Odchodzę z tatuażem Politechniki [rozmowa]
Jakub Bednaruk po pięciu latach odchodzi z Onico AZS Politechniki Warszawskiej. W nowym sezonie poprowadzi Łuczniczkę Bydgoszcz
Zakochał się Pan w Warszawie?
Zakochał to za dużo powiedziane. Przyzwyczaiłem się do niej. Wcześniej przeszkadzał mi ten tłok, wciąż spieszący się gdzieś ludzie. Nie muszę wyprzedzić na jednych światłach samochodu, by na drugich być wcześniej. Częściej macham na to ręką, niż przeżywam tego typu historie. W pewnym momencie, gdy stworzyłem swój „kwadrat” na Ursynowie i rzadko się z niego ruszałem, to mi się spodobało. Fajne miejsce do zamieszkania, blisko Las Kabacki, hala do trenowania. A warszawskie możliwości zaczęły mi odpowiadać.
Wróci Pan?
Nie spaliłem za sobą mostów. Dwa razy tu wracałem. Nie widzę problemu, że wrócę trzeci, gdy klub mnie będzie potrzebował. Wkrótce przenosimy się z całą rodziną do Bydgoszczy. W pierwszym roku pracy w Politechnice próbowaliśmy żyć na odległość, że żona i dzieci w Radomiu, a ja tutaj sam, ale na dłuższą metę to bez sensu.
Rozstanie z Politechniką jest konieczne?
Za nami długi okres. Warto złapać od siebie oddech. I tylko szkoda, że portfel, którego będzie używał Stephane Antiga, jest grubszy od tego, którym ja dysponowałem. Ale to dzięki naszej pracy.
Mówił Pan, że Politechnika z dziewczyny w dziurawych butach stała się fajną laską w szpilkach. Ta dziewczyna teraz Pana kopnęła...
E tam, od razu kopnęła. Zwyczajnie przestałem być dla niej przystojny. Życie. Ale nie odczuwam tego jak jakiegoś policzka. Jako pierwszy trener pracowałem w Politechnice pięć lat. Tylko Andrzej Kowal w Asseco Resovii jest dłużej. W PlusLidze rzadko się zdarza, żeby ktoś tyle prowadził zespół. Do tego żaden nasz sezon nie był wpadką ani rozczarowaniem. Co prawda w tym ostatnim [dziewiąte miejsce – red.] szału nie było, ale dramatu też nie. Generalnie sezony kończyliśmy z podniesionymi głowami. Jeśli nie wyciągaliśmy z siebie 100 proc., to 90, co jest sukcesem.
Czasami trener, który odchodzi z klubu, najlepiej, żeby się w nim nie pokazywał. Ja mogę, bo niczego nie muszę się wstydzić.
Pamiętam, jak został Pan pierwszym trenerem i napisałem, że to wariant oszczędnościowy klubu. Następnego dnia dzwoniła do mnie prezes klubu Jolanta Dolecka i Pana broniła. Dziś też mówi o Panu tylko dobrze.
Każdemu trenerowi życzę, żeby miał u prezesa takie wsparcie, jakie ja miałem. Wolną rękę przy podejmowaniu decyzji. Żadna nigdy nie została mi narzucona, podobnie jak zawodnik. A ludzie nie zdają sobie sprawy, jak czasem trener ma trudno, bo naciskają władze albo sponsor. Zwykle jak popełniałem błędy, mogłem się wytłumaczyć, nigdy nie było nerwowych ruchów. To też było siłą drużyny. Każdy zawodnik wiedział, że nie ma co płakać i lecieć do pani prezes, bo jeśli chodzi o decyzje wokół zespołu, to ja byłem numerem jeden. Za to wsparcie i szansę zawsze będę wdzięczny szefowej. To ona zaryzykowała, wprowadzając mnie do siatkówki na tym poziomie. W trakcie tych pięciu lat mogłem odejść, ale za każdym razem wahałem się. Chciałem się odwdzięczyć. Wydaje mi się, że to zrobiłem.
I z Politechniką doszedł Pan do ściany?
Z koncepcją, jaką kiedyś wymyśliliśmy. Pewnych rzeczy już nie przeskoczymy, bo musielibyśmy inaczej zbudować zespół. Nie to, że nie potrafiłbym tego zrobić, ale praca zaczęłaby się od nowa. To jak z autem, którym możesz jechać 160 km/h. Jeśli cały czas będziesz nim tyle pędził, to w pewnym momencie musi się coś wydarzyć. Z tą grupą wykonaliśmy taką pracę, że przejechaliśmy konkretny odcinek. Teraz czas na modyfikację, by się rozwijać, zarówno klub, jak i ja. I żeby było jasne
– nie mam żalu czy pretensji, że kończę tutaj pracę. Wręcz przeciwnie, cieszę się, że mogłem tyle pracować. U nas nie ma miejsca na ludzi jak Arsene Wenger czy sir Alex Ferguson, którzy będą pracować w jednym klubie kilkadziesiąt lat. Wystarczy mały poślizg i od razu poszukiwane są zmiany.
Pięć lat nawet w piłce nożnej jest okresem rzadko spotykanym.
Dokładnie. Wrócę do Andrzeja Kowala w Resovii. To jedyny polski trener w drużynach z czołówki. Choć w ciągu pięciu lat trzy razy był mistrzem i dwa razy grał w finale, to i tak dużo dostaje po głowie. Trzymam za niego kciuki, bo musimy rywalizować z trenerami ze światowego topu.
Gdy trwał konkurs na trenera reprezentacji Polski, Pan nie złożył swojego CV, bo uznał, że to nie ma sensu. Od tamtego czasu coś się zmieniło?
Nie, z góry było wiadomo, że żaden Polak nie będzie brany pod uwagę.
Zafascynowanie zagranicznymi trenerami to problem, jak czasem w piłce? Chodzi mi nie tylko o reprezentację, ale też o Indykpol AZS Olsztyn. Andrea Gardini przechodzi do ZAKS-y Kędzierzyn-
-Koźle. Pan był jednym z kandydatów, by go zastąpić, ale zespół przejmie Roberto Santilli.
Nie porównywałbym siatkówki z futbolem pod tym względem. W piłce takim zagranicznym trenerem, który coś osiągnął i przyjechał do Polski, był Leo Beenhakker. W siatkówce – do każdego klubu CV przysyła najlepsza dziesiątka trenerów na świecie. To tak, jakbym bił się o pracę z Antonio Conte, José Mourinho, Pepem Guardiolą. Z topem. Z różnych powodów tak jest, że zagraniczni szkoleniowcy nam trochę odskoczyli. Do tego nie każdy prezes chce zaufać Polakowi. A czy któryś z nas nie byłby w stanie poprowadzić Skry czy ZAKS-y? Jeśli o mnie chodzi, to trzy lata temu nie czułbym się na siłach, ale dziś jestem na to gotowy. To nie znaczy, że pozjadałem rozumy. Po prostu pracowałem z tyloma różnymi ludźmi, spotkałem się z tyloma sytuacjami, że dałbym sobie radę. Ale spokojnie, mam dopiero 40 lat. Jako zawodnik wiele przeżyłem. Rzeczy przyjemnych i słabych. W życiu sportowym byłem w czarnej d… Nie miałem klubu, poprzedni nie wypłacił mi rocznej pensji. Dlatego wiem, jak to w sporcie jest – podrzucają, podrzucają, a później zapominają złapać. Trzeba się przyzwyczaić.
Jak Pan z tego wtedy wyszedł?
Przeczekałem, nieocenione było wsparcie rodziny. To, czym się od zawsze kierowałem, to być uczciwym i szczerym wobec ludzi, z którymi ma się kontakt. To później wraca.
Które doświadczenia są cenniejsze – lepsze czy gorsze?
Oba. Zawodnik, który jest najedzony, nie zrozumie głodnego. Gdy miał całe życie płacone pieniądze na czas, nie zrozumie tego, który dzwoni dzień w dzień przez sześć miesięcy, bo nie ma za co się utrzymać. Wszystko trzeba przeżyć. Wiele jest takich sytuacji, że dobrzy zawodnicy, którzy dostali kiedyś po d…, stali się jeszcze lepsi. Sytuacje kryzysowe hartują charaktery i ja swój mam zahartowany. Parę ciężkich rzeczy przeszedłem, a wiele przyszło mi łatwo.
Była jakaś przełomowa?
Nie zastanawiałem się nad tym. Jedną z takich na pewno był koniec kariery. Przestałem grać, mając 34 lata. Mało, ale nie interesował mnie wyjazd do słabszej ligi i zostawienie rodziny, od lepszych telefon nie dzwonił. Pojawiła się propozycja bycia asystentem Radka Panasa w Politechnice. Skorzystałem i wyszło mi to na dobre.
Co roku miał Pan problemy – wymiana niemal całego składu, ograniczony budżet, bardzo młody skład. Gdy nadeszła stabilizacja, Pan nie pokaże możliwości.
Ale pokażę inne w Bydgoszczy! Może gdyby nie kontuzja Pawła Zagumnego w grudniu, przez którą wypadł na pół sezonu, to inaczej by się to wszystko potoczyło? Pod koniec, gdy mieliśmy do dyspozycji cały skład, wygraliśmy cztery z pięciu meczów i na koniec pokonaliśmy w dwumeczu GKS Katowice. Przed Stefanem otwiera się wiele drzwi. Zawodnicy, do których ja nawet nie dzwoniłem, bo nie miałem po co, dziś chętniej odbierają telefony. To będzie inny zespół, ale też z większymi oczekiwaniami.
Lubi Pan robić zamieszanie, rozmawiać z kibicami, dziennikarzami, wrzucić coś na Twittera, coś ściemnić. W Bydgoszczy Pan się odnajdzie?
To nie jest tak, że ja bez tego nie mogę żyć. Gdy zaczynałem pracować w Politechnice, to było potrzebne, bo drużyna nie była popularna, nawet w Warszawie. Różnymi metodami staraliśmy się zainteresować kibiców i media. To się udało. Nie boję się, jak będzie w Bydgoszczy. Może nawet będę miał więcej spokoju. Choć ja nigdy niczego nie ukrywałem i byłem zadowolony, że ktoś się nami interesował. Że każdy, kto chciał, mógł zobaczyć, że jesteśmy fajnymi i normalnymi ludźmi.
Wciąż mam w głowie pomysły, ale zaproponuję je już w Łuczniczce.
Będzie Pan chodził na Zawiszę?
Oczywiście. Jak grałem w Jastrzębiu, chodziłem na Odrę Wodzisław, jak w Bełchatowie, to na GKS, na Legię oczywiście też. Nawet nie chodzi o atmosferę, ogólnie lubię futbol, obojętnie od poziomu rozgrywek. Nawet jak w Radomiu grała A klasa, to z dziećmi szliśmy na taki spacer, żeby móc zahaczyć o stadion.
W Bydgoszczy żużel jej popularny.
O, nigdy nie byłem, a chciałem, więc na pewno pójdę. Ponoć zapach tych spalin to coś wspaniałego.
I te podprowadzające żużlowców dziewczyny...
A to nie wiem, bo żona zawsze patrzy tam, gdzie ja patrzę.
Sportowo to duży krok w tył?
Politechnika i Łuczniczka w ostatnich latach to porównywalne zespoły. Wcześniej oni byli wyżej, ostatnio my. Generalnie jest tam dużo fajnej roboty do zrobienia. Ponownie nie będę miał budżetu z gumy. Zaczyna się fajna praca, czyli oglądanie meczów po nocach, szukanie zawodników, dzwonienie po znajomych z całego świata, by stworzyć ciekawy zespół.
Prowadzenie przez dwa lata Pawła Zagumnego mnoży Pana doświadczenie czy w pracy z Zagumnym jest więcej legend?
To drugie, choć sam „Guma” nie pomagał sobie z tymi historiami, bo nie chciało mu się ich prostować. (). Proszę mi wierzyć, ani razu nie było tak, że Paweł chciał być ważniejszy ode mnie. Ani razu nie miałem problemu, że on powiedział, że coś jest bez sensu i czegoś nie będzie robił albo mu się nie chce. Oczywiście, znamy się doskonale, w tym roku skończy 40 lat, więc braliśmy pod uwagę jego zdrowie. Zwłaszcza że trzy miesiące miał z głowy przez kontuzję. Ale nigdy nie widziałem, żeby odpuszczał. A jak na treningu poszedł za piłką w trybuny, to reszta miała nad czym myśleć. Później jak któryś odpuścił, to wystarczyło, że Paweł na któregoś popatrzył. Mordował ich tym wzrokiem.
Po ostatnim meczu w Warszawie Zagumny powiedział, że nie zauważył tego, że zawodnicy byli spięci jego obecnością.
Byli i to na początku było wyraźnie widać. To moja wina, że nie zauważyłem tego szybciej. Oni się go bali. Gdy lepiej go poznali, było łatwiej. Pamiętam mecz z ZAKS-ą na Torwarze rok temu. Paweł tak ochrzanił Bartka Lemańskiego, że przez trzy miesiące się z tego śmialiśmy. Chłopaki stojący obok uciekali, żeby nie dostać rykoszetem.
Jak wyglądałby najlepszy zespół z okresu, w którym Pan pracował w Politechnice?
Trudno taki zrobić, bo każdy, jaki mieliśmy, był inaczej zbilansowany. Choć miałbym z kogo wybierać. Byli tu Zbyszek Bartman, Michał Kubiak, młody gniewny Fabian Drzyzga, no dziś już tylko gniewny, Damian Wojtaszek, Karol Kłos… Nie da się. Natomiast największą radochę miałem dzięki tym, których wyciągnęliśmy z pierwszej ligi. Jak ktoś się w niej zakopie, to trudno się wybić. A taki Kuba Kowalczyk, Waldek Świrydowicz, Michał Potera, Paweł Adamajtis przyszli do nas i stali się uznaną marką. To takie małe radości. Podobnie jak Artur Szalpuk czy Bartek Lemański, którzy dziś grają w Skrze i Resovii. O, albo Maciek Olenderek z Metra Warszawa. No, wyjeżdżam stąd spełniony i ze stemplem. A nawet nie stemplem, a tatuażem, który mam na sobie i zostawiam w klubie.