O fuj, ale robal! Co wiemy o owadach, które żyją wokół nas?
Opisano jak dotąd ponad milion gatunków owadów, ale entomolodzy twierdzą, że tych nieopisanych zostało jeszcze kilka razy więcej. Ale często niewiele wiemy nawet o tych owadach, które są obok nas na co dzień.
Ciepłe lipcowe popołudnie. Na soczyście zielonej trawie rozkładamy koc, słońce grzeje mocno, wkoło nas jest łąka. Spokój, jak makiem zasiał. Po chwili kładziemy się i rozpoczynamy obserwację z wysokości kilku centymetrów. Nie słyszymy tego, ale mrówki właśnie rozpoczynają marsz w stronę otwartego przez nas chwilę wcześniej soku. Nie dziwi nas widok osy, która krąży wokół niedojedzonej drożdżówki. Obok ląduje mucha i spaceruje, niezdecydowana, w różne strony. Za kilka godzin wydychany przez nas dwutlenek węgla wyczują samice komarów. Przylecą, bo dzięki pobranej od nas krwi będą mogły złożyć jaja. Entomolodzy twierdzą, że takie spotkania będą nam się przydarzać coraz rzadziej. I że wcale nie ma się z czego cieszyć.
- Gdyby człowiek, ten najwikszy szkodnik, zniknął nagle z Ziemi, natura odetchnęłaby z ulgą. Ale gdy wyginą owady, człowiek tak łatwo sam sobie nie poradzi – podkreśla prof. Kazimierz Wiech z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie. Tymczasem z roku na rok najliczniejsza grupa zwierząt znika na naszych oczach. Dosłownie.
Komary
Niegroźny jest ten pospolity komar, który nie pozwala nam zasnąć, snując przy uchu nocne opowieści o polowaniu w komarzym języku. Nie przez przypadek nazwano go komarem brzęczącym (nazwa w polskich warunkach pozornie może wydawać się tautologią: jak komar, to wiadomo że brzęczący). Właśnie tego komara spotykamy najczęściej. A właściwie komarzycę: samice komarów są krwiożercze. Dzięki białku z pobieranej krwi mogą wytworzyć jaja. I choć taki komar lata bardzo powoli (przemierza świat z prędkością 2km/h), jest bardzo wytrwały. Może przelecieć nawet 10-15 km w poszukiwaniu pokarmu.
Jeżeli do tej pory uważaliśmy się za pechowców, których grupa krwi najbardziej smakuje krwiopijcom, możemy odetchnąć z ulgą. – Komary wabi wydzielany przez nas wraz z wydechem dwutlenek węgla i alkohol (oktenol), który znajduje się w ludzkim pocie. Od intensywności wydzielania tych dwóch składników jeden z nas będzie kłuty częściej, a drugi mniej – wyjaśnia prof. Kazimierz Wiech.
Ale w czerwcu ukłucie komara poczuł chyba każdy. Powód? – Plagi komarów zdarzają się, jeżeli wiosna jest wilgotna oraz jeżeli był duży „ zapas” komarów (samic), które w zeszłym roku zeszły na zimowanie – mówi naukowiec. Słowem: wszystko się zgadza. Ale teraz mamy suszę, która hamuje ich rozwój. Skoro w ciągu roku rozwijają się trzy pokolenia komarów, to możemy się spodziewać, że przy takiej pogodzie to drugie i trzecie będzie już mniej liczne. - Pojedynczy komar żyje tylko kilka tygodni, a potem ginie, albo jest zjadany przez drapieżne zwierzęta: pająki, owady i owadożerne ptaki – mówi naukowiec.
Test przedniej szyby
Owady też mają swój dzień. W Krakowie od 20 lat przypada on wtedy, gdy prof. Kazimierz Wiech z grupą studentów z Uniwersytetu Rolniczego organizuje owadzi festiwal. Znamienne, że tegoroczna edycja odbyła się pod hasłem „Ratujmy owady”. Pomysłodawca oraz organizator „Dni owada” powołuje się na niemieckie badania i wyjaśnia:
- Giną masowo. W tej chwili obserwujemy, że w ciągu ostatnich 30 lat biomasa owadów zmniejszyła się o ponad połowę, a liczba odławianych sześcionogów o około 70 proc.
Zmiany liczebności oraz biomasy owadów można określić na podstawie wieloletnich badań prowadzonych w tych samych miejscach (np. rezerwatach przyrody czy uprawnych polach), oceniając ich występowanie na określonych powierzchniach czy w pobieranych próbach. Uzyskane wyniki porównuje sięz tymi otrzymanymi wcześniej.
Ale eksperyment można też przeprowadzić samemu. Wystarczy po długiej trasie przebytej samochodem spojrzeć na przednią szybę auta. Jeszcze kilka, kilkanaście lat temu znajdowaliśmy przyklejone do niej bardzo liczne owady. Dziś, jeżeli nawet któreś z nich tam znajdziemy, to będzie ich znacznie mniej. Z prostego badania wnioski są dwa: pierwszy to fakt, że owady bardzo często giną w zderzeniach z samochodami. Drugi – że ginie ich coraz mniej, bo coraz mniej ich żyje. Amatorski eksperyment potwierdzają badania naukowców: statystycznie owada spotkamy dwa razy rzadziej niż 30 lat temu.
Mrówki
Co ciekawe, większość owadziej biomasy stanowią mrówki ważące pojedynczo ok. 5 miligramów. Dane szacunkowe podawane przez naukowców mówią, że w jednym momencie na Ziemi żyje około 10 000 000 000 000 000 (słownie: dziesięć biliardów) mrówek. Są do tego różne: czarne i czerwone, gryzące albo żądlące. Mrówka, którą znamy, a która zakłada gniazda pod płytą chodnikową albo przy krawężniku, często odwiedza także siedziby ludzkie, w których znajduje pokarm. Odwiedza nas jednak krótko - przez tydzień, najwyżej 10 dni, i przenosi dalej. Ten nomadzi tryb towarzyszy jej przez całe życie, które przeciętnie trwa 2 miesiące, choć może nawet 2-3 lata (w przypadku mrówek robotnic) lub nawet 10 lat (kiedy mowa o ich królowej).
Mrówki, do których nie bez powodu przylgnęła sława najpracowitszych owadów (choć tym tytułem od czasu do czasu dzielą się z pszczołą), mogą podnosić i przenosić przedmioty około 50 razy cięższe od ich własnej masy. W pracy pomaga im też fakt, że to, czy idą do góry czy na dół, nie ma dla nich większego znaczenia. Dzięki doskonale przystosowanym odnóżom mogą wspinać się od podłogi po sufit. – Jeżeli mrówka wędruje do góry po ścianie budynku, warto spojrzeć czy na balkonie u sąsiada mieszkającego nad nami znajdują się kwiaty w skrzynkach. Z dużym prawdopodobieństwem są tam też mszyce – mówi prof. Kazimierz Wiech. – Mrówki korzystają z mszyc mniej więcej tak, jak my z krów: pobierają od nich płynny pokarm, w tym przypadku spadź. Poza tym bronią swoich żywicieli – przed innymi owadami, które zjadają mszyce. Mam zdjęcia, na których widać, jak mrówki atakują biedronkę albo bzyga, który przyleciał, aby w pobliżu kolonii złożyć jaja (larwy bzygów są drapieżne – mszycożerne). Akurat ten, dorosły bzyg korzysta z płynnego pokarmu, czyli odchodów mszyc – opowiada entomolog. Latająca mrówka? Pewnie każdy zauważył to zjawisko. Skrzydła tych owadów rozwijają się po to, by mrówki mogły się przemieszczać w czasie rójki. Kiedy nie są już potrzebne – znikają. Odpadają albo zostają odgryzione.
Może się jednak zdarzyć, że wypoczywając na łące poczujemy nagłe ukłucie. – Zdenerwowana mrówka używa żądła w obronie własnej podobnie jak osa, pszczoła, szerszeń czy nawet nie agresywny trzmiel - komentuje prof. Wiech. Jedne mrówki gryzą i pryskają kwasem mrówkowym, co powoduje ból – to te czarne, formiki. Czerwone mrówki to wścieklice: żądlą i odchodzą.
Każdy owad (nawet ten z naszego punktu widzenia dokuczliwy) ma do spełnienia w środowisku, w którym żyje określone zadanie. - Nie ma więc szkodników! Gdyby dany owad nie był potrzebny, natura dawno by go wyeliminowała w procesie ewolucji. Takie są prawa ekologii i tego człowiek nie zmieni, nawet nazywając je obraźliwie szkodnikami, robakami, pasożytami – twierdzi profesor i podkreśla, że to właśnie mrówki mają w środowisku do odegrania niezwykle ważną rolę, likwidując ogromną liczbę różnych owadów, redukując ich nadmiar.
Naturalne zadanie
Owady, które przez miliony lat przetrwały do dziś, pracują dużo ciężej, niż mogłoby nam się wydawać. Wiadomo, zapylają rośliny. To pierwsza myśl, która przychodzi do głowy, gdy bierzemy pod uwagę ich użyteczność. Entomolodzy podkreślają: owady zapylają ok. 80 proc. wszystkich gatunków roślin. W tym są drzewa owocowe, warzywa, rośliny paszowe, oleiste. Co się stanie, jeśli zapomnimy o nich i pozwolimy im wyginąć?
A to nie wszystko. Jest także grupa owadów, rozkładająca szczątki roślinne i zwierzęce. Rozpoczynają proces, który potem kontynuują mikroorganizmy. Prof. Kazimierz Wiech zwraca także uwagę na inną kluczową funkcję owadów w przyrodzie: owady zjadają inne owady. I nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo może nas to dotyczyć - w ten sposób regulują liczbę występujących sześcionogów (w tym także nazywanych przez nas szkodnikami). Te z kolei, które z natury są „wegetarianami” (owady roślinożerne), w analogiczny sposób regulują liczebność roślin.
- Ludzie pytają mnie, dlaczego kleszczy jest coraz więcej. Rośnie ich populacja, rośnie także procent kleszczy przenoszących choroby. Dlaczego? Bo coraz więcej jest ludzi i ich żywicieli, a więc gryzoni i przenosicieli kleszczy – wałęsających się po polach psów i kotów. A one, choć to pajęczaki, robią to samo co drapieżne i pasożytnicze owady: jak to w ekologii bywa, przyczyniają się do ograniczenia liczebności. Przenoszą boreliozę i kleszczowe zapalenie mózgu – tłumaczy naukowiec i dodaje, że na podobnej zasadzie działają np. muchy tze-tze.
Kleszcze
Według najnowszych danych co piąty kleszcz jest nosicielem którejś z tych chorób. Liczba zarażonych kleszczy wzrosła z 10 do 20 procent na przestrzeni ostatnich lat.
Narażamy się na ich ugryzienia w lasach, ale bardzo często atakują też w parkach, na łąkach i w ogródkach. Kleszcz może zaatakować podczas naszego odpoczynku na łące albo w trakcie spaceru z psem, gdy podążamy za nim w wysokie trawy i zarośla. - Mitem jest, że kleszcze przebywają na gałęziach wysokich drzew i stamtąd na nas spadają. One znajdują się na krzewach i w trawach, a my, przechodząc obok takiej rośliny, ocieramy się o nią i zgarniamy kleszcza – mówi Anna Kalinowska-Nowak, specjalista chorób zakaźnych ze Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. Nie jesteśmy ich przypadkowym żywicielem. Kleszcze karmią się krwią ssaków oraz ptaków i najczęściej atakują zwierzęta leśne. Nie widzą, ale doskonale czują. Swoją ofiarę rozpoznają po temperaturze i zapachu. W dodatku są sprytne i gryzą dyskretnie. Nie czujemy ich kłucia, bo wbijając się w skórę, kleszcze wprowadzają substancje znieczulające. Mniej dyskretne są wtedy, gdy po ukłuciu nagle znacznie rosną - zdaniem niektórych badaczy ssąca samica może zwiększyć swoją masę nawet 200 razy.
Żądłówki
Jedno jest pewne: nikt nie pominie ukąszenia szerszenia. I to nie dlatego, że jego jad jest dla człowieka tak niebezpieczny. Wbrew krążącym legendom o trzech użądlenia szerszenia, które dla przeciętnego przedstawiciela homo sapiens mogą okazać się śmiertelne, szerszenie nie są dla nas aż tak zabójcze. Jesteśmy w stanie przeżyć kilkadziesiąt użądleń i nic nam się nie stanie. Podobnie jest w przypadku znacznie mniejszych os oraz pszczół - tam nie zagrażają człowiekowi nawet setki użądleń .
- Moim zdaniem osa jest groźniejsza od szerszenia. Ponieważ możemy ją połknąć, może wpaść do ust. I również dlatego, że w przeciwieństwie do szerszenia, osa się nami interesuje, kiedy mamy jej coś do zaoferowania: sok, ciastko, sfermentowane owoce – mówi prof. Wiech. Inaczej jest w przypadku osób uczulonych. Wtedy nawet jedno użądlenie przez któregoś z tych owadów jest śmiertelnie niebezpieczne.
Ale to właśnie użądlenie przez szerszenia będzie dla nas wyjątkowo dotkliwe (mimo, że z biologicznego punktu zachowują się tak samo: wbijają żądło, wprowadzają jad, wyciągają żądło, odlatują). Dzieje się tak dlatego, że niektóre żądłówki wraz z jadem wprowadzają acetylocholinę wzmacniającą ból.
Właściwością szerszenia jest jednak obojętność na człowieka – jeśli spotkamy go w pobliżu naszego, wspomnianego wcześniej koca – nie musimy się go obawiać. Szerszenie atakują tylko wtedy, gdy bronią swojego gniazda. - Nieraz widziałem szerszenie siedzące na kwiatach, pobierające pyłek. Jeżeli dotknąłbym go palcem, nic by mi nie zrobił. Jeżeli podłożyłbym rękę, wszedłby na nią i po chwili, znudzony, odfrunął. Broniłby się żądłem tylko wtedy, gdybym wyraźnie mu dokuczał – opowiada prof. Kazimierz Wiech. Gdyby jednak zbliżyć się do ich gniazda, pokażą żądło. I to nie jedno. W gnieździe może być jednocześnie nawet 600-700 szerszeni. Jeszcze więcej u os, a najwięcej u pszczół – do kilkudziesięciu tysięcy.
Te ostatnie w obronie swojego roju oddają wtedy życie.
Na granicy wymarcia
Życie owady oddają zresztą na co dzień i to nie tylko w obronie własnej. Fakt, że trzmiele stały się w tej chwili tak nieliczne, a niektóre gatunki są na granicy wymarcia, bierze się przede wszystkim z masowego stosowania pestycydów, a także ze wspomnianego wcześniej natężonego ruchu samochodowego oraz wypalania łąk, likwidacji miedz i uprawy na ogromnych obszarach tylko pojedynczych gatunków roślin - kukurydzy, pszenicy, buraka – gatunków, które owadom zapylającym nie dają zupełnie nic, a zajmują ogromną przestrzeń, na której dotąd rosły różne gatunki roślin, tworząc bogate florystycznie środowiska.
Mówimy, że owady „wchodzą nam w paradę”. Człowiek uprawiając rośliny, chciałby zabrać jak najwięcej dla siebie, nie dzieląc się z nikim, a one też coś z tego chciałyby mieć. Owady żyły na Ziemi długo przed tym, jak pojawił się tu człowiek, ale w czasach, gdy coraz częściej mówi się o nowej epoce geologicznej – antropocenie (zdominowanej działalnością człowieka), na dobre kończącej trwający od 12 tysięcy lat holocen – owady nie mają wiele do powiedzenia.
Biedronki
Są chyba ostatnim gatunkiem owadów, który przychodzi nam na myśl, gdy mowa o szkodnikach czy pasożytach. Tymczasem biedronka też może ugryźć, w dodatku jest mięsożerna, a bywa i kanibalem. Niewinna siedmiokropka, która nie ma nawet centymetra długości, poluje na mszyce i pożera je w całości (mszyc, wiadomo, jest bardzo dużo – ktoś musi je zjadać). Ten rodzaj pokarmu dzieli także z larwami bzygów, złotooków, pryszczarków i wieloma innymi, drapieżnymi owadami. Ale jeśli mszycowego pożywienia zabraknie, biedronki mogą zjadać także inne owady, a w ostateczności także siebie nawzajem. Kanibalami są nawet ich larwy, które w skrajnej sytuacji zjadają jaja swych niewylęgniętych jeszcze sióstr i braci.
Przed atakiem na nie same bronią się, wydzielając żółtą substancję (nieraz można ją zauważyć po strzepnięciu biedronki z ręki). To cuchnąca dla innych drapieżczych owadów ciecz, która ma je zniechęcić do posiłku.
Prawie co roku słyszymy o licznym wystąpieniu biedronek. Zwykle mowa wtedy o biedronce azjatyckiej o pięknej nazwie Harmonia axyridis. Pochodzi z Azji, a do Stanów Zjednoczonych oraz Europy została celowo sprowadzona do tzw. biologicznego zwalczania mszyc w szklarniach.
- Ale wymknęła się i doskonale daje sobie radę – opowiada prof. Kazimierz Wiech. - Jest większa od naszych biedronek i naturalnie ma większe zapotrzebowanie pokarmowe, więc konkuruje z siedmiokropką i innymi naszymi rodzimymi biedronkami, a często zjada również ich larwy – dodaje. Coraz liczniejsza w Polsce często jest widoczna w większych skupiskach na rozgrzanych kamieniach albo ścianach domów. I łatwo ją można rozpoznać: - jest większa, a za głową z obu stron ma wyraźnie widoczne dwie białe plamy, ma mniej niż centymetr długości oraz stosunkowo spore larwy z pomarańczowymi plamami i kolcami– opisuje prof. Wiech.
Łąka alternatywna
Ich obecność jest dla nas tak oczywista, że nawet nie zdajemy sobie sprawy, co by było, gdybyśmy podczas naszego spaceru nie zauważyli żadnego z tych sześcionogów. Naukowcy ostrzegają i przewidują co się stanie, a ta wizja nie jest zachęcająca: wkoło nas będzie dużo mniej zapylonych kwiatów, a potem mniej plonów. Pojawi się nieprzyjemny zapach zwierzęcych szczątków i nierozłożonych zwiędłych roślin. Rozrosną się dzikie chwasty i zaczną dominować nad słabszymi roślinami. Brzmi pięknie? Prof. Wiech podaje jako przykład nawłoć – inwazyjną roślinę, która dotarła do nas kiedyś z Ameryki Północnej. W naszej strefie nie znalazła żadnych wrogów, bo nie ma tych owadów roślinożernych, które za oceanem regulowały jej liczebność. „Więc robi, co chce” – wypiera ze środowiska nasze rodzime gatunki roślinne, zajmując ogromne obszary. Możemy teoretycznie założyć, że tak stanie się także w przypadku innych roślin, gdy zabraknie owadów roślinożernych ograniczających ich liczebność – twierdzi prof. Wiech.
Tymczasem gdzieś pomiędzy wyginięciem owadów, a skutkami spowodowanymi ich brakiem badacze obserwują stopniową zagładę bioróżnorodności zwierząt i roślin. A, ostatecznie, w przyszłości także poważnego zagrożenia dla dalszej egzystencji człowieka.
Ale na razie chodźmy na łąkę!