Politycy mają plan, jak zbliżyć nasze pensje do UE. Dziś ogłoszą szczegóły.
Koszty pracy w naszym kraju wynoszą aż 60 proc., ale Adam Abramowicz, szef Parlamentarnego Zespołu na rzecz Wspierania Przedsiębiorczości i Patriotyzmu Ekonomicznego, zapowiedział obniżenie ich do 25-30 proc. Różnica będzie zyskiem dla zatrudnionego, natomiast wydatki firm pozostaną bez zmian. Po zmianach zostanie jedna danina - 25 proc. od funduszu płac. To samo ma dotyczyć umów-zlecenia i o dzieło.
Poseł PiS wylicza, że np. pensja pracownika, który dziś zarabia 3 tys. zł na rękę wzrośnie do 3750 zł, czyli o 750 zł. Ekonomiści są sceptyczni.
Nasze portfele mają być grubsze
Wszyscy zarobimy aż o jedną czwartą więcej niż dziś wpływa na konta - obiecują politycy PiS.
Według Eurostatu, tylko w pięciu krajach Unii Europejskiej wynagrodzenia są niższe niż w Polsce - na Litwie, Łotwie, Węgrzech oraz w Bułgarii i Rumunii. Z naszym tempem wzrostu pensji (3 proc. w skali roku) unijną średnią, czyli ponad 20 tysięcy euro rocznie, dogonimy za... co najmniej 20 lat.
Koszty pracy są za wysokie
Tyle dane Eurostatu, bo Adam Abramowicz, przewodniczący Parlamentarnego Zespołu na rzecz Wspierania Przedsiębiorczości i Patriotyzmu Ekonomicznego, ma w środę przedstawić projekt zespołu, który pomoże zbliżyć poziom zarobków w Polsce do poziomu wynagrodzeń mieszkańców państw zachodnich, np. Niemców.
Poseł PiS powiedział, że obecnie pozapłacowe koszty pracy w naszym kraju wynoszą ok. 60 proc. Projekt ma je obniżyć do 25-30 proc. Różnica będzie zyskiem dla pracownika, natomiast wydatki firm pozostaną bez zmian. Obecnie płacą one różne składki. Po zmianach zostałaby jedna danina - 25 proc. od funduszu płac. To samo ma dotyczyć umów-zlecenia i o dzieło.
Abramowicz podał przykład, że wynagrodzenie pracownika, który dziś zarabia 3 tysiące zł na rękę wzrośnie do 3750 zł.
Kujawsko-pomorscy pracodawcy nie chcą komentować najnowszego pomysłu wzrostu płac.
Żeby dać trzeba zabrać
- Słyszałem już o jednolitym podatku i kwocie wolnej, a jak wyszło? Wiadomo, że nie tak, jak zapowiadano w kampanii wyborczej - mówi nam anonimowo właściciel firmy usługowej w Bydgoszczy (zatrudnia cztery osoby). - I jeszcze wspomnę o obiecanej pomocy dla frankowiczów. Niestety, również posiadam taki kredyt, ale nawet przez chwilę nie wierzyłem, że państwo mi pomoże. Nic nie daje za darmo, ponieważ nawet, jeśli komuś tak się zdaje, zabiera pieniądze innym podatnikom.
- Propozycja, by obniżyć koszty pracy do 25-30 procent jest zwyczajnie nierealna - twierdzi Paweł Majtkowski, analityk finansowy. - To populistyczne hasło. PiS obiecał przed wyborami, że podniesie wynagrodzenia i teraz próbuje jakoś się z tej zapowiedzi wywiązać. Problem jednak w tym, że budżet pilnie potrzebuje pieniędzy, które rzekomo mają trafić do kieszeni pracowników. Na inne wydatki. Rząd nie może pozwolić sobie na taki uszczerbek. Warto przypomnieć historię za poprzednich rządów Prawa i Sprawiedliwości, gdy najważniejszą reformą fiskalną w latach 2005-2007 była obniżka składki rentowej o 3 proc. przez Zytę Gliowską. Dopiero po latach wyszło, jaka to była ogromna strata dla finansów publicznych. A mówimy tylko o 3 proc., a nie o 30! Tego budżet nie udźwignie. Oczywiście, byłoby pięknie, gdyby wszyscy Polacy zarabiali jak obywatele bogatej części Unii Europejskiej, ale bądźmy realistami.
Więcej o „pi razy drzwi”
W wyższe o jedną czwartą pensje nie wierzy także ekonomista Marek Zuber. - Bezrobocie spada od trzech lat, zarobki rosną i nadal będą. Mamy do czynienia z rynkiem pracownika. To są fakty, z którymi się nie dyskutuje, ale trudno mówić o kolejnym pomyśle polityka, czyli większej płacy netto. O ile? Z tego, co słyszałem mogę powiedzieć jedynie tak, że to wróżenie z fusów i będzie więcej o „pi razy drzwi”. W tym roku mamy wzrost gospodarczy, znowu fakt. Jednak prezent dla pracowników może go spowolnić. Przecież rząd nie wie jeszcze, na ile skuteczne okaże się ściąganie podatków i na pewno nie pozwoli sobie na ryzyko związane z obniżką kosztów pracy.