Norbi: Chyba urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą, bo bardzo długo utrzymuję się na powierzchni
Wszyscy nuciliśmy kiedyś jego przebój „Kobiety są gorące”. Dziś niemal codziennie oglądamy go jako prowadzącego „Koło fortuny”. Nam zdradza dlaczego podjął współpracę z telewizją i jak odnajduje się w dzisiejszym show-biznesie.
- W maju tego roku stuknie ci pięćdziesiątka. Czujesz się statecznym facetem w średnim wieku?
- Kilka dni temu przypomniałem sobie, jak obchodziłem 25 urodziny na scenie. Graliśmy w jakimś klubie nad morzem. Scena była zadaszona, a ludzie pod gołym niebem. To były wspaniałe chwile. Od tamtego momentu minęło już dokładnie drugie 25 lat. I teraz to już nie jest ten szalony czas co kiedyś. Zmieniło się choćby to, że od kilku lat nie piję alkoholu. Pewnie więc trochę zdziadziałem. Ale duszę nadal mam młodzieńczą.
- Dziś jesteś postrzegany bardziej jako telewizyjny prezenter a nie piosenkarz. Nie przeszkadza ci to?
- Przeszkadza. Spotkałem się niedawno z Karolem Strasburgerem, bo robiliśmy specjalny odcinek „Koła fortuny”. I on mówi: „Ludzie zapominają, że ja jestem aktorem, a ty – wykonawcą estradowym”. I to prawda. Ale jeszcze przed pandemią dawałem ponad 80 koncertów rocznie. Teraz jest wojna na wschodzie i znowu wszystko stanęło. Mam nadzieję, że kacapy jednak przegrają i w końcu wrócimy do normalności. Wtedy znów ruszę z występami.
- Ale chyba nie krzywdujesz sobie tej współpracy z telewizją?
- Wielu ludzi odradzało mi tę pracę. Kiedy pojawił się ten casting, mówiono: „Nie idź tam. To błąd”. Posłuchałem jednak swojego rozumu. I swojej ekonomii – bo to ja daję rodzinie utrzymanie. No i szybko okazało się, że był to najlepszy ruch, jaki mogłem wykonać. Bo chwilę potem przyszła pandemia i koncerty się skończyły.
- Trudno było ci zastąpić Roberta Janowskiego w „Jaka to melodia”?
- Ja nie podchodziłem do tego w ten sposób. Jestem w show-biznesie ponad ćwierć wieku i wiem, że nie ma sentymentów w tej branży. Ktoś miał pretensje: „Stary, ten facet prowadził to 200 lat”. Jasne – ale nie ma ludzi niezastąpionych. W ten sam sposób patrzę również na siebie. Dzisiaj jestem prezenterem „Koła fortuny”, a za chwilę mogę nim nie być. Zawsze mam to z tyłu głowy. W show-biznesie jest tak, że dzisiaj noszą cię na rękach, a jutro cię oplują. Ja jednak chyba urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą, bo bardzo długo utrzymuję się na powierzchni.
- Kiedy zacząłeś prowadzić „Jaka to melodia”, wydawało się, że to idealny program dla ciebie. Dlaczego po pewnym czasie zamieniłeś się z Rafałem Brzozowskim na „Koło fortuny”?
- To była propozycja producentów na zasadzie: „A może zrobilibyśmy taką zamianę?”. Kiedy dostałem tę ofertę, nie zastanawiałem się nawet sekundy. Przecież na tym polega telewizja. To jest show. I okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Chociaż kiedy ktoś mnie pyta, gdzie jest mi lepiej, to mówię, że jest jeden do jednego. Tak się zżyłem z ludźmi, z którymi robię „Koło fortuny”, że trudno mi sobie wyobrazić siebie w innym programie.
- No właśnie: prowadzisz „Koło fortuny” już trzy lata, a nadal masz w sobie zaskakujące ilości entuzjazmu do tego programu. Za co go najbardziej lubisz?
- Za ludzi, z którymi pracuję. Wielu uczestników, których spotykam w programie, mówi mi: „Byłem na twoim występie 25 lat temu”. A dzisiaj był koleś, który przypomniał mi się: „Pamiętasz – 15 lat temu grałem u ciebie na gitarze”. Ja nie jestem znikąd. Pracuję w show-biznesie ponad ćwierć wieku. Dlatego bez większych turbulencji wszedłem w ten temat. Ten świat jest bardzo mały. Ci ludzie przechodzą z TVN-u do Polsatu, a potem z Polsatu do TVP. Dlatego wszędzie mam starych znajomych.
- W „Kole fortuny” spotkałeś się jednak również z nową osobą – Izą Krzan. Co ciekawe pochodzi ona podobnie jak ty z Olsztyna. To pomogło wam znaleźć wspólny język?
- Na pewno tak. Jestem człowiekiem otwartym i nie trzymam ludzi na dystans. Tak było i w tym przypadku. Dzięki temu kumplujemy się z Izą i jesteśmy zżytym duetem, mimo, że dzieli nas 25 lat różnicy. Iza to młoda osoba, ale jednocześnie bardzo dojrzała i twardo stąpa po ziemi. Za to ją lubię. Jest świruską, ale też kimś bardzo dorosłym. Przykład? Weźmy ten najbardziej banalny: ona nigdy się nie spóźnia. A ja to bardzo cenię. Sam chyba nigdy nie spóźniłem się na swój koncert.
- Nie miałbyś ochoty wystąpić kiedyś jako zawodnik w „Kole fortuny”?
- Czasem oglądam w domu niektóre odcinki programu. A nagrałem ich już ponad tysiąc, więc nie pamiętam wszystkich haseł. I wtedy udaje mi się odgadnąć wiele z nich. Ale tam na miejscu jest zupełnie inna perspektywa i nie jest tak łatwo. Dlatego podziwiam tych, którzy przychodzą do programu.
- Nie chcesz ubogacać „Koła fortuny” swymi występami wokalnymi?
- Nie widzę takiej potrzeby. To oczywiście kwestia gustu: komuś to pasuje, a komuś nie. Ale taka była decyzja produkcji: „Ten wątek już był, zmieniamy więc i wracamy do dawnego formatu”.
- Dzięki sukcesowi w „Kole fortuny” zostałeś potem prowadzącym wielkie telewizyjne widowiska na żywo – choćby „Sylwester z Dwójką”. Jak się w nich odnajdujesz?
- Ostatni sylwester to był mój 24 sylwester w pracy. Robiłem więc różne imprezy: i te ogromne, i te klubowe. Największą był chyba sylwester Dwójki na rynku we Wrocławiu z 2006 na 2007 rok. Oglądało nas na żywo 100 tysięcy ludzi. To było dopiero przeżycie. W szczycie swej kariery piosenkarskiej, też grałem bardzo duże „sztuki”. Czuję się więc w takich widowiskach jak ryba w wodzie.
- Grasz czasem dzisiaj na skrzypcach?
- Ze względu na zdrowie psychiczne mojego otoczenia, zrezygnowałem z tego już dawno. (śmiech) Miałem dobry instrument, ale przy kolejnej przeprowadzce gdzieś zaginął.
- Kiedy byłeś dzieckiem rodzice posłali cię do szkoły muzycznej. Nie stawiałeś oporu?
- Stawiałem. Były jednak dobre tego strony. Nasza szkoła miała swoje partnerskie odpowiedniki we Francji czy w Holandii. Można było więc wyjechać na wymianę uczniowską i zobaczyć mityczny Zachód. Zostawiało się dzięki temu za sobą peerelowską szarzyznę i przenosiło na kilka dni do świata pełnego kolorów. Dla młodego chłopaka było to coś nie z tej planety. Jeśli ktoś żył w tamtych czasów, to wie o czym mówię.
- Podobno grywałeś za młodu na skrzypcach podczas pogrzebów.
- Kiedy kończyła się komuna i wszedł kapitalizm, pojawiły się prywatne firmy pogrzebowe. I one potrzebowały muzyków. Przychodził więc ktoś do szkoły muzycznej i wieszał ogłoszenie, że potrzebuje skrzypka czy trębacza. Zgłosiliśmy się z kumplem i graliśmy podczas pogrzebów. To był szybki i świetny pieniądz. Jedni grali na ślubach, a drudzy – na pogrzebach. Takie jest życie.
- W jednym z wywiadów powiedziałeś: „Skrzypce to kierat”. To dlatego nie zostałeś muzykiem w orkiestrze?
- Przez pewien czas byłem nim. Kiedy skończyłem szkołę średnią, mogłem w sezonie urlopowym przyjść do filharmonii i wspomagać orkiestrę w ostatnim rzędzie. To było dla mnie duże przeżycie. Młodzieńcza przekora sprawiła jednak, że postanowiłem pójść w stronę muzyki rozrywkowej.
- Jak to się stało?
- Pamiętam to był 1992 rok i w kinach leciał „Nagi instynkt”. Kiedy pojechaliśmy ze szkołą do Porto, widziałem wielką reklamę z Sharon Stone. W drodze powrotnej jedna z koleżanek powiedziała, że wysiada we Francji do pracy przy winogronach. „Weźmiesz mnie ze sobą?” – zapytałem. „Mam namiot i franki. Dawaj!” – powiedziała. Zostałem tam z nią do listopada i zadzwoniłem do matki, że rezygnuję ze studiowania. Kiedy wróciłem do domu, odstawiłem skrzypce w kąt i żeby nie pójść do woja, zacząłem studiować na olsztyńskiej WSP. W tym czasie pojawiły się pierwsze prywatne stacje radiowe w Polsce. Poszedłem do jednej z nich i zacząłem pracować jako prezenter. Potem trafiłem do Radia Olsztyn, bo zaoferowali mi lepsze pieniądze.
- No dobrze: a jak zamieniłeś się z radiowca w wokalistę?
- W tamtym czasie bardzo popularne były telewizje muzyczne – MTV i VIVA. Pracujący w nich prezenterzy w pewnym momencie zaczęli nagrywać piosenki. „Skoro oni to robią, czemu ja nie miałbym tego spróbować?” – pomyślałem.
- Tak powstały „Kobiety są gorące”?
- Jeden z kumpli pracował wtedy w koncernie BMG. Zadzwonił do mnie i mówi: „Norbas, nagraj dla mnie całą płytę. Wynajmiemy ci studio i zrobisz demo”. Inny kumpel miał wtedy jako jedyny w mieście komputer Macintosha i sampler, w którym były wgrane różne podkłady rytmiczne. „Z nieba mi spadłeś” – powiedziałem mu. I zaczęliśmy wspólnie robić piosenki. Ja podsuwałem mu pomysły, a on przelewał je na dźwięki. Tak powstała moja pierwsza płyta „Samertajm”, która okazała się bestsellerem.
- Jak smakował sukces w polskim show-biznesie drugiej połowy lat 90.?
- Nagle z Norberta Dudziuka stałem się Norbim. Idę ulicą – a tu dzieciaki biegną ze wszystkich stron po autografy. Kupuję gazetę „Bravo” – a tam na rozkładówce jest mój plakat. Mało tego: dostałem za „Samertajm” Fryderyka i bardzo ważną dla mnie nagrodę od radiowców – Playboxa. Można więc było oszaleć. W radiu zarabiałem 3 tysiące miesięcznie, a tu nagle zacząłem zgarniać 23 tysiące miesięcznie.
- Co sobie kupiłeś za te pierwsze duże pieniądze?
- Mitsubishi Galant. Model 1.8. Lazurowa tapicerka, bez klimy. Coś wspaniałego.
- Popularność uderzyła ci do głowy?
- Nie mnie to oceniać. Być może część tych ludzi, z którymi wtedy pracowałem, powie, że trochę tak. W szczycie swej kariery zacząłem choćby latać awionetkami na koncerty. Może więc coś było na rzeczy. No ale byłem wtedy młodym chłopakiem: miałem 25 lat i świrowałem na maksa.
- Nie wylewałeś za kołnierz?
- Oczywiście. Ale to było normalne. Wszędzie mnie częstowali i alkohol lał się strumieniami. W końcu rzuciłem picie, ale stało się to stosunkowo niedawno – jakieś osiem lat temu. Kiedy wypiłem, czułem się coraz gorzej i uznałem, że nie jest mi to do niczego potrzebne. Alkohol przestał po prostu spełniać swoją funkcję – przestał mnie rozśmieszać.
- Zdarzało ci się czasem występować po pijaku?
- Nigdy. I dlatego pewnie tak długo przetrwałem. Zawsze piliśmy po występach. Oczywiście nie mówię tu o jednym piwie czy dwóch. Nigdy nie wszedłem jednak upojony na scenę. Cieszę się z tego, bo fama zawsze idzie za tobą. Jak się jest w porządku wobec organizatorów i publiczności, to telefon cały czas dzwoni. Tak było też ze mną. W pewnym momencie radio przestało grać moje piosenki – a mimo to dawałem prawie 100 koncertów rocznie.
- Dlaczego radio się na ciebie obraziło?
- Na początku wszystko było fajnie: poszedł jeden singiel, drugi, trzeci. W międzyczasie pojawiła się jednak nowa moda na muzykę zwaną hip-hopolo. Powchodzili nowy wykonawcy z przekazem skierowanym bardziej do młodzieży. W końcu szefowie muzyczni w największych rozgłośniach powiedzieli: „Norbiego już wystarczy”.
- Twoim przekleństwem było chyba to, że największym przebojem stała się twoja pierwsza piosenka. Trudno było ci przeskoczyć sukces „Kobiety są gorące”?
- Niby tak. Ten pierwszy strzał to była „atomówka”. Ale kolejne moje single też były przebojami. „Rozkołysz mnie”, „Pokręciło się w głowie” czy duet z Krzyśkiem Krawczykiem. Może nie były to takie hiciory jak „Kobiety są gorące”, ale ludzie je pamiętają do dzisiaj. Właśnie dzięki koncertom.
- Od początku nie gardzisz żadną ofertą koncertową: występujesz nawet w supermarketach, lumpeksach i na weselach. To nie obciach?
- Może dla kogoś innego jest, ale nie dla mnie. Bo ja jestem komercyjnym wykonawcą do wynajęcia. Nigdy tego nie ukrywałem. Ale prawda jest taka, że występowały ze mną w tych supermarketach takie kapele, o których nigdy byś nie powiedział, że się zgodzą na coś takiego. Kwestią była tylko wysokość wynagrodzenia. Jeśli chodzi o wesela, to byłem jednym z pierwszych wykonawców, który zaczął przyjmować takie zlecenia. Ale potem poszli inni. Nieraz grałem u kogoś na urodzinach, których budżet był taki sam jak wielkiej miejskiej imprezy plenerowej. Bardzo lubię występować i nie przeszkadza mi to, czy mam to robić w supermarkecie czy w lumpeksie.
- Nie miałeś przykrych doświadczeń z takimi koncertami?
- Nie. Ludzie po prostu przychodzili i dobrze się bawili. Mnie to pasowało – i robię to do tej pory. Ostatnie wesele zagrałem w lipcu zeszłego roku.
- Był taki moment, że otarłeś się nawet o disco-polo – bo nagrałeś piosenkę z zespołem Weekend. Nie chciałeś dalej iść w tę stronę?
- To nie jest mój klimat. Chciałem zobaczyć co się wydarzy. No i właściwie nic się nie wydarzyło. (śmiech) Myślałem, że będziemy mieli miliony odtworzeń na YoTube’ie, a tu nie zażarło. Niestety: to wszystko odbywa się na zasadzie strzału. Coś się robi – i nagle bum. Albo coś się robi – i nic. Zaciekawiło mnie w pewnym momencie to disco-polo i myślałem, że to będzie dobry ruch. Ale nie był.
- Właściwie od czterech lat nie nagrałeś niczego nowego. Nie ma sensu, skoro wszyscy i tak chcą „Kobiety są gorące”?
- Ostatnim moim fajnym numerem, który dobrze poszedł jest „Materacci” z 2017 roku. Może nie miał jakieś wielkiej liczby wyświetleń, ale pomógł mi zagrać wiele koncertów. Teraz mam plan nagrać kolejny nowy singiel i zobaczyć jak się sprawdzi w sieci. Chcę to robić na tej zasadzie. Ale faktycznie masz rację – tak jak powiedział inżynier Mamoń w „Rejsie”, ludzie najbardziej lubią te piosenki, które już znają. Fajnie jednak od czasu do czasu zrobić coś nowego. Tylko żeby to spotkało się z jakimś odbiorem – żeby można było potem usłyszeć na koncercie, jak ludzie to śpiewają.
- Dzisiejszy show-biznes jest zupełnie inny niż ten, w którym ty zaczynałeś. Teraz liczy się Instagram, Facebook, TikTok, YouTube i Spotify. Jak sobie radzisz w tym cyfrowym świecie?
- Zupełnie sobie nie radzę. Ostatni post wrzuciłem na Instagrama chyba na początku września tamtego roku. To trzeba lubić i wtedy jest się w tym prawdziwym. A ja tego nie czuję. Ludzie mówią: „Stary, wrzucaj coś, na pewno pójdą za tym nowe kontrakty”. Ja jednak nie mogę się do tego przekonać.
- Twój kolega Rafał Brzozowski wykorzystał swoją telewizyjną popularność, żeby wystąpić na Eurowizji. Nie myślałeś, żeby pójść jego śladem?
- Gdybym miał świetne piosenki, które porywałyby tłumy fanów na całym świecie, to pewnie bym to zrobił. A ja jestem lokalnym wykonawcą i dobrze mi z tym. Świetnie czuję się w Polsce, szczególnie w Polsce B, bo tam są moi fani. I tak mi zostało. Teraz czekam na lato i myślę, że ostro ruszymy do przodu.
- Telewizyjna popularność pomaga ci w działalności muzycznej?
- Wydawało mi się, że tak będzie. Ale nie widzę nic niesamowitego. Wręcz przeciwnie: ludzie pytają czy ja jeszcze występuję. (śmiech) Jestem więc bardziej postrzegany jako prezenter a nie wykonawca. A wolałbym, żeby było odwrotnie. Ale nie ma się co kopać z koniem. Jest jak jest.
- Może problemem jest podział polityczny w Polsce? Jedni oglądają TVP, a drudzy TVN. I jedni cię kochają, a drudzy nienawidzą. Odczułeś to?
- Nie. Może dlatego, że żyję w swojej bańce? Ale z drugiej strony chodzę po ulicach i jeżdżę po Polsce, a nie spotykam się z jakimś hejtem, a raczej z uśmiechem i sympatią. Nie chowam się więc po kątach, normalnie wychodzę ze śmieciami i po zakupy.
- Może dlatego, że „robisz w rozrywce” a nie politykujesz?
- Jestem człowiekiem show-biznesu. Występowałem i nagrywałem kiedy rządzili czerwoni, czarni i brązowi. Nie mogę przecież uzależniać wykonywania swego zawodu od tego, kto jest w Polsce u władzy. Taki mam na to pogląd – i mam do niego prawo.
- Niedawno internet obiegła informacja, że twoja córka Iga zaczyna śpiewać. Cieszy cię to?
- Bardzo. Iga to już dorosła osoba i kiedy cztery lata temu osiągnęła pełnoletniość, poprosiła mnie, abym się nie wypowiadał na jej temat publicznie. Powiedziałem „OK” i podoba mi się takie podejście: niech ona sama mówi o swoich dokonaniach. Ja też bym nie chciał, żeby moi starzy byli podporą mojej kariery.
- Powoli doganiasz Michała Wiśniewskiego w ilości żon – i masz już trzecią. Jesteś taki kochliwy?
- To nie tak. Ja jestem długodystansowcem. Z pierwszą żoną byłem dwanaście lat, z drugą – dziesięć, a z obecną jestem pięć. Za pierwszym i drugim razem nie wyszło. Myślę, że dopiero teraz dojrzałem do małżeństwa. Ktoś powie: „Mówisz to za każdym razem”. OK – powiem to jednak teraz po raz kolejny. Dojrzewa się przecież do końca życia. Myślę, że to kwestia wieku: mam już pięćdziesiąt lat i wreszcie wyrosłem z krótkich spodenek.
- A może show-biznes nie sprzyja stałym związkom?
- W młodości na pewno nie sprzyjał. Tych pokus było wtedy naprawdę dużo. Myślę jednak, że wyszalałem się i już mam tego dosyć.
- W jednym z wywiadów powiedziałeś o swej obecnej żonie: „Dopiero przy Marzenie dowiedziałem się o co chodzi w małżeństwie”. To o co chodzi?
- Żeby być z drugą osobą na dobre i na złe. I być z nią zawsze, a nie tylko wtedy, kiedy jest się w domu. Czyli tak jak powiedziałem – chodzi o dojrzałość.
- Mieszkasz obecnie w Radomiu. Jak się tam czuje chłopak z Mazur?
- To dobre miejsce: centralna Polska i blisko do Warszawy. Ale faktycznie trochę brakuje mi rodzinnych stron. W październiku grałem na czyichś urodzinach w Mikołajkach i pojechaliśmy tam oboje z żoną na cały weekend. No i było przepięknie. Kiedy jechałem przez Mazury, aż mi się łza w oku zakręciła. „To tutaj spędzałem najlepsze lata swojego życia” – pomyślałem. „Marzenko – przeprowadzimy się tu jeszcze kiedyś” – powiedziałem do żony. I mam nadzieję, że tak się stanie. W Radomiu jednak nie mam źle. Cisza i spokój, a do tego przeszedłem z Radia Olsztyn do tutejszego Radia Rekord. Pracuję z młodymi ludźmi i czuję się świetnie. Kiedy nagrywam „Koło fortuny”, jadę do Warszawy, a kiedy jestem w Radomiu – pracuję w radiu. Tak naprawdę mam bowiem duszę radiowca.