O tym, jak Czesław Lang przeżył własną śmierć i odkrył, co jest w życiu najważniejsze

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banas / Polska Press
Maria Mazurek

O tym, jak Czesław Lang przeżył własną śmierć i odkrył, co jest w życiu najważniejsze

Maria Mazurek

Byłem wrakiem człowieka. Dwa razy moje serce przestało bić. Po tym doświadczeniu zacząłem inaczej patrzeć na życie. Żałuję, że pewne rzeczy zrozumiałem tak późno - mówi znany kolarz, medalista igrzysk w Moskwie w 1980.

W sporcie ważniejsza jest głowa czy mięśnie?

Kiedyś mój przyjaciel powiedział: wyścig wygrywa ten, który jest w stanie dać z siebie wszystko i jeszcze trochę. Przepraszam, jak pani ma na imię?

Marysia.

Pięknie, jak moja mama. Otóż, pani Marysiu, to „jeszcze trochę” jest w głowie. Na pewnym poziomie wszyscy są w stanie wytrenować się mniej więcej tak samo, ale później wygrywa jeden - ten, który jest w stanie przezwyciężyć swoją słabość. Jak ja atakowałem podczas wyścigów, to nie tam, gdzie było mi lekko, a gdzie był podjazd, nogi mnie piekły, ledwo oddychałem, myślałem: kurczę, już nie dam rady. Ale to właśnie był ten najlepszy moment do ataku. Bo skoro mnie jest tak ciężko, to znaczy, że wszystkim jest.

Pan przyjechał do Krakowa na konferencję „Light” dla menedżerów. O czym będzie pan im opowiadał?

O tym, jak się zdobywa żółtą koszulkę lidera.

Jak?

W skrócie: trzeba marzyć, postawić sobie cele i konsekwentnie je realizować. Samodyscyplina jest kluczowa, a o nią trudno, szczególnie na początku sportowej drogi. Jest się młodym, rówieśnicy ciągną na balangę, na dziewczyny. Ale ty musisz jechać na trening, nie odpuszczać - bo jak odpuścisz, od razu wypadasz z formy. Ja miałem szczęście, że wychowałem się na wsi, bo wieś uczy samodyscypliny, etosu pracy. Mieliśmy świnie, krowy, kury - to były obowiązki. Sianokosy były, sadzenie ziemniaków, potem ich zbieranie. Pracowałem w takim teamie z mamą i z babcią. To mnie nauczyło pracowitości. Najlepsza forma wychowania. Oprócz tego trzeba być rzetelnym, uczciwym. Po prostu normalnym. Musisz też szanować ludzi. Sam w kolarstwie niczego nie osiągniesz. To grupowa praca.

No właśnie, ostatnio kolega mi uświadomił (bo ja się na kolarstwie nie znam), że to nie jest tak, że każdy sobie jedzie najszybciej, jak się da. Że to cała drużyna gra na jednego lidera: ktoś osłania od wiatru, ktoś wyprowadza na metę…

Dobrze mówił. Jakbym teraz panią zabrał na rower (zabiorę kiedyś, czemu nie?) i pani jechałaby za mną, na kole, to pani by zużywała 30-40 procent mniej energii, niż ja. Czyli pani tętno byłoby odpowiednio niższe. Stąd pomocnik mówi do lidera: ja na ciebie pracuję, tylko ty siedź mi na kole. A przed finiszem cię rozprowadza, tzn. nadaje szybkie tempo i wypuszcza kilkaset metrów od kreski. To tak zwane naprowadzanie na finisz.

Pan był takim pomocnikiem. Niewdzięczna rola?

Nie, zupełnie nie! Zanim zostałem zawodowym kolarzem, to w ogóle nie wiedziałem, że w ten sposób da się pracować. Srebrny medal na igrzyskach w Moskwie w 1980 roku otworzył mi drzwi do zawodowego kolarstwa; wyjechałem do Włoch pracować do Francesca Mosera, a potem do Giuseppe’a Saronniego. Czyli top topów, tak, jakby się grało dla Realu Madryt albo dla Barcelony; wtedy to kolarstwo zawodowe było prestiżowe, jak Formuła 1, tylko kilku zawodników rocznie przyjmowali.

A pan był pierwszym Polakiem, który został zawodowym kolarzem.

To były piękne czasy. W tej włoskiej miejscowości, w której mieszkałem, każdy chciał się ze mną witać, na kolację zapraszać. Bo to było coś, dla Francesca pracować. W każdym razie dopiero tam sobie uzmysłowiłem, na czym polega profesjonalne kolarstwo, ileż jest specjalizacji: jest sprinter, dobry góral, dobry czasowiec, jest człowiek, który potrafi rozprowadzić na finisz i dogonić każdą ucieczkę. Potem, jak dojechał Lech Piasecki, stworzyliśmy taki duet, że Włosi nas nazywali: moto uno, moto due. Każdą ucieczkę potrafiliśmy dogonić, do 70 km/godz. ten peleton potrafiliśmy rozpędzić. Czasem celowo odpuszczaliśmy te ucieczki, mówiłem: Leszek, nie gońmy, niech sobie jadą, a my poobserwujemy. W mig robiła się panika, tracimy koszulkę lidera. A my wtedy z Piaskiem spokojnie zaczynaliśmy gonić…

Czyli że nimi trochę manipulowaliście?

Ależ oczywiście, musieliśmy się sprzedać, pokazać swoją moc. A potem, jak się kończył sezon, mieliśmy co najmniej z 10 drużyn, które mówiły: kurczę, nam są potrzebni Polacy, żeby dowieźć Saronniego czy Cipolliniego na finisz. Byliśmy na samej górze rankingu, nie byliśmy niedowartościowanymi pomocnikami w cieniu, nie, nie. Do dziś, jak jadę do Włoch, 20-kilkuletni młodzieńcy podchodzą do mnie i mówią: pan był z Francesco na Giro d’Italia.

Czy współczesne kolarstwo…?

To już nie to samo? Tak. Mamy teraz mniej spontanu.

Doping, przetaczanie krwi, te sprawy?

Nawet nie, chodzi mi raczej o to, że kolarstwo straciło narodowość; kibicuje się profesjonalnej drużynie, a nie - kadrze narodowej, jak za czasów Wyścigu Pokoju (który sam, jako dzieciak, oglądałem w telewizji z wypiekami na twarzy - i tak się u mnie ta rowerowa przygoda zaczęła). Stąd wpadłem na pomysł, żeby reaktywować tę tradycję w kolarstwie - w tym roku po raz pierwszy organizuję „Orlen Wyścig Narodów”, będą reprezentacje 17 krajów. Jeśli chodzi o doping, pani Marysiu, to po Armstrongu to się wyczyściło. Jak się jest zawodnikiem World Touru, to trzeba się poddać kontroli antydopingowej. Nie tylko na zawodach, w których się startuje. Teraz na przykład mamy Giro d’Italia. Ja, powiedzmy, nie startuję, tylko siedzę sobie z panią w Krakowie. A tu buch, telefon: panie Czesławie, chcemy zbadać pana krew.

No tak, ale z tym dopingiem jak z dopalaczami. Coś nowego zawsze się znajdzie.

Oj nie, oni teraz badają krew nie tylko pod kątem obecności zakazanych substancji, ale też - jej ogólnych parametrów. Widać, czy ktoś kombinował. Wcześniej było tak, nie tylko w kolarstwie: zawodnik wyjeżdżał w góry, a za nimi jechało całe laboratorium. I tam po kolei podnosili mu wartości, pakowali w niego sterydy, niesterydy. Budowali masę mięśniową, siłę, taki sportowiec trenował jak dziki osioł, a potem robili mu przerwę, patrzyli, co ma we krwi i płukali to, co zostało. Człowiek jechał na olimpiadę, kontrola antydopingowa, a on - czysty. EPO - ten hormon, co powoduje wzrost czerwonych krwinek - to niektórzy pili jak sok. A jeśli będę miał 20 proc. więcej czerwonych krwinek niż pani - to zawsze będę lepszy. Aż sami zawodnicy powiedzieli: stop. Bo to doprowadzało do tego, że oni umierali. Krew była zagęszczona, szli spać, tętno spadało do 35, 40, krew się sklejała i zator gotowy.

Z troski o zawodników to się wyczyściło?

Tu nawet nie chodzi o troskę, bo kto się będzie martwił, że pani Marysia coś brała i zachoruje na nowotwór? W kontroli antydopingowej chodzi o coś innego: o wyrównywanie szans. Tak więc to wszystko, o czym pani mówiłem - dzisiaj to nie przejdzie. Możesz być poddany kontroli antydopingowej cały rok. Przetaczanie krwi? Wezmą ci kroplę pod mikroskop i zobaczą: to zupełnie inna krew. I niech pani zwróci uwagę: za czasów Armstronga różnice w zawodach World Touru to były 3-4 minuty, w zależności od tego, kto jak przyszprycował. A teraz różnice między pierwszą dziesiątką zawodników Tour de Pologne są mniejsze niż minuta. Taki jest wyrównany poziom.

No, ale mówi się teraz o dopingu technologicznym.

Tak, silniczki montowane w ramie - i człowiek pomyka. Ale na wyścigach są skanery, zaraz wykażą, że temperatura roweru dziwnie podwyższona. Natomiast tak na własny użytek, pani Marysiu, to ja pani taki ulepszony rowerek załatwię. Pojedzie pani z kolegami na wycieczkę i będzie się z nich śmiała: co chłopaki, nie nadążacie?

Rower to chyba nie do końca moja bajka.

Ależ to wspaniały sport! Jak pani pięć kilometrów dziennie na rowerze przejedzie, to będzie pani żyła pięć lat dłużej! Wie pani, dlaczego? Bo rower świetnie podnosi tętno i przyspiesza przepływ krwi. Czyli do komórek szybciej trafiają te wszystkie substancje odżywcze, które transportuje krew i w drugą stronę - śmieci są z nich szybciej wydalane. Proszę sobie wyobrazić Wisłę. W dolnym biegu, przy Gdańsku, jest szeroka, zamulona, płynie leniwie - tu mielizna, tam mielizna, mnóstwo syfu. Tak wygląda krew człowieka, który się nie rusza. A teraz przenieśmy się w góry, gdzie Wisła płynie wartkim, wąskim strumieniem, czasem jest burza, wypłucze wszystkie kamienie, woda jest czysta - to się dzieje we krwi człowieka, który jeździ na rowerze. Wszystko się dotlenia, mózg lepiej pracuje. Mnie najlepsze pomysły przychodzą do głowy na rowerze.

Ile kilometrów dziennie pan robi?

Nawet po sto. A młody już nie jestem. Zresztą, gdyby zobaczyła mnie pani 10 lat temu… Byłem wrakiem.

Co się działo?

Gdy sportowiec kończy karierę, to jest w pewnym sensie traumatyzujące. Bo trzeba sobie znaleźć nowe miejsce, ułożyć życie na nowo. To duży stres. A dwa, że ma się mniej czasu na trening. A nieraz to się po prostu nie chce, bo już się człowiek w życiu najeździł, na rower nie może już patrzeć. Wcześniej, jako zawodowy kolarz, jeździłem 40 tysięcy kilometrów rocznie. A tu mniej czasu, mniej motywacji - a jesz, ile jadłeś, czyli te kilogramy systematycznie idą w górę. Ja przytyłem ponad 20, nawet nie wiedziałem kiedy. Kiedyś budzę się w Białymstoku, gdzie był etap Tour de Pologne i nie mogę wstać, tak świat wiruje. Zaczęły się wymioty. Myślę sobie: nowotwór jak nic. Przyjechałem do Warszawy, poszedłem na rezonans. Lekarz jeden, drugi, trzeci. W końcu któryś mówi: ma pan chorobę Meniere’a. To taka brzydka choroba, nie ma na nią lekarstwa, ale przyzwyczai się pan.

Na czym ona polega?

W uchu mamy błędnik. W błędniku - płyn, który się przelewa, jak w poziomicy. W tej chorobie organizm wytwarza go za dużo, robi się duże ciśnienie i nagle - słyszysz szum, jakbyś miał śnieżący telewizor w głowie. Czujesz, że świat zaczyna pływać, wymiotujesz jak kot. I to jest tak silny atak, że leżysz potem kilka godzin, na światło nie możesz patrzeć. W każdym razie, jak usłyszałem, że się mam przyzwyczaić, to pomyślałem: jakoś to będzie, raz w miesiącu zniosę.

Tylko że to nie było raz w miesiącu?

Nie. Ataki przychodziły raz na tydzień, potem - codziennie. Zaczęli mi dawać pigułki, garściami łykałem. Tabletki rozwaliły mi serce. Nie mogłem po schodach wejść. Dwa razy akcja serca mi ustała, ledwo mnie odratowali. Dodatkowo przyplątała się borelioza. Poza tym przez te pigułki nabawiłem się wrzodów żołądka i dwunastnicy. Ledwo żyłem. Były dwie drogi: albo pójść w mocną medycynę - sterydy, trepanacja, przecinanie nerwów. Albo: spróbować innej metody. Żona znalazła w Meksyku klinikę, gdzie odbywają się turnusy oczyszczające metodą dr. Gersona, zalecał on totalną zmianę żywienia, m.in. przejście na weganizm. Do tego lewatywa z kawy. Pojechałem. Organizm zaczął się oczyszczać, odstawiłem leki.

Odstawił pan leki, zmienił dietę i choroba, która miała być nieuleczalna - po prostu zniknęła?

Po 10 dniach przestało mi się w głowie kręcić, serce wróciło do normy, pojawiła się nowa energia, chęć do życia. Wcześniej bałem się, że już nigdy nie będę mógł jeździć na rowerze. A jak wsiadłem na niego, to nie mogłem się zmęczyć. Sam byłem w szoku, że jedzenie może tyle zmienić. Pani Marysiu, pani patrzy na mnie i pewnie myśli: co ten chłop wygaduje!

No nie, ale lekarze są sceptyczni.

Coś pani powiem: jak wróciliśmy z Meksyku, moja żona się wciągnęła, teraz my robimy takie turnusy oczyszczające. Wie pani, ilu lekarzy - dobrych lekarzy - do nas na nie przyjeżdża? Przecież to tylko zmiana diety, żadne szarlatańskie sprawy. To slogan, ale prawdziwy: jesteśmy tym, co jemy. A większość ludzi je za dużo przetworzonej żywności, mięsa, cukru. Jak byłem dzieckiem, zabijaliśmy jedną świnię na Wielkanoc, jedną na Boże Narodzenie i to starczało na pół roku. Na co dzień jadło się to, co rosło na polu: ziemniaki, fasolę, zieleninę. Wtedy tego nie analizowałem, ale z perspektywy jestem pewny, że to dawało mi siłę. Jak pojechaliśmy na Wyścig Pokoju - były lata 70., mięso to był rarytas - codziennie częstowano nas tatarem. Od śniadania. Trener mówi: chłopcy, białko, wcinajcie! To wcinaliśmy. Po trzech dniach nasza forma tak się zepsuła, że dziennikarze pytali: co się stało?

Chciałam jeszcze wrócić do chwili, kiedy przestało panu bić serce. Ludzie, którzy przeżyli tzw. śmierć kliniczną, opowiadają czasem o światłach, tunelach. Pan miał tego typu wrażenia?

Raz widziałem z góry swoje ciało i krzątających się lekarzy. Czułem, jakby dusza z góry patrzyła i zastanawiała się: wejść do tego ciała czy nie? I myślała: zobaczymy, co się wydarzy.

Po czymś takim inaczej się patrzy na życie?

Oczywiście. Na przykład inaczej patrzę na wiarę. I inaczej chciałbym być jej od dziecka uczony. Nie na zasadzie klepania paciorków i straszenia srogim Bogiem, który patrzy i rozlicza, za co cię wrzucić do piekła. Dziś rozumiem, że Boga nie trzeba się bać, bo Bóg jest miłością i on daje ci miłość, żebyś się nią dzielił. Bóg jest nieskończenie miłosierny - więc i ty bądź dobry, staraj się być dobry dla innych. Zrozumiałem to dopiero po tym doświadczeniu, wszystko poukładało mi się w głowie. Bardzo żałuję, że tak późno.

Co jeszcze by pan zmienił?

Inaczej podchodziłbym do nauki w szkole. Nie chodzi mi o stopnie - tylko szkoda, że człowiek wtedy nie rozumiał, jak ważna jest wiedza, poznawanie świata. Nie uczyłem się ze zrozumieniem i z pasją, tylko wkuwałem regułki. Kompletnie bez sensu. Ale ogólnie jestem zadowolony z życia, spełniony. Patetycznie nam się zrobiło, a przecież wiosna jest, trzeba się nią cieszyć. I na rower się umawiamy, pani Marysiu!

Maria Mazurek

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.