Obawiam się, że misja, którą szerzyła Michalina Wisłocka, to obecnie wciąż niezamknięty temat
Główną rolę w filmie „Sztuka kochania” zagrała krakowska aktorka - Magdalena Boczarska. Michalina to była kobieta „z jajami”. Dziś również by wszystkich szokowała - mówi aktorka.
Michalina Wisłocka to skomplikowana osobowość. Jak przygotowywała się Pani do jej zagrania?
Miałam to szczęście, że już pod koniec 2015 roku wiedziałam, że zagram Michalinę Wisłocką, dzięki czemu czasu na przygotowania było naprawdę dużo. Na początku skupiłam się przede wszystkim na pracy u podstaw, czyli wyszukiwaniu, oglądaniu i czytaniu jak największej ilości dostępnych materiałów związanych z Wisłocką. Bardzo ważnym elementem przygotowań były spotkania z jej pacjentkami oraz bliskimi, przede wszystkim z Krystyną Bielewicz, córką Michaliny, czy prof. Zbigniewem Izdebskim, jej wieloletnim uczniem.
W czym one pomogły?
Te rozmowy dały mi naprawdę wiele, otworzyły oczy na inne aspekty. Pozwoliły poznać Michalinę Wisłocką nie tylko jako charyzmatyczną panią doktor, ale również jako ciepłą i kochającą osobę. Pani Krystyna pozwoliła mi poznać ich życie trochę od kulis, dzięki niej tchnęłam w tę rolę serce i ducha Wisłockiej. Profesor Izdebski natomiast opowiedział mi tak wiele anegdot związanych z tym, jaką osobą była Michalina Wisłocka w pracy, że to głównie dzięki ego pomocy mogłam zbudować fundamenty tej roli. Nie da się ukryć, że fizycznie bardzo różnię się od Wisłockiej, dlatego dla mnie najważniejsze było oddać na ekranie jak najbardziej jej styl i sposób myślenia.
Ciągłe napięcie oraz poczucie, że nie mogę nikogo zawieść, z perspektywy czasu wydaje mi się właśnie najtrudniejsze.
Co sprawiało Pani najwięcej problemów w budowaniu tej postaci?
Cała ta rola była wielkim wyzwaniem. Nie było scen łatwiejszych czy trudniejszych, ponieważ przez cały czas trwania zdjęć musiałam być absolutnie skupiona. To, co okazało się dla mnie największym wyzwaniem, pomijając oczywiście trudną charakteryzację, to poczucie bardzo dużej odpowiedzialności za tę rolę. Myślę, że wynikało to z tego, iż Michalina Wisłocka była bardzo ważną postacią dla wielu osób. Dlatego do każdej sceny podchodziłam z wielką uwagą, mówiłam sobie, że nie mogę niczego odpuścić. Na planie byłam praktycznie przez cały czas trwania zdjęć i to ciągłe napięcie oraz poczucie, że nie mogę nikogo zawieść, z perspektywy czasu wydaje mi się właśnie najtrudniejsze.
Jak się Pani odnalazła w kostiumach i scenografii z epoki PRL?
Bardzo często powtarzam, że nie ma większej frajdy dla aktora, niż ta jedyna i magiczna możliwość przenoszenia się w czasie oraz życie, chociaż na chwilę, w świecie innej postaci. Dlatego w otoczeniu rodem z PRL-u czułam się absolutnie jak ryba w wodzie. Ta namiastka i możliwość dotknięcia świata, którego już nie ma, jest czymś zupełnie niesamowitym.
W „Sztuce kochania” mamy wyjątkową sytuację, lawirujemy w czasie pomiędzy latami 30 a 70. Myślę, że dla widzów będzie to wspaniała przeżycie, ponieważ oprócz zmian kostiumów czy scenografii obserwujemy również, jak zmieniała się Warszawa.
Pracowała Pani po raz pierwszy z Marią Sadowską. Udało się znaleźć dobry kontakt z reżyserką?
Lubię o Marii mówić, że jest naszą polską Kathryn Bigelow. Marysia ma w sobie nieprawdopodobną, kobiecą energię i nie wyobrażam sobie, żeby ktoś inny mógł wyreżyserować „Sztukę kochania”. Wydaje mi się, że jest bardzo spełnioną kobietą, co pozwoliło jej na robienie filmu bez jakichkolwiek kompleksów.
To była niesamowita kobieta „z jajami”, która dzisiaj również niejednego by zszokowała.
Pracowało nam się bardzo dobrze, z dużą dozą zrozumienia, co zresztą przeniosło się na silną relację - i tutaj nie boję się użyć tego słowa: „przyjaźń”, która na pewno pozostanie na długo.
Pani partnerami byli charyzmatyczni aktorzy - Piotr Adamczyk i Eryk Lubos. Jak się Państwu razem grało?
Powiem trochę nieskromnie, ale w momencie, kiedy dostałam rolę Michaliny Wisłockiej, dalszy casting odbywał się pod moją osobę. Dlatego też poniekąd miałam wpływ na wybór moim filmowych partnerów. Od początku czułam, że zarówno z Piotrem Adamczykiem, jak i z Erykiem Lubosem będę miała aktorską chemię, a to było najważniejsze. Miało to dla mnie ogromne znaczenie, ponieważ postacie grane przez Piotra i Eryka to byli jedyni mężczyźni w życiu Wisłockiej, których naprawdę kochała i którzy bardzo wpłynęli na to, jak potoczyły się jej losy. Cieszę się, że mogłam z nimi pracować, nie mogłam wymarzyć sobie lepszych filmowych partnerów.
Michalina Wisłocka była dość kontrowersyjną postacią. Nie dość, że zajmowała się kwestią ludzkiej seksualności, to nie bała się mówić tego, co myśli. Jak postrzegano by ją dziś w Polsce?
Myślę, że gdyby Michalina Wisłocka zjawiła się dziś ze wszystkim, co ze sobą niosła, byłaby odbierana tak samo, a może nawet w bardziej niezrozumiały sposób, niż w swoich czasach. To była niesamowita kobieta „z jajami”, która dzisiaj również niejednego by zszokowała. Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach, w dobie tak wielkiego dostępu do internetu i pornografii, nadal mamy ogromny problem z wyrażaniem i nazywaniem swoich emocji, a misja, którą szerzyła Wisłocka, to wciąż jest niezamknięty temat. Myślę również, że taka postać jak Wisłocka nadal jest bardzo potrzebna kobietom, ciągle brak tak silnych głosów.
Obawia się Pani, jak widzowie współcześni przyjmą film?
Nie. Bardzo bym chciała, aby po wyjściu z kina widzowie znów sięgnęli po książkę Michaliny Wisłockiej „Sztuka kochania”, która nadal jest bardzo aktualną lekturą. Chciałabym również, żeby ludzie mieli ochotę pójść do domu, przytulić się do swojej połówki i porozmawiać o miłości.