O wyższości dwóch kółek nad czterema, czyli wakacje rowerem
2050 kilometrów. 15 dni. 125 godzin ciągłej jazdy. Sześć krajów. Nasz dziennikarz wyruszył w podróż po Europie. Rowerem. I przekonuje, że to jeden z lepszych pomysłów na wakacje
Europa na rowerze? Czemu nie! To przyjemny, zdrowy, a przede wszystkim budżetowy sposób spędzania wakacji. Nie trzeba mieć sprzętu za miliony, tylko trochę kondycji, marzenia, a przede wszystkim - dobre nastawienie. Wtedy żadna droga nie wydaje się trudna.
Po pierwsze: dobry kompan
Najlepiej taką eskapadę robić w dobrym towarzystwie. To podstawa.
Mam to szczęście, że mam przyjaciela-podróżnika. W dodatku dysponującego sporą ilością czasu. Wiadomo, nauczyciel, więc w wakacje ma full wolnych dni. Dla niego takie wyprawy to chleb powszedni, zjeżdżona rowerem Norwegia, Niemcy, Austria, Szwajcaria. Co roku po ostatnim dzwonku w szkole rusza w świat. Dla mnie to jeszcze nie jest norma. Urlop trzeba jakoś mądrze zagospodarować, nie zawsze rowerowo.
Gdy padło hasło: jedziemy do Beneluksu, to wyobrażenie o takiej wyprawie było jedno - pójdzie jak z płatka, płaska trasa, robimy po 200 km dziennie! Na etapie planowania, a tym zajmuje się Tomek (zaczynając już na rok przed wyjazdem), rozsądek wziął górę. Były więc dni po 170 -180 km, gdy priorytetem był przejazd, ale też takie po 110-120 km, gdy było więcej do zwiedzania.
Po drugie: organizacja
Na pytanie, jak się przygotować, nie ma lepszej odpowiedzi niż: zależy od budżetu, jakim dysponujemy. Kluczowe jest ustalenie, czy nastawiamy się na noclegi pod dachem czy w namiocie.
My sprytnie to połączyliśmy, biorąc ze sobą „domek”, ale też korzystając z noclegów zamówionych już w kraju. Z namiotem wszędzie znajdziemy miejsce, bo oprócz pól namiotowych (koszt w Holandii to 10-12 euro za osobę za noc) istnieje przecież jeszcze forma „na dziko”. Nie polecana wprawdzie w Holandii, gdzie lasów jak na lekarstwo, a jeśli już występują, to są to prywatne, ogrodzone obszary. Natomiast we Francji, Belgii, czy Niemczech - jak najbardziej. Przyjemnie i w naturze, ale trzeba nastawić się na to, że człowiek po całodniowej wyrypie się nie umyje. Dlatego te noclegi pod dachem, na przykład co trzy dni, gdzie można się oporządzić i odżyć, są jak zbawienie.
Dobytek zabieramy do sakw - te montowane na bagażnik przeważnie mają pojemność 30 litrów. Ograniczone miejsce to zarazem kłopot, ale i zbawienie, bo nie ciągnie się zbędnych kilogramów. Co wziąć? Bielizna, koszulki, polar, kurtka na wiatr i zimno. A z rzeczy technicznych - koniecznie gaz, by podgrzać coś, choćby herbatę, latarka, najpotrzebniejsze lekarstwa. Wspomniany namiot, karimata (najlepiej mała, dmuchana, taka jest najwygodniejsza), śpiwór. To pozycje obowiązkowe dla traperów, chyba że nastawiamy się na noclegi w hotelach i pensjonatach.
Jedzenie kupujemy na bieżąco, choć można zabrać też żelazny zapas z domu: chińskie zupki albo specjalną żywność turystyczną, czyli liofilizowaną. Zalewamy gorącą wodą i treściwe danie gotowe.
Do przytroczenia do sakw namiotu niezbędne będą specjalne gumy, które przytrzymają też niespodziewany nadbagaż. No i oczywiście konieczny jest „warsztat rowerowy”: niezbędne klucze imbusowe, zapas dodatkowych dętek. Nie od rzeczy będzie też zabranie w podróż dodatkowego haka do przerzutki, ogniwa do łańcucha i przyrządu do skuwania go. Bo licho nie śpi! Jedna dętka się przydała, ale trudno byłoby wyjść bez szwanku z takiej podróży. Po 1500 kilometrach jazdy złapanie gumy to nic niespodziewanego.
Po trzecie: uniknąć monotonii
Planując trasę, oczywiście przy użyciu google maps lub innych aplikacji (takich jak koomot czy mapy.cz) najlepiej wybierać trasy rowerowe albo drogi boczne, gdzie ruch samochodowy jest ograniczony. Istotne jest to, żeby trasa była różnorodna.
My postawiliśmy na zwiedzanie miast, ale też fajną przyrodę. Trasa wiodła z Zurychu przez Bazyleę, Alzację, Starsburg, Luksemburg, Brukselę, Antwerpię, Gandawę, Amsterdam, Hagę, Bremę i Hamburg do Berlina.
Po czwarte: być gotowym na różne warunki
Nasz najlepszy nocleg? Niewątpliwie ten na skraju winnicy nad urokliwą zabytkową miejscowością Colmar we Francji. Planowany, choć nie przypuszczaliśmy, że nie będzie to zwykły las, ale tak widokowe miejsce. Wyjeżdżając późnym wieczorem w górę z Colmar, nie mogliśmy grymasić. A trafiło się takie cudo. Jednym z tych planowanych miejsc na wieczorny odpoczynek było też takie w środku lasu w Alzacji, na ogrodzonym terenie. Wobec późnej pory nie chcieliśmy przeszkadzać rodzinie, siedzącej przy ognisku i pojechaliśmy kawałek dalej. Okazało się to dobrym posunięciem, bo uroczymi towarzyszami naszego noclegu zostało stado dzikich koni. Bardzo przyjaźnie nastawionych, ale wyraźnie szukających jedzenia. Skończyło się na polizaniu namiotu, pokręceniu się i kilku parsknięciach.
Nie zawsze trafi się jednak taka gratka. Zaplanowany odcinek kończył się nieopodal Saarbruecken, gdzie okolica była wybitnie industrialna.
Las, owszem, też był. Tyle że wciśnięty między rzekę a autostradę. Cóż było robić, trzeba było przebidować, a do snu koił nas odgłos jadących wściekle aut…
Po piąte: harmonogram
Rezerwowanie noclegów i organizacja biletów powrotnych jest wygodna, z drugiej strony - wymusza trzymanie się planu. Warto zrobić harmonogram każdego dnia (z podziałem na godziny) i po prostu się go trzymać. Wystarczy 10, 20 kilometrów dziennej „obsuwy”, żeby plan został niewykonany. Jasne, to jeszcze nie jest tragedia, ale jak potem zdążyć na autobus? Albo o przyzwoitej porze dojechać do miejsca noclegowego?
Oczywiście, opóźnienie można nadrobić następnego dnia, wstając skoro świt i wcześniej wyruszając w drogę. Ale jak tu być elastycznym, skoro pobudka była o siódmej, a o ósmej już kręciły się koła?
Nam akurat sprzyjała pogoda - przez dwa tygodnie nie padało, afrykańskich upałów też nie było, może poza odcinkami we Francji. Z reguły 25 stopni, słoneczko, lekki wiatr. Czego chcieć więcej? Ale z tym wiatrem to różnie bywa. W Holandii, gdzie przeważają powiewy z północy i zachodu, jazda pod wiatr może być równie trudna jak ta po górach. Trzeba to uwzględniać w prognozach.
Po szóste: jeśli zwiedza się dużo, to zwiedza się powierzchownie
Jeśli mamy napięty plan, uwzględniający przystanki w wielu miastach, musimy być ze sobą szczerzy: wprawdzie zobaczymy wiele miejsc, ale powierzchownie.
O zwiedzaniu muzeów, kościołów i innych obiektów architektonicznych można zapomnieć. Rower, bardzo mobilny środek transportu, powoli nam za to na wjazd do serca miast: na rynki, w małe, urokliwe, brukowane uliczki. To zdecydowana wyższość dwóch kółek nad czterema.
Po siódme: zdjęcia to podstawa
Wyprawa nie może obejść się bez dokumentacji fotograficznej. Robimy zdjęcia sobie nawzajem, ale fajnym patentem, który się sprawdza, jest lekki statyw. Powala na bardziej różnorodne ujęcia i nie warto martwić się, że to zbędny element układanki.
Po ósme: nie wszędzie jest raj
Słysząc Beneluks, każdy ma w głowie obrazy: rowery, ścieżki rowerowe, bajka dla kolarzy!
Jest w tym sporo racji, z ograniczeniem, że te określenia jak ulał pasują jedynie do Holandii. Tam spotkamy osobną, zintegrowaną sieć rowerowych dróg, które pokrywają kraj niczym samochodowe autostrady, umożliwiając rowerzystom podróż w niemal każdy zakątek kraju. Są tam świetne szlaki nad kanałami, ale też prowadzące wśród pól, odseparowane od samochodów.
Nie wszędzie jednak jest tak sielsko. W południowej Belgii nie napotkamy na takie udogodnienia. Trzeba męczyć się jazdą po drogach krajowych, choć z wymalowanymi na nich rowerowymi pasami, czasami bardzo wąskimi. Ruch jednak nie przeraża, bo ten międzymiastowy koncentruje się na autostradach.
W Holandii rower to jest potęga. Kierowcy mu ustępują, drogowe rozwiązania też są pod rowerzystów. Gdy napotkamy na nieprzewidziany remont drogi rowerowej wzdłuż zapory, nie panikujmy. Nie obmyślajmy kilkudziesięciokilometrowego objazdu. Spokojnie rozglądnijmy się dookoła - na pewno natrafimy na informację, co zrobić. My dowiedzieliśmy się, że przez zaporę przewiezie nas specjalny autobus. Rzeczywiście pół godziny później - wraz z naszymi rumakami - siedzieliśmy w wygodnym autobusie. Zaoszczędziliśmy 28 kilometrów drogi.
W Belgii tak słodko nie było, zwłaszcza na południu, gdzie trzeba było zasuwać po drogach krajowych (choć owszem, przy małym natężeniu ruchu). Zwłaszcza na podjazdach prowadzących przez Ardeny to kłopotliwe, ale cóż zrobić, trzeba przeżyć.
Dotarliśmy w ten sposób do Waterloo, ale nie było to nasze Waterloo. Siły zostały na kolejne dni. A co do samego miejsca, to nic specjalnego. Nasz kopiec Piłsudskiego jest ładniejszy od tego stojącego na polu słynnej napoleońskiej bitwy z 1815 roku.
Po dziewiąte: Polacy są wszędzie
- Sie ma - słyszę za plecami.
- Sie ma - odpowiadam i jadę dalej.
Następnego dnia znów znajomy głos za uchem:
- Co tak wolno?
- A do czego się spieszyć? - zadaję kontrpytanie. I dodaję:
- Poza tym jedziemy pod wiatr!
- Czy nie was widziałem wczoraj wieczorem? - pyta nieznajomy.
- Tak - rozwiewam wątpliwości.
Okazuje się, że mój rozmówca to zawodowy żołnierz, który służy w Hadze i wraca po pięciodniowym wypadzie na Wyspy Brytyjskie.
- Po czym was poznałem? - zastanawia się głośno i sam sobie odpowiada:
- Po stylówie!
Nasz nowy znajomy ma na myśli rowery i bagaż. Wprawdzie w sakwach, ale z przytroczonymi na wierzchu namiotami. Nikt tak nie jeździ. Inni wszystko mają schowane w sakwach.
Chwilę rozmawiamy.
- Na jakiej aplikacji jeździcie? - pyta mnie żołnierz.
Gdy słyszy odpowiedź, że na żadnej, nie może uwierzyć. A to prawda: nawigatorem jest ktoś, kto wydrukował sobie fragmenty map, nie używa telefonu, a orientuje się w terenie, jakby był w swoim mieście.
- Jak to, bez apki? Ano tak, duch starego harcerza nie umiera.
Z kolei pod amsterdamskim sklepem słyszymy swojskie: A panowie z daleka?
Pytanie zadał miejscowy przewodnik, Polak, który zakotwiczył się tu przed kilkoma laty i teraz rozpływa się nad zaletami Amsterdamu.
Po dziesiąte: cieszyć się przygodą
Dobiega kres wyprawy. Do Berlina już niedaleko, ledwie trzy godziny jazdy.
Wszędobylski flixbus bardzo ułatwia życie. Trzeba tylko mieć bilet kupiony z wyprzedzeniem, ten na rower też.
Podróż powrotna dłuży się niemiłosiernie. Korki, objazdy. W końcu przesiadka w Katowicach, a na krakowskim dworcu konsternacja - gdzie się podziała przednia torba rowerowa? Nigdzie jej nie ma! Pewnie została w autobusie relacji Berlin - Katowice…
Teraz nic się już nie da zrobić, autobus zjechał na bazę. Ale po kilku dniach, dzięki uprzejmości i zaangażowaniu kierowcy, zguba się znajduje. Nie ma więc żadnych strat.
Można spokojnie cieszyć się przeżytą przygodą i planować kolejne. Może pora znów wrócić w Alpy?