowaniem.
W programie „Twoja twarz brzmi znajomo” miał pan świetną trenerkę wokalną - Julię Chmielnik. Doświadczenia nabyte pod jej okiem zaowocują w „Karolu”?
W musicalu „Karol” mam do czynienia z zupełnie innym warsztatem wokalnym niż w śpiewaniu repertuaru choćby Joe Cockera. Ale Julka rzeczywiście uruchomiła moją wyobraźnię wokalną. Otworzyłem się na śpiewanie różnych dźwięków bez nadmiernego wysiłku. Gdy słucha się wokalisty, który śpiewa z wysiłkiem, to samemu jest się zmęczonym. Teraz sięgam lekko nawet do bardzo wysokich dźwięków. Przy musicalu „Karol” spotkałem się również ze świetnym fachowcem od wokalu - Kasią „Pumą” Piasecką - wokalistką, dyrygentką, absolwentką Berkeley Music School. Bardzo się cieszę, że mogę się uczyć nowych dla mnie rzeczy, choć nie jestem już młody.
W „Twoja twarz brzmi znajomo” śpiewał pan piosenkę Joe Cockera, a teraz prezentuje wraz z zespołem cały recital jego piosenek. Skąd ten pomysł?
Kiedy odszedł Joe Cocker, poczułem, że zostawił po sobie wiele sierot. Sam zresztą do nich należę. Dlatego ktoś, kto nie miał szczęścia być na jego koncercie, może mieć tego namiastkę na naszych koncertach. Wspierają mnie naprawdę znakomici muzycy. Jak u Cockera jest cała sekcja dęta, trzyosobowy żeński chórek, świetny bas, gitara. Nic nie udziwniamy i nic nie zmieniamy w piosenkach mistrza. Były one bardzo emocjonalne - i zawsze bardzo mnie poruszały. Jestem przecież aktorem i też bazuję na emocjach. Kiedy więc śpiewam te utwory, podkładam pod nie swoje własne stany emocjonalne, aby to było prawdziwe. Stąd śpiewam Cockera, grając Cockera.
Jest pan również znanym aktorem dubbingowym. I tutaj miał Pan okazję pośpiewać, choćby w pamiętnej animacji „Anastazja” w duecie z Katarzyną Skrzynecką. Te dubbingowe wykonania to coś innego niż zwykłe śpiewanie na estradzie?
Jeśli ma się w miarę dobry słuch, to śpiewanie w dubbingu nie jest aż tak trudne. Wystarczy czysto zaśpiewać dźwięki i sprawa załatwiona. Większość trudnej roboty musi „odwalić” dobry tłumacz tekstu. Trzeba przekazać tę samą treść w tej samej ilości sylab co w wersji oryginalnej. Dubbingując w studio możemy powtarzać wielokrotnie poszczególne sekwencje po kawałku, aż osiągniemy zamierzony efekt. Kiedy śpiewa się na scenie lub estradzie, trzeba cały utwór, od początku do końca, wykonać tak, by publiczność miała ochotę tego wysłuchać. Nie ma miejsca na błędy i czasu na poprawki.
Z kolei taneczne umiejętności pokazał pan w pełni w „Tańcu z gwiazdami”. Czego się pan nauczył w tym show?
Muzyka zawsze uruchamiała mnie do spontanicznego tańca. Kiedy tańczę wyłącznie dla przyjemności i nie zastanawiam się nad choreograficznym układem, to wszystkie ruchy organicznie dopasowują się u mnie do muzyki. Ale kiedy mam wykonać konkretny układ taneczny, przez kogoś zaprogramowany i w dodatku dostosować się do jakichś obowiązujących w danym tańcu kanonów, to wtedy zaczynają się „schody”. To dla mnie naprawdę ciężka praca. Bo muszę każdy taneczny układ powtórzyć dziesiątki razy, zanim osiągnę zamierzony efekt. Dlatego „Taniec z gwiazdami” nauczył mnie przede wszystkim pokory.
Te muzyczne i taneczne projekty wskazują, że w najbliższej przyszłości będzie pan chciał pewnie trochę odpuścić aktorstwo?
Nie. Występy telewizyjne nigdy nie były zresztą jakoś szczególnie ważne w mojej karierze. Czuję się przede wszystkim aktorem teatralnym. I taką też widownię sobie bardzo cenię.
Ale to przecież dzięki serialowi „Ranczo” pokochała pana cała Polska.
To prawda. To akurat też przyjemność, bo mam tam do czynienia z dobrymi rzemieślnikami i fachowcami, jak scenarzyści czy reżyser Wojtek Adamczyk. Dzięki temu mamy dobry materiał tekstowy, każdy odcinek jest o czymś, ma jakieś przesłanie, jest lekkostrawny, to nie jakaś telewizyjna zapchajdziura.
Zarówno „Rancho”, jak i pana role teatralne wskazują, że pana żywiołem jest komedia. To wynika z pana charakteru?
Komedię jest zawsze trochę trudniej zagrać, bo trzeba to robić lepiej niż dramat, ale biorąc to, co się pokazuje w nawias lub cudzysłów. Jak mawiał mój nieżyjący już profesor Bogdan Hussakowski, trzeba sobie wyobrazić, iż prowadzi się przed sobą... małego ludzika.
Dzięki „Ranczu” szeroka publiczność przestała pana wreszcie kojarzyć wyłącznie z „Randką w ciemno”. To chyba ulga?
Cały czas ludzie kojarzą mnie z tym programem. Ale nigdy na to nie narzekałem. Nie mam też do nikogo o to pretensji ani żalu. Tak się potoczyły moje losy zawodowe. Kiedy prowadziłem „Randkę w ciemno” byłem już aktorem etatowym Teatru Polskiego w Warszawie. Ale choć telewizyjne show zajmowało mi tylko 2-3 dni w miesiącu, a na scenie pojawiałem się codziennie, nic to zmieniało. Bo o tym, że zagrałem Papkina w „Zemście” ponad sto razy wiedzieli tylko ci, którzy przyszli do teatru, a „Randkę w ciemno” oglądały w telewizji miliony. Cóż - takie jest życie.
Żonę poznał pan ponad 30 lat temu w Teatrze Komedia. To znaczy, że ujął ją pan właśnie swoim poczuciem humoru?
Myślę, że bardziej ujęło ją moje chłopięce wówczas usposobienie i... podobno szybki refleks. Joasia była wtedy sekretarzem literackim Teatru Komedia - to była jej pierwsza praca po ukończeniu studiów na Wydziale Wiedzy o Teatrze Warszawskiej PWST. Ja byłem świeżym absolwentem Wydziału Aktorskiego Łódzkiej Filmówki i też dopiero zaczynałem pracę w Teatrze Komedia. Podczas jednej z prób do „Kramu z Piosenkami” Leona Shillera Asia przyglądała się naszej pracy z widowni teatru. W pewnym momencie mogło dojść do małej katastrofy - upadł dość cenny rekwizyt, który ja złapałem w locie. Podobno właśnie wtedy wpadłem jej w oko.
Pana małżeństwo przetrwało szmat czasu - co nie jest typowe w show-biznesie. Jaka jest państwa recepta na udany związek?
Chyba nie ma recept. Bywa szczęście i umiejętność kompromisu. Cierpliwość i zaufanie. Ludzie są ze sobą długo czy krótko bez względu na środowisko i społeczne relacje, w których żyją. Tyle, że kiedy rozwodzą się znani aktorzy, to media o tym głupio trąbią, nie zważając, że mogą w ten sposób kogoś mocno ranić. Liczy się wyłącznie sensacja, na której można zarobić. Kiedy rozstaje się pielęgniarka z inżynierem, wiedzą o tym tylko ich rodziny i znajomi. Ale mam wśród moich kolegów po fachu wiele przykładów długoletnich związków.
Czy któreś z pana dzieci wykazuje aktorskie zainteresowania?
Kalina we wczesnej młodości miewała takie pomysły. Ja chyba zrobiłem błąd, że jej to odradzałem. Chciałem jej oszczędzić tego, co przeżywały moje koleżanki po fachu, które bardzo cierpiały, kiedy nie miały szczęścia do dobrych ról, a ich życie rodzinne leżało odłogiem. Kalina, niestety, mnie posłuchała i po amatorskich próbach w liceum, dała sobie spokój. Może trochę szkoda, bo powinna spróbować doświadczyć tego na własnej skórze i dopiero wtedy się zdecydować. Trudno przecież uczyć się życia na błędach swoich rodziców.
Czym zajęła się zatem córka?
Teraz Kalina ma już 31 lat i mieszka w Londynie. Skończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim i jeszcze będąc studentką pracowała w komercyjnych stacjach telewizyjnych jako reporterka. Dowiedziałem się o tym, kiedy... przyszła do mnie z ekipą na plan „Tańca z gwiazdami”. Niestety, bardzo często sugerowano, że znany tatuś pomógł jej w znalezieniu dobrej pracy. Wkurzyła się na to i pojechała do Londynu. Tam od fizycznych zajęć doszła do pracy w branży filmowej. Obecnie jest cenionym organizatorem produkcji. Pracowała choćby przy „Księdze dżungli”, teraz zmieniła firmę i awansowała. I nikt jej nie zarzuca, że ktoś coś jej załatwił.
W domu ma pan jeszcze syna.
To prawda. Kajtek skończył we wrześniu 18 lat i teraz będzie zdawał maturę. To fajny gość, ale wiadomo, że świat nastolatka rządzi się swoimi prawami. Moim marzeniem jest, aby nabrał większej odpowiedzialności za siebie i swoje decyzje. U mnie stało się to dopiero wtedy, kiedy Kalina przyszła na świat - w wieku 24 lat. Na razie niech więc zda dobrze maturę i dostanie się na przyzwoitą uczelnię. Kajtek ma też trochę artystyczną duszę. Od małego uczył się grać na fortepianie, teraz zajmuje się tworzeniem bitów i chciałby zdawać na reżyserię dźwięku.