Kampania na rzecz Brexitu w Brytanii i ostatnie wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych postawiły nas przed pytaniem, czy populizm ma granice. Oczywiście, że politycy od wieków mówili pod publiczkę, żeby zdobywać głosy.
Od pewnego czasu nie ma w tym już żadnego limitu. Media społecznościowe pozwalają na wrzucanie w obieg dowolnie bezsensownych treści, nie obowiązują w nich żadne standardy sprawdzania. Siłą mediów społecznościowych miało być przekazywanie informacji wcześniej objętych polityczną poprawnością czy przykładowo embargiem nałożonym przez właścicieli, żeby, powiedzmy, nie podawać informacji, które mogą się źle przysłużyć ich innym biznesom. Słabością okazała się możliwość rozprzestrzeniania głupot i całkiem groźnych informacji, na podstawie których naród może podjąć pochopną decyzję wyborczą. Czyż to nie był problem BBC w czasie dyskusji o Brexicie? Zalew fantastycznych informacji ekonomicznych był tak potężny, że nikt już nawet nie próbował prostować fałszywych informacji o tym, jakie to korzyści miała odnieść Wielka Brytania na wyjściu z Unii. Maksimum było udzielanie głosu drugiej stronie: jeden mówił „hetta” drugi „wiśta”. Dzisiaj widzimy skutki złej decyzji, upokorzenie Brytyjczyków negocjacjami, które nie przynoszą efektów, i widmo kłopotów gospodarczych.
Czy to możliwe, żeby politycy mówili publicznie to, co prywatnie, a prywatnie to, co myślą i przetrwali na stanowiskach?
Ta sama sprawa pojawia się na marginesie właściwie wszystkich taśm z Sowy i przyjaciół, niezależnie od tego, kto jest nagrany. Nie ma sensu gorszyć się, że jakiś polityk powiedział „dupa”. Prokuratura niech bada, czy doszło do przestępstwa. Dla nas kluczowa jest odpowiedź na pytanie: czy to jest możliwe, żeby politycy mówili publicznie to, co prywatnie, a prywatnie to, co myślą i przetrwali na stanowiskach w dzisiejszych czasach? Czy już zawsze będzie tak, że słuchając polityków, żeby się dowiedzieć, co myślą naprawdę, powinniśmy wszystko odwracać do góry nogami, każde „tak” tłumaczyć jako „nie” i każde „biały” jako „czarny”? Pytanie jest następujące, czy społeczeństwa nie są dziś wystarczająco doświadczone i wykształcone, by zasługiwać na informację, jak naprawdę jest? Czy integralność polityków jest możliwa? Czy mamy prawo oczekiwać zgodności słów i czynów u najważniejszych postaci?
Donald Trump powiedział podobno przed laty coś w stylu, że chociaż ma demokratyczne poglądy, to gdyby startował na prezydenta USA, to jako republikanin, bo prawica jest na tyle nieokrzesana, że łatwiej ją zmanipulować. Ambicja, by każdy kończył uniwersytet, skończyła się tym, że można ludziom wmawiać co się rzewnie podoba, byle wygrać. Statystyka pokazuje, że wśród obywateli Polski jest jeden z najwyższych w Europie odsetków tych, którzy uważają, że ludzie pojawili się na Ziemi mniej więcej wtedy, kiedy dinozaury. Kiedy skończy się uważanie obywateli za głupków? Nie da się tego zrobić bez nauczenia ludzi w szkole i podczas studiów, by sceptycznie podchodzili do prostych prawd wypowiadanych przez osoby publiczne po to, by je wybrać na to czy inne stanowisko, czyli droga do zmiany daleka.