"Odessa mama" nie tęskni za "ruskim mirem" - mówi krakowianin Borys Tynka, honorowy ambasador Odessy w Polsce
Desant na plażach zakończyłby się rzeźnią atakujących - twierdzi Borys Tynka, przewodnik turystyczny po Odessie i jej honorowy ambasador w Polsce, który organizuje pomoc dla Ukraińców walczących z rosyjską agresją.
Ile dni podczas wojny spędziłeś w Odessie?
Dokładnie 96. Ze Lwowa wyjechałem 22 lutego nocnym pociągiem i następnego dnia dotarłem do Odessy. Dzień później o godzinie piątej rano obudził mnie w hotelu ostrzał rakietowy lotniska.
Wcześniej mówiło się dużo o wojska rosyjskich, które gromadzą się przy ukraińskiej granicy. Nie miałeś wątpliwości, czy jechać?
Miałem, ale jak 99 procent ludzi na świecie byłem przekonany, że to tylko blef Putina, by zastraszyć Ukrainę. 25 lutego planowałem oprowadzanie po mieście wycieczki z polskimi turystami. Dzień wcześniej stało się jasne, że nie przyjadą.
Wróciłeś po ponad trzech miesiącach do Krakowa? Wiele tysięcy mieszkańców Odessy uciekło zaraz po 24 lutego ze swojego miasta?
Rodzina z Krakowa dzwoniła, prosiła mnie, żebym wracał. Konsul Polski w Odessie też proponowała mi wyjazd do kraju, ale zdecydowałem się zostać.
Przewodnik turystyczny w czasie wojny jest raczej mało potrzebny.
To prawda. Ruch turystyczny całkowicie zamarł. Ale ja postanowiłem pomagać przy organizacji transportów darów z Polski. Przyjaciele z Odessy poprosili mnie, abym je koordynował na miejscu, a także relacjonował sytuację w polskich mediach. Wiedzieli, że mam znajomych wśród dziennikarzy, przez to choćby, że robiłem wcześniej różne press toury z Polski.
Odessa, mimo ataków rakietowych, wydawała się bezpiecznym miastem w porównaniu do innych dużych miast ukraińskich, jak Kijów czy Charków, nie wspominając o zniszczonych doszczętnie Mariupolu i Siewierodoniecku.
Niewątpliwie. Zdarzały się ataki rakietowe, ale głównie na obrzeżach miasta. Generalnie teraz panuje spokój. Jest żywność, woda, prąd, działa internet, karty kredytowe. Cały czas jednak potrzebna jest pomoc w miejscach, gdzie toczą się walki, jak chociażby w rejonie Mikołajowa, który znajduje się niecałe 150 kilometrów na wschód od Odessy.
Szybko przyjechały polskie transporty z pomocą?
Początkowo apelowałem o pomoc na różnych grupach internetowych. Odzew był, ale skromny. Akcja nabrała rozmachu, gdy zainteresował się nią Andrzej Zygmunt z Krakowa. Zapraszał mnie kilkakrotnie wcześniej na spotkania do prowadzonego przez siebie klubu podróżnika, abym opowiadał o Odessie. Tak się poznaliśmy. Pierwszy transport wyruszył już na początku marca. Potem 2-3 busy z darami jeździły co tydzień - z przerwą jedynie na Wielkanoc.
I tak kursują do dzisiaj?
Tak, ale ostatnio coraz trudniej zbierać nam rzeczy i pieniądze na paliwo. Jakby to źle nie zabrzmiało, trudno nie zauważyć, że ludzie „oswoili się” z wojną w Ukrainie. Na początku otrzymaliśmy m.in. całkiem spore wsparcie finansowe od diaspory ukraińskiej z Kanady i Stanów Zjednoczonych. Wiele rzeczy i pieniędzy udało się załatwić także dzięki staraniom samych kierowców, którzy na co dzień prowadzą różne firmy w Polsce. Stworzyliśmy zgraną, fajnie współpracującą grupę. Większość tych ludzi to krakowianie, ale są też z innych części kraju. Niektórzy anonimowo przysyłają paczki, nie wiem nawet, skąd pochodzą. Codziennie wrzucam na swoim Facebooku, co jest potrzebne, z kim należy się kontaktować, aby przekazać dary. Pomoc trafia prosto do żołnierzy na froncie albo do centrum wolontariatu w Odessie.
Co teraz jest najbardziej potrzebne?
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień