O „Gandzi” Oddziału Zamkniętego i o Pendereckim mówi Andrzej Szpilman, syn Pianisty [CZĘŚĆ II]

Czytaj dalej
Marcin Zasada

O „Gandzi” Oddziału Zamkniętego i o Pendereckim mówi Andrzej Szpilman, syn Pianisty [CZĘŚĆ II]

Marcin Zasada

Andrzej Szpilman, syn Władysława Szpilmana, jednego z najsłynniejszych XX-wiecznych polskich pianistów i kompozytorów, opowiedział o rodzinnych wspomnieniach o przedwojennym Sosnowcu i Katowicach. Teraz zdradza, jak współpracowało mu się z gwiazdami polskiej muzyki oraz czy naraził się cenzurze.

Mówił pan wcześniej, że ojciec nie chciał, żeby pan zajmował się muzyką. Dlaczego?
Chciałem zdawać na reżyserię dźwięku. Ojciec był przeciwnego zdania, uważał, że to zawód usługowy, że to nie był dobry pomysł. Uznał, że lepiej, bym miał jakiś praktyczny zawód. Dowiedziałem się o tym po latach. I co? I miał rację! Lepiej było zostać lekarzem. Rodzice zawsze mają rację. Związek między rodzicami i dziećmi, jeśli wszystko w domu działa normalnie, jest jedynym związkiem opartym na bezinteresowności.

CZYTAJ KONIECZNIE:
CZĘŚĆ DRUGA ROZMOWY

Ale i tak nie posłuchał pan ojca.
Był niezadowolony, gdy usłyszał, że piszę piosenki. Że wchodzę w ten interes, że mogę w nim utknąć - uważał to za bagno. Sam tego doświadczył, gdy ubecja donosiła i atakowała go, np. przy organizacji festiwalu sopockiego. Ojciec był wściekły, chciał odejść z radia, wtedy zatrzymali go w dziale muzyczno-rozrywkowym na dwa lata. Ja z drugiej strony, czując ciężar mojego nazwiska, początkowo na siłę starałem się z niego nie korzystać. Irenie Santor pierwszy utwór napisałem „anonimowo”. Pani Irena potem pytała mnie, dlaczego od razu nie powiedziałem, że jestem Szpilman? A ja po prostu chciałem, żeby ona zaśpiewała piosenkę dobrą, a nie piosenkę Szpilmana.

A potem napisał pan piosenkę skandalizującą, o gandzi.
Oddział Zamknięty był wtedy na indeksie, bo śpiewał „Ktoś nieistotny staje, ma zabłocone usta, terroryzuje zgraję, mieć powinien wszędzie lustra”. Komuś skojarzyło się to z Jaruzelskim i chłopcy dostali szlaban w radiu. Lubiłem ich, pomagałem od strony producenckiej, menedżerskiej, nawet jeździliśmy razem na koncerty. Podczas jednego z tournée Marcin Ciempiel, basista Oddziału, pokazał mi kawałek piosenki. Poprawiłem go muzycznie i czekałem, aż Krzysiek Jaryczewski napisze tekst. Ale „Jary” był wtedy w orbicie alkoholowej i żadnego tekstu nie był w stanie napisać. Wieczorem przed nagraniem usiadłem do maszyny do pisania, tak powstała „Gandzia”.

Która potem stała się „Andzią”.
Tak, ale zanim do tego doszło, musieliśmy się nagimnastykować, żeby Oddziałowi pozwolono wejść do studia. Załatwiłem znajomego realizatora, nagraliśmy „Gandzię” i na wszelki wypadek zrobiłem też 17 kopii. Następnego dnia w kółko utwór leciał w „Lecie z radiem”. Wyciąłem też z niego kawałek z okrzykiem „Gandzia!”, który stał się bodaj pierwszym dżinglem puszczanym na antenie Polskiego Radia. Jedno i drugie po tygodniu zdjęto, bo ktoś doniósł, że to promowanie palenia marihuany. Ale gdy przyjechaliśmy do Jarocina, a nawalony „Jary” zapominał tekstu, cała publiczność śpiewała za niego. Tak wszyscy zakpiliśmy z cenzury, która potem zakazała też „Andzi”.

Dlaczego niedługo później pan rzucił to wszystko i wyjechał do Niemiec?
Niczego nie rzuciłem, raczej zabrałem ze sobą. Szczerze, to miałem już dość tamtej rzeczywistości, powiedziałem sobie: „Dość użerania się ze skur…”. Wspomniał pan o Janku Himilsbachu - ojciec znał go. Byli ze sobą na ty. I lubił też jego filmy. I z jego druhem, Zdzisławem Maklakiewiczem. Ja z Renatą Maklakiewicz, żoną Zdzisława, napisałem kilka piosenek, między innymi dla Grażyny Świtały oraz Hanny Banaszak. Pan wie, jak zginął Maklakiewicz?

Pobito go w Warszawie.
Bydło go pobiło przed Grand Hotelem. Ubeckie bydło. Milicja. Jego śmierci do dziś nie wyjaśniono. W 1983 roku wybierałem się na nagrania do Hamburga. Wsiadłem w pociąg i… wykorzystałem tylko bilet w jedną stronę. Piękne kobiety są nawet w Niemczech (śmiech). W Hamburgu otworzyłem własne studio. Osiem płyt nagrałem Wolfowi Biermannowi, który w Niemczech ma renomę większą niż Jacek Kaczmarski w Polsce. Wydawałem płyty z muzyką ojca… Nie żałuję niczego.

Rodzice nie namawiali pana do powrotu do Polski, może już tej wolnej?
Nie, absolutnie. W Hamburgu miałem już własną praktykę, wykładałem na uniwersytecie, miałem nawet dziewczynę Polkę. W Polsce wtedy nie było co jeść. Ale nigdy nie odczuwałem tego, że wyjechałem i to przestał być mój kraj. Po prostu w Niemczech dostałem inne możliwości. Nie mogłem tego rzucić. Rodzice to szanowali, żadnych nacisków.

Swoim dzieciom opowiedział pan historię ich dziadka, czy zrobił to za pana Roman Polański?
Mój syn Daniel za pół roku kończy prawo, jest też dziennikarzem w Bazylei. Córka Alina robi maturę i myśli o studiach operatorsko-reżyserskich. Daniel, jeszcze jako 7-latek, dostał nawet małą rólkę w „Pianiście”. Już wtedy miał pełną wiedzę o tym, kim był i co przeżył Władysław Szpilman. Na stulecie urodzin dziadka przygotował do szkoły referat, o którym reportaż zrobiła szwajcarska telewizja. Poza tym, Daniel był obecny przy tym, jak powstawała książka. Proszę sobie wyobrazić, że przyjeżdża do mnie niemiecka telewizja, reporter pyta tego bodaj 6-letniego chłopca, czy wie, kim był jego dziadek, a Daniel odpowiada: „A czy pan wie, ilu Polaków wymordowali Niemcy?”. Faceta zamurowało. Scena wgniatająca w fotel. Inna sprawa, że w Niemczech moje dzieci wzrastały w atmosferze głębokiej świadomości tego, co wydarzyło się podczas II wojny światowej. Ale z dystansem, nie żeby wiecznie rozpamiętywać krzywdy. Tylko po to, żeby mieć wiedzę, do czego ludzie mogą doprowadzić i co zrobić, by więcej coś takiego się nie wydarzyło.

To jak to jest - być synem Władysława Szpilmana?
Och… Ja po prostu miałem szczęście, że byłem synem swojego ojca. Zaczynając od takich sytuacji jak zaglądanie w dekolt Kalinie Jędrusik jako siedmiolatek czy siedzenie na ławce pod kinem z Krzysztofem Pendereckim, który sam zaproponował, że zostanie ze mną, gdy nie wpuścili mnie na „Barbarellę”… W domu bywali u nas ludzie pokroju Aleksandra Bardiniego, któremu jako nastolatek puszczałem The Singers Unlimited, czy Andrzej Markowski, słynny dyrygent Filharmonii Narodowej, który mi akompaniował na fortepianie. Ojciec nigdy nie chciał, więc gdy na spotkaniach rodzinnych pojawiał się pan Andrzej, wołałem: „Panie Markowski, gramy! Siedemnastka!”. On na fortepianie, ja na skrzypcach. Ludwik Starski, Andrzej i Janina Boguccy, którzy uratowali ojca w czasie wojny, Helena Merenholc… Korzystałem ze znajomości ojca, by poznawać niezwykłych ludzi. Człowiek przesiąka ich wybitnością, podziwia ich, oni kształtują nasze obyczaje, nasze horyzonty.

Na ile pańskie horyzonty ukształtował Władysław Szpilman?
Ojciec ukształtował mój stosunek do życia. Muzyka, wszechobecna w moim domu, ukształtowała moją osobowość. Najważniejsze słowa, jakie usłyszałem od ojca, brzmiały: „Ktoś, kto nie umie wybaczać, nie jest człowiekiem”. Często się nad tym zastanawiam, bo wybaczanie przychodzi mi łatwo. Czasem myślę, że może jestem zbyt leniwy, może wynika to z braku agresji, a może jest to po prostu wygodne - nie nosić złości do ludzi. Tych, którzy próbowali mi zaszkodzić, po prostu unikam. Może o to właśnie chodziło ojcu. Życie mi pokazało, że los pilnuje sprawiedliwości. Niegodziwi są karani przez los. Ojciec pokazał mi też, jak żyć do swoich ostatnich dni.

Pański brat, Krzysztof, powiedział kiedyś, że zawsze uciekał przed byciem synem Szpilmana.
Mój brat wyjechał z Polski, gdy miał 18 lat, a ja 27. Nie miałem powodu, by uciekać przed moim ojcem, bo dla mnie zaszczytem była możliwość życia z takim człowiekiem. Mój brat mieszka dziś w Japonii, jest tam naukowcem. Od japońskiego profesora, którego kiedyś poznałem, dowiedziałem się, że Krzysiek jest u nich najwybitniejszym specjalistą od starodruków. To też trochę indywidualista, ale może też trochę pozer. Mógł przecież zmienić nazwisko. Nie da się uciec od swoich korzeni, dlatego sam włożyłem tyle w pracę dla upamiętnienia ojca. „Pianista” to była chyba pierwsza książka o wojennym dramacie Polski, która potrafi dotrzeć do umysłu każdego człowieka. Tak samo jest z filmem, ostatnim, który tak uczciwie zadbał o polską historię. Jednym słowem - uważam, że dzieci powinny być posłańcami myśli, idei, pamięci swoich rodziców.

To kiedy zabierze pan swoje dzieci do Sosnowca?

One już były w Sosnowcu, na moment, lata temu. Przyjdzie taki czas, że wrócimy tam wszyscy.

PRZECZYTAJ PIERWSZĄ CZĘŚĆ WYWIADU

Marcin Zasada

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.