O morskich górnikach i czarnym złocie z podwodnej kopalni
Zimno? Wieje? To im - poszukiwaczom czarnego złota w płynie - nie przeszkadza. Praca niebezpieczna? Podobno na platformie jest mniej wypadków niż w niejednym biurze
Coś, co wyglądało początkowo jak kropka na tafli morza, zaczyna nabierać kształtów. Zarysowuje się wieża, widać dźwig, płomień palącego się gazu, wznoszące się ze 20 metrów nad wodą lądowisko dla helikoptera. Ponad godzinę wcześniej przeszliśmy bramki bezpieczeństwa na lotnisku w Rębiechowie. Pilot klasy mistrzowskiej, były dowódca gdyńskiej Brygady Lotnictwa Marynarki Wojennej, a teraz pracujący w Lotos Petrobaltic, kontradmirał Zbigniew Smolarek krótko powtórzył informację o podstawowych zasadach bezpieczeństwa w trakcie lotu. Ubrani w niewygodne, ważące ponad siedem kilogramów szczelne kombinezony ratownicze, pozwalające na przeżycie do godziny w lodowatym morzu, wsiedliśmy na pokład helikoptera Sikorsky. Po niespełna 50 minutach śmigłowiec zawisł nad położonym 80 kilometrów na północ od brzegu złożem B8.
Nafciarze przyznają, że poszukiwanie ropy przypomina trochę grę w pokera. Przed rozpoczęciem wierceń prawdopodobieństwo trafienia na złoże wynosi 20 procent. W tym przypadku ryzyko się opłaciło. Pod dnem, na głębokości 2,5 kilometra, znajduje się - skromnie licząc - 3,5 miliona ton ropy.
Platforma Lotos Petrobaltic jest podobna do potężnego owada na cienkich nogach, wbitych na głębokość 9 metrów w morskie dno. Ten „owad” jest największą wśród morskich i zarazem trzecią największą kopalnią ropy w Polsce. W tej kopalni podczas jednej dwutygodniowej zmiany pracuje ok. 60 osób. Grupa LOTOS zatrudnia w Polsce prawie 400 górników morskich, z tego blisko 200 na morzu. Kolejnych 100 pracuje na Litwie i w Norwegii.
- Na zewnątrz nie wolno palić papierosów, a także używać telefonów komórkowych i robić zdjęć - wylicza Jarosław Węgrzyński, kierownik platformy Lotos Petrobaltic, przypominając, że w rurociągach płynie ropa, a stężenie oparów gazu może grozić wybuchem. - Nakładamy wcześniej przygotowane ubrania, buty, kaski, okulary. Poruszamy się tylko wyznaczonymi trasami.
Od tafli wody dzieli nas 12 metrów. Ta odległość nie jest przypadkowa. Zalanie platformy wodą mogłoby nieść katastrofalne skutki, ale przez ostatnie 100 lat najwyższa fala na Morzu Bałtyckim nie przekroczyła dziesięciu metrów.
Praca górników morskich trwa nieprzerwanie, 24 godziny na dobę. Pierwsza dwunastogodzinna zmiana wstaje przed północą. Ciepły posiłek, ciepłe ubranie pod specjalne kurtki. Wiatr wzmaga uczucie zimna. A tu zawsze wieje. Nafciarze nakładają buty, które nie będą się ślizgać na pokładzie, kaski, rękawice, które błyskawicznie ciemnieją od smarów, okulary. Wychodzą na oświetlony pokład. Najgorzej, mówią, jest o czwartej rano. Organizm domaga się snu, chłód najmocniej dokucza. Ale kiedy wierci się otwór, przerwać nie można nawet na chwilę ze względu na niezbędny nadzór lub groźbę wybuchu. Kiedy pragniesz iść do toalety, napić się herbaty, coś zjeść, to za ciebie na stanowisku musi stanąć ktoś inny. Kończą w południe, kiedy zastępuje ich druga zmiana. Ciepły posiłek i do kajuty.
Choć pracują na morzu, przyjechali nad Bałtyk przeważnie z południa Polski. Tomasz Kielar, kierownik zmiany wiertniczej, mieszka w Jasienicy Rosielnej na Podkarpaciu. Jarosław Węgrzyński pochodzi z Częstochowy, radiooficer Magdalena Mączkowska z Bielska-Białej na Pogórzu Śląskim, operator pojazdu podwodnego Andrzej Puchała z Kielc.
Andrzej Puchała już jedenastą godzinę siedzi przed ekranem. Na ekranie - widok z kamery rejestrującej na bieżąco proces montowania głowic. Operator z niewielkiego zamkniętego pomieszczenia steruje pracą wiertników, spuszczających rury kilka kilometrów w dół.
Platforma Lotos Petrobaltic może prowadzić wiercenia do głębokości dziewięciu kilometrów. Na wieży, która wznosi się 96 metrów nad poziomem morza, pracuje Grzegorz Salankowicz, pomocnik wieżowy, absolwent technikum w Krośnie.
- Ciężko - przyznaje Tomasz Kielar, kierownik zmiany wiertniczej. - Zwłaszcza o tej porze roku, przy silnym wietrze. Do tej pracy nadają się tylko ludzie zdrowi, z badaniami lekarskimi pozwalającymi na prace na wysokości. Zresztą są na platformie pomocnicy otworowi wykonujący jeszcze cięższą i bardziej niebezpieczną pracę fizyczną.
Na platformie obowiązują bardzo rygorystyczne wymogi bezpieczeństwa, ciągłe ćwiczenia i alarmy. Do lądu daleko, więc w kopalni na morzu stale dyżuruje lekarz. Dr Piotr Sulestrowski, internista z Gdyni, przez wiele lat pływał na dalmorowskich statkach rybackich. Mówi, że podczas długich rejsów bywało trudniej. Do lądu daleko, zdany był tylko na siebie. A tu, w razie potrzeby, zawsze można wezwać śmigłowiec. - Ludzie pracują po kilkanaście godzin na zewnątrz, więc teraz najczęstszymi dolegliwościami są infekcje górnych dróg oddechowych - twierdzi dr Sulestrowski. - Zdarzają się też drobne urazy, raz doszło do złamania.
Górnicy morscy, tak jak marynarze, muszą przechodzić badania psychotechniczne raz na dwa lata. Po ukończeniu pięćdziesiątki - raz na rok. Do tego dochodzą szkolenia. Praca na platformie wymaga zachowania nieustannej koncentracji. Tu nie ma miejsca na ułańską fantazję. Sławomir Sadowski, szef biura logistyki, związany od ćwierć wieku z firmą Lotos Petrobaltic, przypomina, że od 20 lat obowiązuje kategoryczny zakaz spożywania alkoholu. Każdy, kto ośmieliłby się spożyć nawet niewielką ilość trunku, musi liczyć się z natychmiastowym zwolnieniem dyscyplinarnym.
Nikt więc nie próbuje.
- Powiem pani ciekawostkę - dodaje kierownik Węgrzyński. - Na platformie jest mniej wypadków niż w biurze w Gdańsku.
Jarosław Węgrzyński, absolwent krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej, przeszedł na platformie wszystkie stanowiska. Jak każdy młody górnik zaczynał od pracy fizycznej (pomocnik wiertacza), przez operatora, inżyniera, by wreszcie objąć stanowisko kierownicze. - Tu nie ma kierowników z nadania - zaznacza.
Na platformach pracował też od najniższego stanowiska towarzyszący nam w wyprawie Krzysztof Sułecki, wiceprezes zarządu i dyrektor ds. poszukiwań i wydobycia LOTOS Petrobalticu, który pamięta czasy, gdy poszukiwaniem złóż na Bałtyku zajmowała się Wspólna Organizacja Poszukiwań Naftowych z udziałami Polski, ZSRR i NRD. Po roku 1990 r. Polacy wykupili udziały pozostałych państw.
Platforma przypomina małe miasteczko. Mechanicy i elektrycy, pracownicy siłowni, kierowanej przez chiefa mechanika Dariusza Szycę, doglądają stanu technicznego i serwisują wszystkie urządzenia, by zapewnić ciągłość prac na platformie.
Jak miasteczko, to i restauracja musi być. I to całkiem niezła. Dzienna norma - 4 tysiące kalorii (dla ludzi tak ciężko pracujących nie jest wielkością wygórowaną), owoce, słodycze, śniadania, kolacje i dwa posiłki ciepłe dziennie, wydawane między 11.30 a 12.30 i od 23.30 do wpół do pierwszej w nocy.
Leszek Pawłowski, szef kuchni, ma wśród nafciarzy grupę stałych fanów. Sam mówi, że gotowanie jest jego pasją. I nie przeszkadza mu, że - jak to w tym zawodzie bywa - musi wstawać pierwszy i kłaść się spać ostatni.
Szef kuchni pracę na morzu rozpoczął przed 40 laty na statkach PLO. - Jeden z rejsów na Afrykę Zachodnią, na Radomiu trwał 300 dni - wzdycha. - Była połowa lat 70. Pływaliśmy do Angoli, a na redzie w Lagosie na rozładunek czekało kilkaset statków, więc postoje ciągnęły się miesiącami. A konkretnie 180 dni. Dlatego praca na platformie w systemie dwa na dwa tygodnie po takich doświadczeniach nie jest w najmniejszym stopniu uciążliwa. Zresztą po powrocie do domu też biorę się do gotowania.
Na czwartym piętrze mieści się radiostacja. Choć dzięki przekaźnikowi telefonii komórkowej można bez problemów rozmawiać z rodzinami, to radiooficer jest na platformie niezbędny. Od północy do południa dyżuruje Cezary Komor. To on podczas lądowania naszego helikoptera podawał pilotom współrzędne i informacje pogodowe, to on utrzymuje stałą łączność ze statkami obsługującymi platformę, monitoruje non stop czujniki gazowe i przeciwpożarowe, odbiera wezwania o pomoc.
- Na morzu spędziłem już 27 lat - mówi radiooficer.
- Z tego dziesięć na statkach rybackich. Dawniej było to niezbędne stanowisko na każdej jednostce pływającej. Dziś potrzebują nas jedynie na platformach wiertniczych i statkach pożarniczych. Jak pracuje się na platformie? Nie narzekam. Co dwa tygodnie wracam do domu, a - co nie jest bez znaczenia - inaczej niż na statkach, na platformie nie kołysze.
Kiedy wracam po godzinie do radiostacji, dyżur pełni absolwentka nawigacji Akademii Morskiej w Szczecinie, Magdalena Mączkowska. Praca na platformie wiertniczej przez długi czas kojarzona była z zajęciem dla silnych, twardych mężczyzn. Jeszcze przed kilkoma laty na polskich platformach nie pracowała żadna kobieta.
Przed dwoma laty na ogłoszenie o poszukiwaniu pracowników na platformy odpowiedziały cztery panie. Dziś pracują tam dwie. Na platformie Lotos Petrobaltic na razie tylko Magdalena Mączkowska. Jej zmienniczka niedawno wzięła urlop bezpłatny, by popłynąć w rejs. - Co w tym dziwnego, że tu jestem? - Magdalena wzrusza ramionami. - Bycie kobietą to nie choroba. Wcześniej pływałam na kontenerowcu, ale nadeszła chwila, gdy postanowiłam coś zmienić. Pierwsza na platformie pojawiła się Kasia. Po niej przyszłam ja. Początki były jak wszędzie trudne. Taki urok nowości, trzeba się przyzwyczaić...
Adam Kurzawa, mechanik urządzeń wiertniczych z 33-letnim stażem, obrusza się, gdy mówię, że współczuję mu ciężkich warunków pracy.
- Współczuć można komuś, kto jest chory, a ja sam wybrałem zawód. I ta praca sprawia mi dużą satysfakcję - mówi. - Najwyżej można podziwiać, że jesteśmy w stanie podołać tym wyzwaniom.
Adam Kurzawa pochodzi z Podkarpacia - kolebki wiertników i pierwszego na świecie zagłębia ropy naftowej. Skończył technikum kształcące wiertników. Miał osiemnaście lat, gdy kolega opowiedział mu o pracy na platformie. A że zawsze był niespokojną duszą, postanowił wybrać się nad morze. - I nie żałuję wyboru sprzed ponad 30 lat - podkreśla. - Zimno? Wiatr? Wcale mi nie przeszkadza. Bywa, że czasem muszę też wejść na koronę wieży wiertniczej. Mówi pani, że to dużo? Ponad 20 pięter? Możliwe, ale proszę popatrzeć na to inaczej. Takich wspaniałych widoków nigdzie pani nie zobaczy.