Odarci z nadziei. I Polak, który im ją przywraca
Rozmowa z Radosławem Siewniakiem z Chrzanowa, który przez jedenaście miesięcy pracował jako fizjoterapeuta w obozach dla uchodźców w Iraku.
Co ciągnie człowieka w takie miejsca?
U mnie to było związane z nawróceniem, które przeżyłem 14 lat temu. W 2016 roku przeczytałem w Księdze Izajasza: „Pójdziesz drogą, którą ci wskażę”. Usłyszałem wewnętrzny głos, mówiący, żebym zrezygnował z pracy w szpitalu w Chrzanowie, gdzie przez 7 lat byłem fizjoterapeutą i zaczął uczyć się angielskiego, ponieważ Bóg chce posłać mnie do krajów, gdzie chrześcijaństwo jest prześladowane. Wyjechałem najpierw do USA, potem na Maltę, by intensywnie uczyć się języka. Wróciłem po dwóch latach i zapytałem w modlitwie: Boże, dokąd chcesz mnie posłać? Dwa dni później otrzymałem zaproszenie od organizacji STEP-IN do pracy w Iraku. Nie wahałem się.
Na czym polegała ta praca?
Pracowałem w obozach dla uchodźców nieopodal miasta Duhok. Na początku musiałem przekonać Irakijczyków, że fizjoterapia ma sens. Panowało tam przekonanie, że tylko lekarstwa mogą leczyć. Kolejnym wyzwaniem, ze względu na ograniczenia kulturowe, było usprawnianie pacjentów. Zajmowałem się także szkoleniem lokalnych fizjoterapeutów.
Jakimi pacjentami są Irakijczycy?
Musiałem zmierzyć się z całkowicie odmienną kulturą. Było to szczególnie odczuwalne podczas spotkań z kobietami, które nie pozwalały się dotykać obcemu mężczyźnie. Oczywiście nie dotyczyło to wszystkich kobiet. Iracki Kurdystan zamieszkują między innymi Arabowie, Kurdowie, Jezydzi i asyryjscy chrześcijanie. Każda z tych grup jest inna. Najbardziej zamknięte i nieufne w stosunku do mężczyzn są Arabki. W klinice, w której pracowałem, miałem pod opieką dwoje fizjoterapeutów. Jednak nie byli na tyle wykwalifikowani, by leczyć bardziej skomplikowane przypadki, np. zmiany dyskopatyczne. Z tego powodu bardziej chore osoby trafiały do mnie. Kiedyś przyszła do kliniki pacjentka. Miała łzy w oczach, powłóczyła nogami. Podniosła coś ciężkiego i wyskoczył jej dysk, a mówiąc fachowo - przesunęło się jądro miażdżyste, powodując ucisk na korzeń nerwowy w odcinku lędźwiowym kręgosłupa. Zapytała, czy jest ktoś, kto mógłby ją usprawnić. Powiedziałem, że mogę to zrobić. Spojrzała na mnie złowrogo i odpowiedziała, że jestem obcym mężczyzną, Europejczykiem i absolutnie nie mogę jej dotykać. Poprosiłem, by popatrzyła na mnie jak na fizjoterapeutę, a nie obcego mężczyznę.
Dała się przekonać?
W końcu tak. A wtedy powiedziałem jej, że… teraz musi się rozebrać. Wówczas zdjęła swoje trzy szaty, a kolejne trzy nadal miała na sobie. Rozpocząłem zabieg. To był klasyczny przypadek. Po charakterystycznym kliknięciu w kręgosłupie pacjentka wróciła do zdrowia i sprawności. Wtedy po raz pierwszy się do mnie uśmiechnęła. Zaprosiłem ją na ponową wizytę, by upewnić się, że z jej kręgosłupem jest wszystko w porządku. Przyszła z mamą. Od razu wyczułem jej niechęć. Za każdym razem, gdy podczas ćwiczeń odsłaniał się fragment ciała pacjentki, jej matka zakrywała go. Gdy w pewnym momencie zrobiłem to samo, wówczas ta kobieta również się do mnie uśmiechnęła. Zdobyłem ich zaufanie. Lody zostały przełamane. Pozytywne efekty, jakie przynosiła fizjoterapia pacjentów powodowały, że klinika się rozwijała. Choć jeden pacjent miał przyprowadzić na rehabilitację dziecko. Przyniósł ze sobą zdjęcie syna i zapytał, czy to nie wystarczy.
W jakim stanie trafiali do pana Irakijczycy?
Były to m.in. dzieci z różnymi niezdiagnozowanymi chorobami. W kulturze Bliskiego Wschodu jest przyzwolenie, aby spokrewnione osoby zawierały małżeństwa. To powoduje komplikacje genetyczne, wiele dzieci rodzi się z rzadkimi chorobami. Wielu Irakijczyków cierpi na klasyczne problemy związane z bólem kręgosłupa czy bólami stawowymi, zdarzały się także osoby po udarach mózgu. Inni przychodzili do mnie z traumą, która wynikała z ich przeszłości, z tego, co widziały ich oczy. Ból był somatyczną odpowiedzią organizmu na to, czego doświadczyli.
Przyjmowałem każdego pacjenta. Chciałem, by wszyscy czuli się zaproszeni i chciani. Starałem się nie tylko przywracać im zdrowie, ale także odbudowywać ich utraconą godność, tak, by zostali odzyskani do życia. Ten aspekt mojej pracy miał dla mnie olbrzymie znaczenie, większe niż terapia. Dużo rozmawiałem z pacjentami. Jedną pacjentkę nazywałem jezydzką mamą. Rehabilitowałem ją, a ona opowiadała mi wiele o sobie. Mówiła, że gdy tylko zamknie oczy, widzi ośmioro członków swojej rodziny, którzy zostali zamordowani przez ISIS. Widzi brata, który podróżował autobusem. W pewnej chwili autobus wybuchł, bo została tam podłożona bomba. Jaklin widziała części ciała swojego brata porozrzucane wokół autobusu. Do tej pory nie wie, co się stało z pozostałymi osobami z jej rodziny. Kiedy zamyka oczy, widzi także tych, którzy mordowali jej bliskich. Kiedyś zapytałem, czy mogę się o nią pomodlić. Zgodziła się. Na drugi dzień zobaczyłem, że po raz pierwszy się uśmiecha.
Co pan czuje, słysząc „obóz dla uchodźców”? Co widzi, gdy zamknie oczy?
Widzę rzeczywistość, w której ludzie pozbawieni są domów, dobytku, ich życie związane jest z ucieczką, którą musieli podjąć, by przeżyć. Jednak wojna, ból, trauma mogą, ale nie muszą odebrać człowiekowi tego, co najważniejsze. Dlatego, kiedy myślę „obóz dla uchodźców”, widzę też miejsce gościny, otwartego serca, ludzi, którzy mają mało, ale chętnie się tym dzielą. Zapraszają się na obiad, na herbatę. W Europie żyjemy w wygodnej niezależności, a jednocześnie w zamknięciu na drugiego człowieka.
Czy patrząc na Irakijczyków, widział pan na ich twarzach traumę wojny?
Nastoletniej dziewczynce, Amirze, zadano tam pytanie, jakie ma marzenie. Odpowiedziała: chciałabym jak najszybciej opuścić Irak. Amira była nastolatką, a wyglądała i odpowiadała jak dorosły człowiek z traumatyczną przeszłością, który w bezwzględny sposób został zmuszony, by przedwcześnie dojrzeć. Państwo Islamskie nadal jest mocne. Ludzie, którzy je tworzyli, wciąż mieszkają w Iraku. Odbudowują się. Amira przeczuwa, że to, co widziała, może się powtórzyć.
Jak wygląda taki obóz?
Zwykle obozy znajdują się poza miastami, w odległości 15-20 kilometrów. To przestrzeń wypełniona namiotami, kontenerami i ludźmi. Namiot przy namiocie. Kontener obok kontenera. W jednym obozie żyje nawet 30 tysięcy osób. Są też mniejsze obozy, gdzie mieszka 3-4 tys. ludzi. Często nie ma tam klimatyzacji, a w Iraku panują wysokie temperatury, nawet 50 stopni. Nie wszędzie jest bieżąca woda. Wewnątrz namiotu są materace, koce, a jeśli kogoś stać, bo pracuje, wówczas może kupić lodówkę czy telewizor. Wszystkie namioty są oznaczone literami i cyframi, tak aby ich mieszkańcy mogli trafić do siebie. Stanowi to także ułatwienie przy rozdzielaniu pomocy, która napływa tam z różnych organizacji. Szacuje się, że dzisiaj w Iraku w obozach żyje około 300 tys. osób. Większość z nich nie ma pracy. Potrzebują podstawowych rzeczy, środków do życia, ubrań. Kiedyś dowiedziałem się o pewnej rodzinie. Ojciec i sześcioro dzieci; troje całkiem małych, wymagających opieki. Ich mama popełniła samobójstwo. Podpaliła się. Nie wytrzymała. Kiedy przyjechałem do nich z kocami i ubraniami, zauważyłem, że mężczyzna był całkowicie odarty z nadziei. Przyjął to, co chciałem mu przekazać i tylko na chwilę podniósł na mnie wzrok, mówiąc: dziękuję. Ludziom żyjącym w obozach trzeba uświadamiać, że są wartościowi i mają godność taką samą, jak każdy z nas.
Kiedy traci się cały swój dobytek, nie ma się domu i trzeba żyć w obozach dla uchodźców, są powody, by pytać: dlaczego mnie to spotkało?
Uchodźcy nie stawiają takich pytań. Żyją prosto. Ważna jest dla nich wspólnota i wzajemna pomoc. Nigdy nie spotkałem się z pytaniami, dlaczego ja? Te pytania były zastępowane przez otwarcie się na drugiego człowieka, gościnność, serdeczność, przyjęcie sytuacji. Dobrobyt często odziera nas z wrażliwości, zaciemnia prawdziwą istotę życia. Tymczasem najważniejsze to być dla siebie.
Tysiące osób stłoczonych na niewielkiej przestrzeni. Jak oni tam żyją?
Część z nich zajmuje się uprawą roli, niektórzy mają owce lub bydło. Prowadzą zakład fryzjerski lub sklep, w którym można kupić podstawowe produkty. Wiele osób spędza czas bezczynnie, przesiadując w namiocie. Ważnym elementem życia jest wspólny posiłek.
Jaka jest sytuacja dzieci?
One są najbardziej dotknięte tym wszystkim, co się wydarzyło. Widziały w rzeczywistości to, czego nie powinny oglądać nawet na filmie. Wiele dzieci jest zaniedbanych, brudnych, niedomytych, niedoleczonych. Zorganizowaliśmy im kiedyś gwiazdkową niespodziankę i przygotowaliśmy drobne prezenty. Aby je otrzymać, musiały przyjść do naszej kliniki, by się przebadać. Każdy dzieciak przyszedł na tę wizytę.
Po badaniach okazało się, że 95 proc. dzieci miało zepsute zęby. Pamiętam, jak lata temu Polska była w trudnej sytuacji i otrzymywała dużą pomoc z Zachodu. Nadszedł czas, aby Polacy nieśli pomoc innym krajom. Mamy dach nad głową, ubranie, pożywienie, dostęp do wody, prądu, edukacji, opieki zdrowotnej. Tysiące ludzi na świecie nie mają takiego przywileju.
Czy ci ludzie mają jeszcze nadzieję na zmianę, na lepsze życie?
Część obozowiczów wróciła do miejsc, które opuścili z powodu wojny. Najszybciej obozy opuścili chrześcijanie. Chrześcijanie wracają, mimo że tam, gdzie mieszkali, jest niebezpiecznie. Tęsknota za domem jest jednak silniejsza. Natomiast w obozach najliczniejszą grupę stanowią Jezydzi. To społeczność, która, obok chrześcijan, stanowi główny cel islamskich ekstremistów w Iraku. W sierpniu minęło pięć lat od dnia, kiedy w mieście Sindżar ISIS dokonało ludobójstwa na Jezydach. Setki osób zakopywano żywcem w ziemi, odcinano im głowy, wydłubywano oczy, na ulicach rozstrzeliwano nawet dzieci. Ten, kto nie chciał przyjąć wiary muzułmańskiej - ginął. W obozach nie ma rodziny, która by kogoś nie straciła. Najczęściej ginęli dziadkowie, babcie, osoby starsze, które ze względu na wiek nie mogły uciekać.
Co pana najbardziej poruszyło podczas pobytu w Iraku?
Jest kilka takich historii. Dotknęła mnie sytuacja Hamida. To mój pacjent, który miał udar mózgu. Nie chodził, był zależny od innych. Rehabilitowałem go codziennie przez pięć miesięcy. Stał się samodzielnym człowiekiem. To było coś: zobaczyć, w jaki sposób człowiek niepełnosprawny zostaje usprawniony. Poruszyła mnie również historia młodego chłopaka, Abdulli. Miał 17 lat, a wyglądał przynajmniej na 25. Pochodził z Mosulu. Jego ojciec został tam zamordowany. Abdulla nie mieszkał w obozie, tylko w Irbilu, w jednym ze szkieletorów, czyli niedokończonych budynków (kiedy ISIS zbliżało się do granic Iraku, wiele firm porzuciło prowadzone tam inwestycje, stąd w całym Iraku znajdziemy wiele niedokończonych budynków, zamieszkanych przez osoby, które nie chcą żyć w obozach).
Abdulla nie ma pracy, jest pucybutem, żebrze o pieniądze na ulicy. Pewnego dnia podszedł do mnie, gdy razem z rumuńskim przyjacielem jadłem obiad w restauracji. Postanowiliśmy zaprosić go na wspólny posiłek. To go poruszyło, ponieważ zazwyczaj kiedy przychodził do tej restauracji, był przeganiany przez kelnerów jako żebrak, osoba bezdomna. Kiedy był z nami, kelner, który go wcześniej przeganiał, musiał mu usługiwać. Abdula nie był już żebrakiem, ale klientem. Zrozumiał, że ma tę samą wartość i godność, co każdy człowiek.
Kogo jeszcze pan pamięta?
Poznałem też rodzinę Falliha, oficera armii irackiej, który walczył przeciwko Państwu Islamskiemu i z tego powodu ISIS wydało na niego wyrok śmierci. Był Arabem spod Bagdadu. Wiele rozmawialiśmy. Pewnego dnia na zaparowanej szybie samochodu napisał pierwsze litery naszych imion i narysował serce. Człowiek, który kiedyś trzymał karabin i zabijał, otworzył się na Ewangelię. Płakał, kiedy modliliśmy się wspólnie. Był muzułmaninem, ale powiedział, że chce się modlić do Jezusa. Dwa miesiące później, wraz z całą rodziną przyjął Jezusa i wstąpił do niewielkiego kurdyjskiego kościoła.
Rysuje pan niezwykły portret tych ludzi...
Oni uczą nas gościnności, wrażliwości i otwartości serca. Uchodźcy w Iraku są dla nas lekcją tego, jak my sami powinniśmy stać się uchodźcami, uchodząc przed egoizmem, samolubstwem, zamknięciem na drugiego człowieka, niewrażliwością, pochopnym osądem.