O Wandzie, co pobiła Niemca. Jak opowiadać legendy
Nieoceniony minister Gliński przy okazji premiery opery „Wanda” na Wawelu przemieszał wątki znanej legendy z polską historią. Niespecjalnie mnie to dziwi, zresztą może to słuszna koncepcja, w końcu o ileż lepiej i inaczej mogłyby potoczyć się losy naszego kraju, gdyby opowieść o Wandzie przetrwała w swojej pierwotnej wersji, w której to niemiecki wódz popełnia po sromotnej porażce samobójstwo, a bitna królewna długie lata rządzi mądrze i sprawiedliwie. Niestety, Długoszowi wszystko się pomerdało i w powszechnym odbiorze przetrwał ten cierpiętniczy rys i syndrom ofiary, która wolność może uzyskać tylko rzucając się w odmęty Wisły.
Ja bym chciał jednak o tym, że nie do końca zgadzam się z medialnym przekazem, iż opera „Wanda” na wawelskim dziedzińcu była czymś w tym miejscu wyjątkowym i nie mającym precedensu.
Do Wandy mam bardzo osobisty stosunek, ponieważ w ramach artystycznego eksperymentu zagrałem jej rolę w filmowej etiudzie przyjaciela z liceum, zdaje się, że w 1993 roku. Kręcony na VHS obraz zdobył nawet jakąś nagrodę na przeglądzie filmów amatorskich; osobnych dla aktorów, niestety, nie dawali. W kwiecistej sukience po mamie (nota bene Wandzie), wianku na głowie, glanach (z Chełmka, najlepsze) oraz długich, rozpuszczonych włosach (własnych) stanowiłem niewątpliwie najosobliwsze w dziejach wcielenie córki Kraka. Przypominam, że działo się to na długo zanim polska prawica zaznajomiła się z grozą pojęcia dżender, a czarnoskóre aktorki zaczęły grać angielskie królowe. Dopiero rok później ukazał się cudowny, choć tylko ciut lepszy od naszego film „Priscilla, królowa pustyni”. Przypadek? Nie sądzę.
Nie tylko dlatego jednak był to wizjonerski obraz. Otóż jego przesłanie było bardzo ekologiczne, dostrzegłbym dziś w nim przestrogę przed katastrofą klimatyczną. Krak chciał mianowicie sprzedać Wandę za nieograniczony dostęp do chemii z Niemiec, która następnie zanieczyściła Wisłę (chemia, nie Wanda). Nie pamiętam finału, happy endu chyba jednak nie było, pamiętam za to spojrzenia ludzi, gdy w sukience i wianku przechadzałem się po bulwarach pod Wawelem.
Kręciliśmy też na wawelskich krużgankach, do czego reżyser wykorzystał znajomości własnych rodziców. Szkopuł w tym, że scena, w której kilku skinheadów - wypożyczonych spontanicznie ze szkolnej wycieczki, akurat przebywającej na dziedzińcu - trzymających transparenty w z napisami parafrazującymi hasła w rodzaju „Polska dla Polaków” nie była uzgodniona z ochroną. A że nasi statyści bardzo mocno wczuli się w rolę, toteż próbowano siłą usunąć z ich z planu, nie dając wiary, że kręcony jest tu ważny społecznie film. Dopiero gdy reżyser wskazał palcem na stojącego na balkonie dwumetrowego nastolatka przebranego za kobietę (w tej scenie Wanda pozdrawiała protestujący tłum) służby chyba ogarnęły, że faktycznie wydarza się tu jakaś sztuka i zaprzestały interwencji. Nakazując jednakowoż jak najszybsze dokończenie ujęcia, by nie bulwersować przesadnie zagranicznych turystów. Już wtedy było ich tam sporo, zakładam więc w ciemno, że w niejednym albumie z wizyty w Krakowie znajduje się demonstracja narodowców na Wawelu, wyrażających swoje poparcie dla transgenderowej królewny. No cóż, czuć w tym filmie było silnego, tarantinowskiego ducha dekonstrukcji. O czym mogli się też wówczas przekonać widzowie TVP3 Kraków. Zarzutów o obrazę uczuć krakusów nie było.
Żałuję, że nie widziałem teraz opery, jedynie zdjęcia i wizualnie prezentowała się obłędnie, no ale jednak my narobiliśmy z Wandą hałasu na Wawelu już 28 lat temu. Ech, gdyby istniał wówczas tik-tok, insta, to... Niestety, dziś w tę sukienkę już bym się nie wcisnął. Za żadne wawelskie skarby.