Nocą śpiewałam mu: Raz dwa trzy, śpij i ty
Monika inaczej wyobrażała sobie początek swojego małżeństwa. Przez myśl jej nawet nie przeszło, że los wystawi ją na ciężką próbę. Nie raz. Trzy razy.
Dam radę - pomyślała Monika. - Razem damy. I weszła do salki porodowej. Rafał trzymał ją za rękę. A ona trzymała jego. Byli tylko we dwoje. Tak chcieli, bo nie było pewności, w jakim stanie urodzi się ich dziecko i jak długo z nimi zostanie.
- Najgorsze były skurcze - opowiada. Im były mocniejsze, tym bardziej bielały palce Moniki, tak mocno zaciskała je na dłoni męża. Lekarze powiedzieli, że cesarka mogłaby jej zaszkodzić w przyszłości, więc nie protestowała. Godziny płynęły wolno. Po obiedzie do skurczów dołączyły się torsje. - Słabłam - opowiada Monika. - I bałam się, bo zostałam sama. Rafał pojechał kupić ubranka dla dziecka. Potrzebne były malutkie, malusieńkie. Świetnie się spisał. Przywiózł piękne kaftaniki i czapeczkę.
Tuż przed 22 Monika zobaczyła główkę dziecka. - Moje maleństwo - pomyślała. Otuliły ją ciepło i błogość. Ktoś leciuteńko osuszył chłopczyka i położył Mikołaja na jej piersi. - Był malutki, bardziej siwy niż różowy, ale nasz - opowiada.
***
Pierwsze dziecko. Tamtego lata przygotowania do ślubu i wesela trwały w najlepsze. Chcieli z Rafałem mieć wszystko na tip-top. Załatwiania było, a było; a to sala, a to muzyka, uroczystość w kościele i jeszcze ostatnie przymiarki. Miesiąc przed uroczystością przyszła żona zorientowała się, że jest w ciąży. Ucieszyła się, ale też bała się o dziecko, bo przecież tyle było do ogarnięcia. Najpierw popędziła do krawcowej, żeby trochę poszerzyła sukienkę, na wypadek gdyby w pasie przybyło kilka centymetrów. Tydzień przed weselem maleńkie serce dziecka przestało bić.: - Nie mogłam powstrzymać łez. Nie wiedziałam, jak przetrwam najpiękniejszy dzień w życiu.
- Nie martw się - mówił Rafał. - Damy radę. Będzie dobrze -powtarzał to i powtarzał, więc mu uwierzyła. Wesele się odbyło, Monika znalazła pracę i życie zaczęło się toczyć swoim rytmem.
Drugie dziecko. Minęło kilka miesięcy i znowu była w ciąży. Dziś myśli, że może zbyt szybko chciała się pocieszyć po stracie. Tak czy inaczej, w ósmym tygodniu serduszko jej drugiego dziecka stanęło. - Dlaczego? Dlaczego znowu musimy przez to przechodzić? - pytała siebie setki razy. Nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie.
Zrobili z mężem badania genetyczne, dowiedzieli się, że wszystko z nimi w porządku i postanowili z Rafałem odłożyć rodzicielskie plany na później. Pracowali, śmiali się, spotykali się ze znajomymi. I jak dawniej trzymali za ręce.
Toteż gdy w czerwcu zeszłego roku okazało się, że Monika jest w ciąży, byli zaskoczeni, ale szczęśliwi. Monika zaczęła o siebie dbać bardziej niż zwykle. Chodziła na wizyty kontrolne, łykała witaminy, zwolniła się ze zbyt stresującej pracy. - Nawet sobie pani nie wyobraża, jak było cudownie, gdy usłyszeliśmy podczas pierwszego badania, że dziecko rozwija się prawidłowo - mówi. Pełnia szczęścia.
Nie wiedziała wtedy, że smutek czai się tuż za rogiem. Podczas następnej wizyty lekarz stwierdził, że dziecko w szóstym tygodniu powinno być większe, i wysłał Monikę na dodatkowe badania. Termin był długi, więc poszła prywatnie. - Małowodzie - usłyszała.
Potem było jeszcze jedno badanie i kolejne. Za każdym razem wierzyła, że wreszcie ktoś powie, że to pomyłka. Że wszystko jest dobrze.
Nie było. A na dodatek podczas kolejnej wizyty okazało się, że dzidziuś ma chore nereczki. - Ledwie wyszłam z gabinetu. Łzy ciekły mi po policzkach. Cała radość z tego, że będę mamą, odpłynęła niepostrzeżenie jak obłok na niebie. Osaczyła mnie czarna rozpacz. Zdecydowaliśmy z mężem, że pójdziemy do jeszcze jednego lekarza. Powiedział to samo.
Gdy kolejny raz stawiła się w szpitalu, wyszło na jaw, że dziecko nerek nie ma wcale. I że to przesądza sprawę - maleństwo nie przeżyje. Monika dostała dwa dni na zastanowienie. Mogła donosić ciążę i czekać, co będzie dalej, albo dokonać aborcji.
Co robić? Co ja mam zrobić? - pytała sama siebie, ale nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Każda rada od bliskich wydawała jej się zła. Każda decyzją, którą mogłaby podjąć - jeszcze gorsza.
***
Pierwsza godzina Mikołaja. Chłopczyk od dobrej chwili leżał na maminej piersi. Miał maseczkę na maleńkiej buzi, żeby mu się lepiej oddychało. Wiercił się trochę i jakby drzemał. Monika nie widziała jego oczek, bo raziło go światło. A czapeczka była na niego za duża, ale był śliczny. Opowiada: - Byliśmy z mężem wzruszeni. Mieliśmy przed sobą 1300 gramów naszego szczęścia. Właśnie zostaliśmy prawdziwymi rodzicami, którzy pochylali się nad najprawdziwszym dzieckiem. Naszym dzieckiem.
A potem lekarka zabrała maluszka do inkubatora. - Możecie go państwo odwiedzić - powiedziała na odchodnym.
Trzecia godzina Mikołaja. Monika wzięła prysznic. Musiała się umyć, zmienić tampony. Czuła się coraz gorzej, bo środki przeciwbólowe przestawały działać. - Nie mogłam utrzymać się na nogach, więc mąż zawiózł mnie do synka na wózku. Czekał na nas. Był, i nas uszczęśliwiał.
Gdy Monika wróciła do sali poporodowej, czuła się jakoś nierzeczywiście. Leżała w szpitalu, z synkiem, ale jej myśli uciekały do tego, co było za nią. Do minionych ośmiu miesięcy.
Do czasu gdy zapadła decyzja, że dziecko się jednak urodzi. Monika nie podjęła jej od razu. Właściwie była już zdecydowana na aborcję. Pojechała w umówionym terminie do szpitala, ale nie zastała ordynatora, a tylko on mógł wypełnić niezbędną dokumentację. Pomyślała, że to jakiś znak.- Kazali mi przyjść następnego dnia - wspomina. Kiwnęła głową i poszła do kościoła. - Boże, dopomóż - powtarzała raz za razem. Boże, daj mi siłę. Co ja mam zrobić?
Gdy wyszła na zewnątrz, spotkała siostrę zakonną. - Zaczepiłam ją i opowiedziałam swoją historię: - Zachowaj dzieciątko przy życiu; pomodlę się za ciebie - powiedziała zakonnica i poszła. A Monika poczuła ulgę, bo już wiedziała, że urodzi. - W domu powiedziałam, co postanowiłam. Mąż się ucieszył: - Będzie dobrze - szepnął mi do ucha.
Ale nie wszyscy byli zadowoleni. Już na to nie zważałam. Byłam w ciąży. I tylko to się liczyło.
***
Przyszła mama starała się myśleć pozytywnie i nie wybiegać w przyszłość. Dbała o siebie, chodziła co miesiąc do kontroli. Oddawała krew, dobrze się odżywiała. Mimo to nie czuła się dobrze. Miała nadciśnienie, pojawiły się kłopoty z tarczycą. Lekarze przepisywali jej kolejne leki i zwiększali dawki. - Trzymałam fason i starałam się nie myśleć o tym, że dzidziuś jest chory. Cieszyłam się, że jest - opowiada.
Ale im bardziej zbliżał się czas porodu, tym częściej ogarniał ją strach. - Potrzebowałam pomocy. Ktoś musiał zapanować nad moimi emocjami. Chciałam się przygotować na to, co mnie czeka. Prędzej czy później - nie kryje.
I wtedy usłyszała o hospicjum perinatalnym „Alma Spei”. Nie wiedziała, co to jest, ale już samo słowo „hospicjum” przerażało. - Byłam mniej więcej w połowie ciąży, a lekarze nie dawali gwarancji, że moje dziecko dotrwa do terminu rozwiązania, więc postanowiłam działać. Zadzwoniłam do pana Radosława Skubisa, hospicyjnego psychologa, choć tak do końca nie wiedziałam, jak mógłby nam pomóc. Pojechaliśmy z mężem na pierwsze spotkanie. Potem psycholog przyjechał do nas.
Bo hospicjum perinatalne to raczej nie miejsce, ale sposób pomocy rodzicom, forma opieki psychologicznej i lekarskiej nad rodziną oczekującą dziecka, u którego zdiagnozowano ciężką wadę letalną. - Trzeba ich przygotować na możliwą śmierć dziecka po porodzie albo jeszcze w trakcie trwania ciąży. A jeśli dziecko będzie żyć, to powiedzieć o możliwościach pomocy po jego narodzeniu. Wielu rodziców postrzega sytuację, swoją i nieuleczalnie chorego dziecka, jako beznadziejną, ale lekarze i psychologowie, czerpiąc z doświadczeń hospicyjnych, wiedzą, że istnieją sposoby wsparcia nawet w tak trudnych momentach życia - mówi doktor Małgorzata Musiałowicz, z domowego hospicjum dziecięcego, przy którym świadczy się też pomoc perinatalną.
***
Współpraca z psychologiem uspokoiła Monikę, pocieszyła i zmobilizowała. Wcześniej dzieliła się obawami i z mamą, która życzy jej najlepiej na świecie, i z przyjaciółką, i z mężem, ale tamte rozmowy nie przynosiły ulgi. Niczego nie zmieniały, bo jej bliscy też cierpieli. I też potrzebowali pomocy. - Psycholog krok za krokiem przygotowywał nas na przyjęcie chorego dziecka i na pożegnanie z nim. Podczas spotkań z panem Radkiem przekonałam się, że swój żal, przerażenie, bezsilność lepiej powierzyć komuś, kto wie, co z nimi zrobić, niż nosić w sercu. Dobra rozmowa może przynosić ulgę.
A najtrudniejsze dla Moniki w tamtym czasie były zwyczajne pytania: a co tam u dzidziusia; chłopiec będzie czy dziewczynka? A czemu brzuszka u ciebie prawie nie widać… Nie wiedziałam, co odpowiadać. Nie chciałam tych pytań. Ja po prostu chciałam czekać na dziecko. Chciałam tyko czuć się przyszłą mamą.
I tak się czuła. Spacerowała, łykała leki, jadła zdrowe śniadania i obiady. - A nocami, gdy mały był niespokojny, śpiewałam mu piosenkę: Raz dwa trzy, tata śpi. Raz dwa trzy, mama śpi. Raz dwa trzy, śpij i ty… Głaskałam brzuszek i synek się uspokajał. Było nam wtedy tak dobrze…
***
Tymczasem upływały tygodnie i miesiące. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i czas rozwiązania. Przed Wigilią Monika złapała wirusa, męczyła ją gorączka. Lekarz zaordynował antybiotyk i leżenie w łóżku. W sylwestra poczuła się lepiej, więc wzięła się za przeprowadzkę. Mówi: - Chciałam mieszkać u mamy. Ona jest w domu, więc nie byłabym sama, gdy mąż szedł do pracy. Spakowałam rzeczy i pojechaliśmy.
Może się przeforsowała z tym pakowaniem, może podźwignęła, dość, że trzeba było wezwać karetkę. - Przyjechała jakaś spoza rejonu i odjechała beze mnie - opowiada Monika. - Mąż zawiózł mnie do krakowskiego szpitala przy Siemiradzkiego. Tam dzięki hospicjum Alma Spei znali moją sytuacje. Dostała osobną salę, a potem trafiła do pokoju z kobietami, które nie miały dzieci przy sobie. Tak jak ona. A synek Moniki i Rafała od razu został ochrzczony. Nie było wiadomo, ile siły zostało w maleńkim ciałku.
***
Czwarta godzina Mikołaja. Synuś sobie leżał, a mnie ogarniała senność. Siedzieliśmy przy naszym dziecku już prawie godzinę. Zaśpiewałam mu jeszcze naszą piosenkę: raz dwa trzy, tata śpi, raz dwa trzy, mama śpi, raz dwa trzy, śpij i ty…
Obiecaliśmy, że wpadniemy rano.
O szóstej mama była przy inkubatorze z powrotem. - Dotarłam do niego już o własnych siłach. Mikołaj oddychał tak spokojnie. Nie mogłam oderwać oczu od swojego dziecka. Jest z nami - myślałam. - Naprawdę jest.
***
Po śniadaniu lekarze powiedzieli Monice i Rafałowi, że ich synek słabnie. Poprosili, żeby przyszli się pożegnać. - Wiedzieliśmy, że odejdzie. Nie miał szans na przeżycie bez nerek. Ale i tak kompletnie się rozkleiłam; jak się żegnać, skoro ledwie kilka godzin temu przywitaliśmy go na świecie. Płakałam, ale też się cieszyłam, że Mikołaj, taki maleńki i chory, tak dzielnie walczył, żeby z nami pobyć. Żeby zostać w naszych sercach i w naszej pamięci.
Dwunasta godzina Mikołaja. A potem mama pogłaskała synka po policzku. - Mówiliśmy do niego cichutko, żeby się nie bał. Obiecywaliśmy, że tam, gdzieś, daleko będzie mu ciepło i dobrze. I żeby czekał na nas, bo kiedyś się spotkamy. I wtedy lekarz powiedział, że nasz mały synek jest już po drugiej stronie tęczy. W niebie.
***
Popołudnie było trudne. Pod wieczór Monika odesłała męża do domu, żeby się trochę przespał, bo na fotelu przy łóżku nie zmrużył oka. Pojechał, a koleżanka z sali poporodowej zasnęła. - Zazdrościłam jej. Ja byłam wykończona, ale nie mogłam zmrużyć oka. Poprosiłam pielęgniarkę o leki. Musiałam odpocząć. Czekał mnie wypis ze szpitala i załatwianie pogrzebu. Uroczystość odbyła się w mroźny styczniowy poniedziałek.
***
Rodzice odwiedzają grób synka prawie codziennie. - Opowiadamy mu, co u nas - zdradzają. O dwojgu młodszych dzieciach myślą inaczej. Nie potrafią ich sobie wyobrazić. Mikołaja będą pamiętać zawsze. Bo on tu był. Całe dwanaście godzin. Monika nadal rozmawia z psychologiem, który podpowiada rodzicom po stracie, jak się pozbierać. - Mąż pracuje, a ja szukam zajęcia. Życie toczy się dalej; w domu, na spacerze z mężem i przy grobie synka. Lubię tam posiedzieć. Przypominam sobie najpiękniejsze chwile z moim dzieckiem. I śpiewam mu czasami: raz dwa trzy - tata śpi; raz dwa trzy - mama śpi. Raz dwa trzy, śpij i ty…