Nóż noszę, ale do samoobrony
Adrian S. był wolontariuszem w stowarzyszeniu Amnesty International walczącym o prawa człowieka. Miał też mniej szlachetne zajęcia, za które krakowski sąd skazał go na cztery i pół roku więzienia.
Studenci zapamiętali ten incydent tak: spokojnie stali na chodniku, gdy mężczyzna potrącił jednego z nich, a potem zaczął na niego krzyczeć, domagał się portfela, telefonu i słuchawek. W końcu rozpoczął odliczanie, jakby dawał mu czas do ucieczki. Gdy student nie zareagował, warknął do niego: nauczę cię, jak stać na chodniku. I dwukrotnie dźgnął Adama S. nożem w plecy.
Sam, bez rodziców
Życie Adriana to nie było pasmo sukcesów. Można zaryzykować twierdzenie, że pecha miał jeszcze przed przyjściem na świat, bo jego rodzice rozstali się przed jego urodzeniem. Ojca poznał, dopiero gdy miał 18 lat. Roman S. miał już wtedy drugą rodzinę, kolejne dzieci, zmarł rok później w niejasnych okolicznościach. Także matka Adriana rozstała się ze światem w sposób odbiegający od normy. Nowy partner od kieliszka zakatował ją na śmierć.
Trudno się więc dziwić, że życie Adriana przypominało miotanie się z miejsca na miejsce. Nauka w szkole to nie było jego hobby i dlatego wylądował w ośrodku wychowawczym dla trudnej młodzieży. Gdy wyszedł, opiekę nad nim przejęła babcia, bo matka miała już ograniczone prawa rodzicielskie. Wychowywał się w Gródku nad Dunajcem, skończył tam szkołę podstawową, gimnazjum, a do zawodówki chodził w Zakliczynie i Wojniczu. Zdobył zawód spawacza, ale robić mu się nie chciało.
Babcia kazała się wynosić z domu, gdy okazało się, że jest łobuzem i zaczął się staczać. Usłyszał wyrok tarnowskiego sądu za kradzież telefonu, potem sąd w Krakowie wymierzył mu karę za podobny czyn. Na 15 miesięcy trafił wówczas za kratki.
Życie po wyroku
Gdy wyszedł, szukał schronienia u sióstr, ale z jedną z nich się pokłócił, drugą okradł, więc pogoniły brata z mieszkania. Wiódł życie rozbitka i tylko on wie, z czego się utrzymywał. Trochę popracował na budowie, ale szybko rozeszła się fama o jego przeszłości kryminalnej, więc mu podziękowano. Zaczął kraść rowery w centrum Krakowa i w tym celu kupił nożyce do przecinania metalu.
Na co dzień chodził po mieście z 20-centymetrowym nożem z drewnianą rączką, bo jak potem mówił, „wiele osób chciało go dojechać i pozbawić życia”
- Dlatego ten nóż noszę, do samoobrony - oświadczył. Ostrze wypróbował na sobie. Zrobił cięcia na udzie, klatce piersiowej i ramieniu. Tuż obok fantazyjnych tatuaży.
Kradzież w hostelu
Brakowało mu pieniędzy, więc szukał łatwego zarobku z przestępstw. Zamieszkał w hostelu w centrum Krakowa i nocował w ośmioosobowym pokoju. Skorzystał z okazji, że pewnego dnia była tylko jedna lokatorka, obywatelka Australii.
Ukradł jej aparat fotograficzny, karty pamięci, słuchawki i telefon. Rzeczy były drogie, ale on dużo na nich nie zarobił. Część oddał do lombardu, resztę przekazał znajomym od ciemnych interesów.
Może z ciekawości, może z nudów został społecznym wolontariuszem w krakowskim oddziale stowarzyszenia Amnesty International. Na świecie, w tym i w Polsce, ta pozarządowa organizacja zajmuje się piętnowaniem naruszania praw człowieka. Nikomu się jednak nie pochwalił, że sam jest na bakier z prawem.
Groźby nożem
W tamto grudniowe popołudnie wybrał się na piwo i wszedł do pubu na ul. Brackiej, bo zachęciła go do tego para promotorów. Młodzi ludzie na Rynku Głównym rozdawali ulotki. Posiedział, wysączył drinka z przypadkowo poznanym mężczyzną, ale w pewnej chwili doszło do scysji z obsługą, więc Adrian przed północą wyszedł na zewnątrz lokalu. Był podminowany, więc obsługa nie chciała go już wpuścić do środka. Nie mógł zrozumieć logiki właścicieli pubu: najpierw zapraszają, a po chwili mówią bez ogródek: dziękujemy? Wściekł się i podszedł do spacerującego po Rynku promotora lokalu.
- Teraz cię zabiję - rzucił i wysunął nóż z rękawa. W ten sposób postanowił dać upust rosnącej frustracji.
Niewinny chłopak uciekł do pubu, bo podchmielony Adrian gonił go z nożem i nie wyglądało, by żartował. Niezadowolony z obrotu sprawy Adrian rzucił jeszcze do drugiej promotorki lokalu, by zmieniła pracę, „bo ją znajdzie i potnie”.
20 centymetrów
miał nóż, którego użył Adrian S. podczas ataku na studenta na ulicy Grodzkiej
Incydent przed „Masą”
Adrian ruszył przed siebie i z oddali zauważył młodych ludzi, którzy stali na ul. Grodzkiej przed lokalem „Masa”. Grupa kilkunastu studentów jak co poniedziałek napiła się piwa i rozmawiała o zakończonym wcześniej spotkaniu duszpasterstwa akademickiego.
Atmosfera była miła, młodzi ludzie dzielili się wrażeniami i umawiali się na kolejny raz jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. Adam S. spokojnie stał na chodniku, kiedy poczuł, że przechodzący obok Adrian uderzył go barkiem i zaczął głośno krzyczeć. Pozostali studenci obserwowali rozwój wydarzeń i nie interweniowali.
Adam S. próbował zignorować nieznanego mu przechodnia, ale on był nieustępliwy. Podszedł, wyjął nóż i zażądał wydania portfela i telefonu.
- Nie mam żadnej z tych rzeczy - odparł Adam S. Adrian ze złością zaczął się domagać oddania słuchawek, które student założył na uszy. Gdy Adam S. odmówił, napastnik powtórzył żądanie oddania portfela i telefonu. W końcu doskoczył do Adama S. i zadał mu cios nożem w plecy. Gdy student się odsunął, Adrian doskoczył do niego drugi raz i ponowił uderzenie nożem.
Ciosy koło kręgosłupa
Adam S. poczuł mocne ukłucie przez ubranie. Odbiegł więc kilkanaście metrów, a kiedy podeszła do niego grupa kolegów podciągnął grubą, zimową kurtkę i wszyscy zobaczyli krew i rany od noża. Po telefonicznym zgłoszeniu na miejscu szybko pojawił się zmotoryzowany patrol policji, który natychmiast wezwał karetkę pogotowia.
21-letni Adam S. został przetransportowany do szpitala i tam opatrzono mu dwie głębokie rany kłute.
- Miałem szczęście. Ostrze noża przeszło centymetr od kręgosłupa i wątroby. Nie uszkodziło żadnych ważnych organów, ale skutki zranienia odczuwam do dziś - opowiadał kilka miesięcy potem w sali rozpraw krakowskiego sądu.
24-letniego Adriana S. zatrzymano pół godziny po zdarzeniu. Miał przy sobie kominiarkę i młotek do awaryjnego wybijania szyb samochodowych, ale noża zdołał się już pozbyć. Podrzucił go na parapet kamienicy przy ul. Agnieszki. Policjanci tam go znaleźli i zabezpieczyli jako dowód w sprawie.
Podczas przesłuchania przyznał się do postawionych mu zarzutów: kradzieży w hostelu, grożenia śmiercią promotorowi pubu przy ul. Brackiej oraz do ugodzenia nożem Adama S. i próby dokonania rozboju.
Kwestionował tylko wartość rzeczy, które ukradł Australijce. Biegły wyliczył, że jej aparat fotograficzny, telefon i karty pamięci miały wartość ponad 12 tys. złotych.
Skazany Adrian
Prokurator chciał dla Adriana S. kary łącznej 5 lat więzienia, obrona wnosiła o uniewinnienie. Sąd Okręgowy w Krakowie wymierzył mu cztery lata i sześć miesięcy pozbawienia wolności.
Sąd zwrócił uwagę, że w sprawie było wiele okoliczności obciążających. Oskarżony bez powodu zaatakował w centrum miasta przypadkową osobę i działał z chęci zysku. Był już karany, przestępstwa dokonał w recydywie i na dodatek w stanie nietrzeźwości.
Na niekorzyść Adriana S. świadczyło i to, jak zauważył sąd, że w Krakowie istnieje nagminność tego rodzaju czynów, a to przyczynia się do poczucia społecznego zagrożenia.
Za okoliczność łagodzącą przyjęto przyznanie się do winy i fakt, że Adrian nie zabrał żadnej rzeczy pokrzywdzonemu. Skończyło się na usiłowaniu dokonania rozboju.
- Kara czterech i pół roku więzienia ma być dostateczną przestrogą na przyszłość dla oskarżonego przed ponownym naruszeniem porządku prawnego - powiedziała sędzia. Wyrok jest już prawomocny.
Oskarżony Adrian S. doprowadzany do sądu na ogłoszenie wyroku za atak nożem
Nóż, który Adrian S. ciągle nosił ze sobą