Kluczem do osiągnięcia naszych celów w polityce wobec USA jest Kongres. Dopiero dzięki niemu prezydent może uruchomić środki na współpracę wojskową. W przeciekach z Białego Domu i Departamentu Stanu od kilku lat pojawia się kwestia, że Polska powinna zabiegać o poparcie reprezentantów i senatorów nie mniej niż o prezydenta USA.
I z tego faktu zdaje sobie sprawę G. Mosbacher. Ona, pochodząca z serca amerykańskiego establishmentu, jak mało kto rozumie znaczenie tego elementu w polityce amerykańskiej. Z tego punktu widzenia rachuby rządu w Warszawie, że prezydent Trump nas lubi i to wystarczy do sukcesu w polsko-amerykańskich negocjacjach wojskowych, były kompletnie płonne. Z płomiennych przemówień na pl. Krasińskich w Warszawie nie będzie realnej polityki i tyle. I nie będzie Fortu Trump.
I tak dochodzimy do kwestii wolności prasy. Jeśli poważny przedsiębiorca amerykański będzie otrzymywał informacje z Warszawy, że dziennikarze pracujący w jego firmach są szykanowani przez organy państwa - to sygnały te dotrą i do Kongresu. Będą więc miały wpływ na decyzje w innych sprawach: obronności, wiz itp. Odżyją stare prawie już zapomniane antypolskie stereotypy. Cała dotychczasowa pozycja Polski w Waszyngtonie opierała się na reputacji najbardziej udanej transformacji w Europie postsowieckiej. Koniecznym elementem utrzymania tej reputacji jest wolność prywatnych mediów. Rząd wygrażający mediom albo próbujący nacjonalizować prywatne media w Polsce doprowadzi zarówno w USA, jak i w Wielkiej Brytanii do trwałego załamania się reputacji Polski w anglosaskim świecie. Szczególnie jeśli jeszcze ofiarami władz stanie się biznes amerykański, który zainwestował w Polsce.
Oczywiście, prezydent Tramp sam nie odpuszcza sobie ataków na media, oczywiście wejdzie do historii jako prezydent, który zerwał z wieloma konwenansami w relacjach z dziennikarzami, ale granicą wciąż pozostaje użycie wobec dziennikarzy organów ścigania i próba przejęcia mediów przez państwo lub z pomocą państwa przez inną firmę.
Można się zżymać na literówki w liście pani ambasador, ale rzeczywistość jest bezwzględna: próba przejęcia przez władze w Polsce prywatnych mediów oznacza koniec polsko-amerykańskiej epopei, która zaczęła się w grudniu 1981 roku, gdy Ronald Reagan ogłosił sankcje za wprowadzenie w Polsce stanu wojennego. Polska nie jest Węgrami, nasze znaczenie w amerykańskim oglądzie świata jest znacznie większe. List ambasador USA nie był najlepiej napisany, a fakt, że ktoś taki list publicznie pokazał to kolejne nieszczęście. Jedno jest tylko dobre w tym ciągu wypadków: nikt, kto ma głowę na karku, nie powinien już mieć wątpliwości, jaka jest realna stawka gier i zabaw rządu z mediami nad prastarą Wisłą.