Ponieważ na moim stole pojawiła się fasolka szparagowa i bób (fakt, jeszcze cokolwiek dalekie od dojrzałości), niniejszym dyskretnie ogłaszam otwarcie sezonu ogórkowego, który - nawiasem - wszystkie telewizje ogłosiły już w końcu maja, kończąc, bądź zawieszając swoje cykliczne produkcje z operami mydlanymi włącznie.
Cztery są wielkie zbiory tematów, z których czerpie felietonista. Polityka, zdrowie, kuchnia i sport. Oczywiście nad wszystkimi wymienionymi zbiorami unosi się wszechogarniająca głupota, dzięki której jeden czy drugi temacik z któregoś zbioru zyskuje pierwszeństwo w wyścigu do gazetowych łamów. Żeby nie było nieporozumień, głupota otula nie tylko opisywane zdarzenia i osoby w zdarzeniach tych występujące, ale również opisywacza, co udało mi się już w tym miejscu wielokrotnie udowodnić. I choć tym razem tak nie było, to jednak...
Rzecz jasna najmniej do wykorzystywania w sezonie ogórkowym nadaje się polityka, choć podejrzewam, że akurat tej w krajowym wykonaniu uniknąć się nie da. Nie dzisiaj. Dzisiaj o polityce nie będzie, będzie o zdrowiu. Konkretnie o jednej ręce mojej i dwóch, które...
A zaczęło się niewinnie. Przy laptopie. Ponieważ nie umiem posługiwać się tzw. touchpadem (panelem dotykowym), podobnie zresztą jak „mazanym” smart-fonem, korzystam z nieco już archaicznej myszki. A myszka, jak wiadomo, wymaga nieustająco wyciągniętej ręki. W moim przypadku prawej. Wyciągnięta ręka przez lata działała sprawnie, w końcu jednak się zepsuła i odmówiła posłuszeństwa, przede wszystkim, jak mawiają sportowcy, w spojeniu ramienia z tułowiem. Zdaje się chodzi o bark a może o jakiś brak w barku.
Jako człowiek zaprawiony w bojach natychmiast pomyślałem sobie o moim przyjacielu - profesorze psychologu, twórcy doktryny „samo przyszło, samo przejdzie po 6 tygodniach” i cierpliwie czekałem. W końcu przyjaciel nie od parady wyposażony jest w guzki Darwina znamionujące wysoką inteligencję i wrażliwość.
Po 2 miesiącach czekania miałem już dość. Postanowiłem przyjacielowi wygarnąć to i owo. Chyba się domyślił z czym przyszedłem zgarbiony i cierpiący, ponieważ nawet nie zapytał mnie o Sky Tower, a przy każdym spotkaniu pytał, tylko natychmiast zaproponował mi wizytę u brata. „On ma ręce, które leczą” - powiedział.
Na szczęście brat okazał się lekarzem, specjalistą w swojej dziedzinie. I też miał guzki Darwina, które podobno są dziedziczne. Tylko to jego spojrzenie, pod którym zacząłem się giąć. Na szczęście przecudnej urody asystentka brata, z misternie uplecionym warkoczem, który wzbudził mój podziw, pozwalała mi jako tako trzymać pion.
Asystentka spryskała mi ramię a brat przyjaciela wbił w to ramię strzykawkę. Byłem przekonany, że to tylko uśmierzający zastrzyk, nie zdając sobie sprawy z perfidii wstrzykującego, który zaczął wiercić igłą w barku?, mięśniu?, bo chyba nie w kości?
Wyjąwszy wreszcie z mojego zmaltretowanego ciała strzykawkę, do akcji przystąpiły „ręce, które leczą”. Najpierw chciały mi urwać głowę. Następnie zacisnęły się na żebrach a moje płuca zostały pozbawione choćby najmniejszego atomu tlenu. Po chwili naciskany to z lewej, to z prawej, przestałem odróżniać, która moja ręka jest która, tak je pozwijały „ręce, które leczą”, a których miałem już serdecznie dość. Jedynie zachwycający warkocz asystentki pozwalał mi jeszcze jako tako postrzegać rzeczywistość.
W końcu brat przyjaciela rzucił mnie, nie przesadzam, na twardą kozetkę (?) plecami do góry i nim się spostrzegłem, wbił się kolanem (podobno jednak to nie było kolano, ale owe sławne „ręce, które...”) w mój i tak dostatecznie skołowany kręgosłup. Już nawet warkocz asystentki zniknął mi z pola widzenia. Wszystko zresztą zniknęło, tylko gdzieś z oddali słyszałem jakieś chrupanie...
Nie wiem, jak wstałem z kozetki, nie mam pojęcia, jak pożegnałem brata przyjaciela i jego asystentkę. Ocknąłem się w domu przyjaciela psychologa, który powiedział: - No to teraz możesz pisać. Kręgosłup jest prosty.
A miało nie być o polityce...