Obsesja: chora miłość, która nie zna słowa "nie"
U niektórych osób uczucie jest tak silne, i toksyczne, że może je pchnąć do zupełnie irracjonalnych czynów.
Miłość ma różne wymiary. Patrząc na miłość w kategoriach najwyższych, kluczowe w niej jest dążenie do szczęścia osoby, którą się kocha. Idąc za tym, osoba kochająca powinna pozwolić odejść ukochanej osobie, jeżeli jej szczęście jest już gdzie indziej, świadomie przyjąć życie w bólu i tęsknocie za ukochaną osobą, jednocześnie ciesząc się jej szczęściem. Do takiego podejścia zachęcają nas psychologowie.
- Brzmi to może abstrakcyjnie i nierealistycznie, ale to prawda. Na poziomie świadomym można byłoby powiedzieć, że wymaga to wewnętrznej zgody na życie w cierpieniu - tłumaczy Monika Semczuk-Sołek, psycholog z Ośrodka Psychoterapii Integratywnej w Zamościu.
- Ludzie mają bowiem naturalną potrzebę kochania i bycia kochanym, ale kiedy obiekt uczuć przestaje je odwzajemniać i pojawia się moment rozstania, budzi się poczucie odrzucenia związane z silnymi przeżyciami emocjonalnymi. Te emocje mogą doprowadzić do dramatów - podkreśla.
Zginęła, bo odeszła do innego
Taka tragedia miała miejsce kilka lat temu. W 2013 roku w jednym z mieszkań w Chełmie padły strzały. Pogotowie zabrało do szpitala 39-letniego Tomasza W. Życia nie udało się natomiast już uratować 30-letniej Bożenie S.
Kobietę znaleziono w kuchni mieszkania. Miała ranę postrzałową głowy, a w ręku trzymała rewolwer. Wszystko wskazywało na to, że Bożena popełniła samobójstwo. Taką wersję początkowo przyjęli śledczy. Dowody wskazywały na to, że kobieta dwa razy strzeliła do Tomasza W., a potem odebrała sobie życie. Taką wersję wydarzeń przedstawił też Tomasz. Mężczyzna przekonywał, że jego była dziewczyna miała do niego pretensję o to, że zbyt długo się z nią nie kontaktował.
- Pokłóciliśmy się. W trakcie awantury Bożenka chwyciła za pistolet i strzeliła do mnie - mówił roztrzęsiony kochanek.
Jednak to, co ustalili w trakcie śledztwa prokuratorzy, okazało się zupełnym przeciwieństwem jego zeznań.
Tomasz W. i Bożena S. znali się od dawna. Od kilku lat stanowili nierozłączną parę. Bardzo się kochali. Oprócz miłości połączyła ich też wspólna pasja - rajdy samochodami terenowymi.
Po kilku wspaniałych latach coś się zaczęło psuć. Między kochankami coraz częściej dochodziło do kłótni. Mężczyzna kilka razy odchodził od dziewczyny. Bożena też wielokrotnie zostawiała Tomka. Ale zawsze się godzili, przepraszali i wracali do wspólnego życia.
Tak było do połowy 2013 roku. Bożena S. zaczęła się spotykać z innym mężczyzną. Chciała raz na zawsze zakończyć znajomość z Tomaszem. Ten związek nie był udany i podjęła decyzję, by definitywnie go zakończyć.
W dniu morderstwa Bożena przyszła do mieszkania Tomka. Ten myślał, że dziewczyna chce do niego wrócić. Niestety. - Przyszłam oddać ci tylko klucze i zabrać resztę swoich rzeczy - rzuciła Bożena.
Tomasz był w szoku. Wielokrotnie rozstawał się z Bożeną, ale ten raz miał być definitywny. Mężczyzna wpadł w furię, chwycił za rewolwer, który nielegalnie trzymał w szafce przy łóżku i strzelił.
Bożena próbowała się bronić. Prawie wytrąciła mu pistolet z ręki. Dlatego pocisk wylądował w ścianie. Tomasz jednak nie uspokoił się. Wycelował wprost w głowę Bożeny i pociągnął za spust. Potem dwa razy strzelił do siebie, próbując upozorować, że to on został zaatakowany.
Po całym zajściu włożył broń w ręce byłej dziewczyny i zaczął wzywać pomocy. Sąsiedzi słysząc krzyki przybiegli i wezwali pogotowie. Plan Tomka prawie został zrealizowany. Nieszczęśliwie dla niego, ustalenia biegłego balisty, powołanego przez sędziego z Lublina, wykazały, że niemożliwe było, by to kobieta oddała strzały do partnera, a potem popełniła samobójstwo. Wszystkie ślady chemiczne i osmaliny wskazały, że winnym zabójstwa jest zraniony chłopak, który nie mógł znieść myśli, że kobieta, którą tak kochał, chce ułożyć sobie życie z innym.
Tomasz W. w 2015 roku został skazany na 25 lat pozbawienia wolności za zabójstwo Bożeny S.
Był przystojny i wykształcony
Był luty 1960 roku. Marysia miała kochającego męża, piękne mieszkanie i wiele planów na przyszłość. Jej były partner nie mógł znieść myśli, że jest szczęśliwa bez niego. - Jeśli ja jej nie mogę mieć, to nikt nie będzie miał - musiał myśleć, po czym przyszedł do ukochanej i zabił ją jednym, celnym strzałem.
Marysia i Alfred poznali się trzy lata wcześniej. W 1957 roku, wówczas studentka, nie planowała, że nowa znajomość przerodzi się w gorące uczucie. Okazało się jednak, że Fredek, jak go pieszczotliwie nazywała, jest czarującym amantem.
Alfred pracował w Lubelskiej Fabryce Maszyn Rolniczych. Przynajmniej taka była wersja, którą przedstawił młodziutkiej Marysi. Dziewczyna pochodziła z małej wioski. Lublin był dla niej prawdziwym centrum świata. A dodatkowo tu poznała takiego mężczyznę: przystojnego, zawsze eleganckiego, pewnego siebie. Alfred imponował dziewczynie, która zakochała się w nim na zabój.
Młodzi coraz częściej się spotykali w najlepszych lubelskich kawiarniach. Po kilku miesiącach zaczęli nawet snuć plany, by się pobrać. Fredek chciał po ślubie pokazać swojej partnerce nowe miejsca. Snuli plany, by wyjechać z Lublina, podróżować po całym kraju, może osiedlić się na Dolnym Śląsku lub na Wybrzeżu. - Przecież jestem inżynierem i wszędzie znajdę pracę. Wybierz miejsce, gdzie chciałabyś mieszkać, to tam się przeprowadzimy. Praca zawsze się znajdzie - zapewniał mężczyzna.
Marysia jednak coś podejrzewała. Na jaw wyszło prawdziwe oblicze jej partnera. Alfred nie skończył żadnych studiów, ciągle zmieniał pracę, bo z każdej go wyrzucano i miał wielkie problemy finansowe, był zadłużony u połowy mieszkańców miasta. Do Marysi docierało, że nie może być z takim człowiekiem, żyć w ciągłym kłamstwie i obawie o przyszłość. I postanowiła zakończyć związek bez przyszłości.
Zdecydowała skupić się na studiach. Wkrótce zakochała się też w innym mężczyźnie, za którego wyszła za mąż. Ale Alfred nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Nachodził ją, namawiał, żeby zostawiła męża i wróciła do niego. Gdy to nie skutkowało, zaczął ją szantażować emocjonalnie. Mówił jej, że jeśli nie będą razem, to może zrobić coś strasznego. Nie mówił co, ale kobieta bała się go. Powiedziała o wszystkich mężowi, który niestety zbagatelizował sprawę.
W połowie lutego 1960 r. Alfred przyszedł do mieszkania Marysi i ją zastrzelił. Podczas przesłuchania w prokuraturze stwierdził, że stało się to całkiem przypadkowo.
- Nie chciałem jej zabić, mieliśmy tylko porozmawiać o naszym uczuciu. Nie mogłem się pogodzić z decyzją Marii o odejściu. Dlatego doszło do kłótni, w jej trakcie broń wystrzeliła - bronił się mężczyzna.
Sąd uznał, że motywem zbrodni była odrzucona miłość, a morderstwo zostało popełnione z premedytacją i skazał Alfreda R. za zabójstwo Marii K.-S. Fredek resztę życia spędził w więzieniu. Utracił też na zawsze prawa honorowe i obywatelskie.
Obsesyjna miłość to prosta droga do do tragedii
- Patrząc na mężczyzn, którzy zabili z powodu obsesyjnej miłości, bo o takiej tu mówimy, dostrzegamy bardzo nieszczęśliwych ludzi, których serce mogło zostać złamane, a duma urażona. W swoim toksycznym uczuciu czuli się głęboko zranieni, a wręcz oszukani, bo przecież mówiła, że „kocha”, „jest mężczyzną jej życia”, bo tak często mówimy w chwilach uniesienia miłosnego - tłumaczy Semczuk-Sołek. - Takie zranienia mogą prowadzić do silnego gniewu, złości - emocji, które stają się silniejsze od rozsądku i w skrajnych przypadkach mogą prowadzić do zachowań i czynów, których normalnie człowiek by się nie dopuścił - dodaje psycholog.